Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Lawka
Lawka
Lawka
Ebook329 pages4 hours

Lawka

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Jest to powieść opisująca powrót do kraju człowieka, który nie był w Polsce od
35ciu lat. Spotyka się tutaj ze swoimi wspomnieniami z okresu własnej
młodości, tragiczna miłość, rozróby z kumplami, rozterki duchowe z przed
wyjazdu. Wspomnienia realne przeplatają się tutaj z wątkami z pogranicza
„szarej strefy” nadpobudliwej wyobraźni bohatera.
Antek – młody inżynier, pracujący jako kierownik budowy przy konstrukcji
jednego z bardziej priorytetowych obiektów stolicy, przeżywa duchowe konflikty
starając się pogodzić zawodowe ambicje z przyziemną rzeczywistością.
Zapamiętane przez autora prawdziwe zdarzenia z lat siedemdziesiątych, realia
życia w PRL stanowią tło akcji w której wątek miłosny przeplatany jest codziennymi
elementami życia młodych ludzi w tamtych czasach – pierwsza praca, pierwszy
samochód, pierwsza dziewczyna.
Elementy tragicznych wydarzeń w życiu bohatera wprowadzają do książki
rodzaj psychologicznego niepokoju i oczekiwania:
Co nastąpi dalej? Co było wcześniej?
Mam nadzieję że książka ta może znaleźć zainteresowanie wśród szerokiego
grona czytelników.
Przyjemnego czytania.

LanguageJęzyk polski
Release dateApr 24, 2012
ISBN9781476251059
Lawka
Author

Andrzej Galicki

Andrzej Galicki (Andre Gal - his English pen name) was born in Warsaw, where he spent his childhood and early youth. After graduating from the Faculty of Civil Engineering, a Plock branch of the Warsaw Politechnika School, he began to work as a site engineer on a number of priority construction sites, including the construction of the Central Railway Station in Warsaw.In 1980, discouraged by the prevailing social relations in the People's Republic of Poland, he left the country. He has never been a member of the Polish Communist Party and considers this to be his greatest achievement from that period of life.He lived successively in several cities (Paris, Vienna, Toronto) before permanently settlingin Montreal, where he still lives today with his wife, Marlena. He works as a designer for one of the leading engineering companies in Canada, at the planification of hydroelectric power plants, while during his free time, he engages in his literary projects.So far, he has written eight books: The Bench, Candlelight Stories, Behind the Big Water, White Valley, At the Crossroads, Zawrotna Street, Orion and It happened in Montreal, of which some are still not disponible in English. He has visited all the places described in his books with the exception of a hospital for the mentally ill (so far). The events depicted in his novels are partially veritables, but the characters appearing in them are fictitious.Besides literature, he is busy with painting, having exhibited his works in Montreal, New Jersey and New York, some of his paintings he used to provide the covers of his books. Several of them can be viewed on the website "Artsland": http://www.artslant.comHis books are available on most networks of Polish internet bookstores as well on some U.S. sites, such as amazon.comThe author cordially greets all his readers, wishing them a great time during their venture into the jungle of the best books they can find on the net.http://kindlebooksnew.com/author-3.htmlAndrzej GalickiUrodził się w Warszawie, gdzie spędził dzieciństwo i wczesną młodość.Po ukończeniu studiów na wydziale Inżynierii Lądowej płockiego oddziałuPolitechniki Warszawskiej, rozpoczął pracę w zawodzie budowlańca.Pracował jako inżynier na kilku priorytetowych budowach warszawskich,między innymi przy budowie Dworca Centralnego.W roku 1980, zniechęcony stosunkami społecznymi panującymi w PRL, wyjechał z kraju. Nigdy nie był członkiem PZPR i to uważa za swoje największe osiągnięciez tamtego okresu życia.Zamieszkiwał kolejno w kilku miastach (Paryż, Wiedeń, Toronto) zanim na stałe osiedliłsię w Montrealu, gdzie mieszka do dzisiaj ze swoją żoną Marleną.Pracuje jako projektant przy budowie elektrowni wodnych, jednocześnie zajmuje się twórczością literacką czerpiąc materiały do swoich książek ze wspomnień.Napisał osiem książek: „Ławka”, „Opowieści przy Świecach”, „Biała Dolina”, „Za Wielką Wodą”, „Na Rozdrożu”, „Ulica Zawrotna”, „Orion” oraz „Zdarzyło się w Montrealu”.Przebywał we wszystkich opisywanych przez siebie miejscach z wyjątkiem szpitala dla chorych umysłowo (jak dotychczas). Przedstawione zdarzenia są częściowo prawdziwe, natomiast postacie występujące w nich są fikcyjne.Oprócz literatury zajmuje się malarstwem, wystawiał swoje prace w Montrealu,New Jersey i w Nowym Yorku, właśnie te obrazy wykorzystuje do projektów okładek swoich książek. Niektóre z nich można obejrzeć na stronie internetowej „Artsland”:http://www.artslant.comKsiążki jego są dostępne na portalach wielu polskich księgarni internetowych,jak również na niektórych portalach amerykańskich, np. amazon.comPozdrawia serdecznie wszystkich czytelników i zaprasza do obejrzenia swojejstrony autorskiej:http://kindlebooksnew.com/

Read more from Andrzej Galicki

Related to Lawka

Related ebooks

Reviews for Lawka

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Lawka - Andrzej Galicki

    To była ta sama ławka. Albo zupełnie taka sama. No, może odmalowana parę razy, wciąż taką samą olejną farbą. Ostatnia warstwa już złaziła obnażając poprzednie. Kiedyś dwa drewniane szczeble były złamane ale nikomu to nie przeszkadzało, nawet tak było lepiej, jakoś tak bardziej po swojemu, nie wypadało nawet żeby wszystko było całe. Musieli w międzyczasie naprawić. Eleganciki pieprzone. Nigdy się nie nauczą że jak coś jest dobre to się nie naprawia. Może innym to nie przeszkadza ale mnie trochę tak. Jakby przez pomalowanie i wymianę dwóch kawałków drewna ukradli jej coś. Ta sama a jednak trochę jakby inna. To tak jakby pożyczyć kumplowi swoja dziewczynę na prywatkę. Jeżeli nawet odda (na ogół nie oddawali) to i tak wiadomo że nie będzie taka sama. I to właśnie jakoś tak z lekka wkurwia. Niby wszystko dobrze ale nie do końca. Ale ogólnie nieźle się siedziało. Wrzesień, ciepło jeszcze, wiewiórki smyrgają po gałęziach, dzieciaki rzucają się kasztanami. To taka prawdziwa polska jesień. Tam, za oceanem jesień jest inna. Albo prawie jej nie ma. Z końcem lata robi się zimno. A w połowie października, już po pierwszych przymrozkach, po pierwszych płatkach śniegu w mroźnym powietrzu - nagle robi się ciepło, bardzo ciepło. Nazywają to Indiańskie Lato. Indian powyrzynali, lato zostawili. Klimat ostry, brutalny. Za to kolory zajebiste. Płoną góry, płoną lasy jak śpiewały Czerwone gitary. Myśmy - na ławce - nazywali ich Czerwone Fujary, ale tak, żartem, z sympatią. Lubiliśmy ich. Ciepło było.

    I wtedy właśnie to poczułem. Takie jakby wspomnienie z przed lat. Ale jakoś łagodnie, tak przez mgłę. Takie coś, niby trochę przyjemne, a trochę nie bardzo. Jakby uśmiech trędowatego z sąsiedniej loży w operze. Przypomniałem sobie to uczucie, znałem to kiedyś, tylko, że wtedy było ono silniejsze.

    O wiele. Jakiś taki strach połączony z podnieceniem. Teraz strachu już nie było, teraz czułem lekki, smrodliwy niepokój, tak jakbym w kościele nasikał w kalesony i nie wiedział co z tym zrobić. Nic to, jak mawiał Mały Rycerz, zobaczymy.

    I spojrzałem w prawo, tak kątem oka, bez odwracania głowy, jak to robią na filmach. Niby się nie patrzy a się patrzy.

    Był. Na pewno ten sam. Siedział Buras jeden na drugiej połowie ławki i palił jakiegoś śmierdziucha. Nie musiałem już udawać, że go nie widzę, przyjrzałem się dokładniej; gęba szara, skacowana, garniturek granatowy mocno znoszony a z dziury w adidasie wystaje raciczka.

    Oj, kiepsko trafiłeś chłopie, na mnie nie zarobisz. Nic nie mówię, ciekawe kto pierwszy nie wytrzyma. Taka gra, na przetrzymanie. Im dłużej nic nie mówisz, tym większą masz ochotę się odezwać. Kobiety z reguły przegrywają. Powiedział rybak do rybaka:

    - Chyba się rozwiodę.

    - Czemu? - dziwi się drugi.

    - Moja żona nie odzywa się do mnie od miesiąca.

    - Ty się dobrze zastanów - radzi drugi. Taką żonę trudno jest znaleźć.

    To był dowcip. Wciąż nic nie mówię. Przechodził akurat jakiś dziadek, trzymał w kościstych paluchach papierową torebkę. Pewnie będzie karmić gołębie.

    - Czy można usiąść? - grzecznie zapytał.

    - Przecież zajęte - grzecznie odpowiedziałem.

    Popatrzył na mnie jakoś dziwnie i przeszedł do następnej ławki ale po chwili obejrzał się, znów na mnie popatrzył i przeszedł do jeszcze dalszej. Brak zaufania do Świra wyrobiło się w społeczeństwie. Dawniej tak nie było. Największe Fijoły były zawsze na trybunach. A Społeczeństwo maszerowało i wolało:

    -Niech Żyje !!! Niech Żyje !!!

    I jeszcze chorągiewką i jeszcze transparencikiem:

    - Niech Żyje !!! To dopiero była radocha.

    A wy co macie taką krzywą minę, obywatelu? Dowodzik poproszę, sprawdzimy co wy za jedni. To były czasy!

    Burek nie wytrzymał, wyciągnął z kieszeni pogniecioną paczkę.

    - Zapalisz?

    - Przecież nie palę.

    - No, tak sobie pomyślałem, że nigdy nie wiadomo. Wciąż mnie tak nazywasz?

    - Jak, Burek? Nie muszę cię tak nazywać, sam taki jesteś, od zawsze. Buras i tyle.

    - Oj, nie lubisz ty mnie, nie lubisz...

    - Lubię, lubię. Jak student milicjanta.

    Przeciągnął dłonią po chropowatej farbie.

    - Ta sama ławka - powiedział.

    - Podobna - odburknąłem.

    - Oj, ta sama, ta sama. Widzisz, tutaj? - Poprzez farbę dały się zauważyć wyryte inicjały: A R

    - Miałeś wtedy nowego scyzora. Antek i Renata, chyba pamiętasz?

    - Tak jakby, gdzie ona teraz jest?

    - Dobrze wiesz - odpowiedział niechętnie - a Kryśkę pamiętasz?

    - Jasne, ciekawe jak ona teraz wygląda.

    - Stara i brzydka. I gruba. Uratowałem cię wtedy.

    - Co ty trujesz?

    - A przypomnij sobie tą prywatkę na Czerniakowskiej. Wszyscy ją przelecieli. Oprócz ciebie. Polewałem ci wtedy mocno. I ci nie stanął. Podziękuj.

    - Za co mam ci dziękować?

    - Może byś się ożenił. Kochliwy byłeś. Miałbyś brzydką żonę i dwudziestu pięciu szwagrów.

    - Liczyłeś?

    - Tylko co piątego.

    - Wtedy była ładna - broniłem się bez zapału.

    - Dlatego tylu szwagrów - odparował.

    Logikę miał żelazną. A ja żadnej. I to mnie wkurzało.

    - A ja się ciebie już nie boję - powiedziałem zaczepnie.

    - Klawo - mruknął bez przekonania - trzeba to oblać. I wyciągnął zza poły butelkę z ciemnego szkła. Spojrzałem na naklejkę.

    - O rany, prawdziwy patol - zawołałem z uczuciem. - Skąd ty to masz? Nie wiedziałem, że jeszcze takie robią.

    - Tylko u nas, tylko u nas - powiedział z dumą. - Pozostałości postkomunistyczne.

    Dobrze pamiętam to świństwo, patykiem pisane. Przez długie lata kosztowało to siedemnaście pięćdziesiąt, aż pewnego pięknego poranka spragniony obywatel patrzy a tu dziewiętnaście. A potem już poszło prawem bezwładności: dwadzieścia, dwadzieścia jeden itd, a gdy doszło do sumy dwadzieścia cztery złote polskie, zrozumiałem, że nic tu po mnie.

    - Tylko nie ściemniaj - powiedział Burek. - Nie dlatego wyjechałeś, że alpaga dwadzieścia cztery.

    - To dlaczego?

    - Boś naknocił jak pijany zając. I wstyd ci było. Rozejrzyj się tylko, coś ty zbudował, jeszcze coś z tego zostało. Same buble. A już ten Dworzec Centralny to szczyt, ledwo się to kupy trzyma, inżynierek pieprzony.

    - Sam nie budowałem, ja tylko pomagałem - broniłem się słabo. - A w ogóle to Gierek kazał.

    - Aha, naknocił i jeszcze na innych zwala. A pamiętasz co ci powiedzieli na koniec? Że jak nie zapiszesz się do partii to nigdzie dalej nie zajdziesz. A ja ci mówiłem, zapisz się.

    - Przecież to wszystko się rozleciało.

    - Tak, ale zanim się rozleciało niektórzy zdążyli się nieźle nachapać. Miałbyś willę na Żoliborzu i mercedesa.

    - Przecież miałem dom.

    - I syrenkę - zarechotał.

    Sprawnie wybił korek.

    - Masz, łyknij. - Był wyraźnie zadowolony z siebie.

    - Nie piję - powiedziałem.

    - Nie pijesz? - powtórzył zdumiony, - To po coś ty tutaj w ogóle przyjechał? Do Unii chcesz się zapisać?

    - Tak się rozejrzeć, odwiedzić stare kąty. Ze mną ci tak łatwo nie pójdzie.

    - Musi pójść. Nie takich cwaniaków rozpracowałem.

    - Dlaczego musi?

    - Bo jak nie to kiepsko ze mną. Syberia. Takie u nas teraz rygory.

    - Ze mną to się nie uda. Teraz już nie.

    Z żalem wepchnął korek do szyjki.

    - No, pożiwiom - uwidim. Mruknął po francusku.

    Gałęzie nad nami szumiały lekko, ciężkie od wspomnień i wrześniowych kasztanów, dzieciaki pokrzykiwały z oddali, no dobra - zaczynamy następną jesień, zobaczymy jaka będzie. A swoją drogą zadał mi bobu tym Dworcem Centralnym. Na początku szło nieźle, pokazowa budowa Warszawy, prezent od towarzysza Gierka dla rodaków.

    - Chcecie dworzec?

    - Chcemy!!!

    - Chcecie Trasę Łazienkowską?

    - Chcemy!!!

    - No to budujemy.

    - Ale my nie mamy pieniędzy, towarzyszu Gierek.

    - To nic, pożyczymy. Zgniły Zachód ma za dużo. Aż się proszą żeby od nich pożyczać. A potem wy spłacicie, zgoda?

    - Zgoda!!! - zgodnie zawołali towarzysze. Społeczeństwo się nie wypowiadało, może tylko pod budką z piwem, zresztą te też wkrótce polikwidowano. Co było w Paryżu najbardziej niebezpieczne dla monarchii w okresie przed rewolucją? Paryskie kawiarnie. W powojennej Warszawie kawiarń było niewiele, za to budki a piwem były popularne a ożywione dyskusje na każdy temat ciągnęły się do późnego wieczoru. Użycie argumentu w postaci pięści bywało nieuniknione, gdy dyskutant okazywał się wyjątkowo mało pojętny. Dlatego w końcu postanowiono je polikwidować. O tym właśnie myślałem przesuwając wzrokiem po przyrodzie.

    I wtedy właśnie ją zobaczyłem. Taka była lekka i przejrzysta, że ledwo się rysowała na tle pomarańczowych od zachodzącego słońca krzewów. Skrzydełka miała maleńkie i takie zgrabne, jak u ważki. Pomagała dziadkowi karmić gołębie. Burek tez musiał ją zauważyć, bo zaraz pomarkotniał. Siedzieliśmy w milczeniu, nagle zabrakło tematu.

    Po dłuższej chwili Burek podniósł się, wygładził dłonią spodnie i powoli, bez słowa. pokuśtykał w stronę bramy. Przypomniało mi się, że zawsze bardziej kuśtykał gdy się denerwował. Żal mi się go zrobiło.

    - Przyślij mi kartkę - zawołałem za nim. - Z Irkucka!

    Machnął niedbale ręką bez odwracania się. Ale wiedziałem, że jeszcze go zobaczę.

    Dziadkowi musiało zabraknąć okruchów bo pomału dreptał z powrotem. Przechodząc obok mojej ławki dotknął palcami kapelusza.

    Kiwnąłem głową na pożegnanie. Ciepło było. Tak przyjemnie ciepło, że nie chciało się wstawać.

    - Nareszcie jesteś - usłyszałem cichy głos, glos którego nigdy nie zapomniałem. Stała dwa metry przede mną. Nie siadała, takie jak ona nie siadają. Jak się nic nie waży nie ma sensu siadać. Popatrywałem na nią przez zmrużone oczy. Tylko tak było ją dobrze widać.

    Gdy patrzyło się normalnie, była prawie niewidoczna a kiedy była niezadowolona, rozpływała się jak mgła, często zupełnie znikała, całkiem bez powodu.

    - Cześć, Mgiełka - powiedziałem.

    - Mgiełka - powtórzyła - tylko ty mnie tak nazywasz. Różnie mnie nazywają ale tak tylko ty. Lubię to.

    Była teraz bardzo wyraźna, tak wyraźna że aż prawie prawdziwa.

    - Głodny jesteś? - podała mi kilka kasztanów na wyciągniętej dłoni. Wziąłem je do ręki, przykryłem drugą, tak jak nauczyła mnie kiedyś i zamknąłem oczy. Gdy otworzyłem je po chwili, kasztanów już nie było a uczucie głodu zniknęło.

    - Wciąż pamiętasz tą sztuczkę - powiedziałem.

    - Ja przecież nigdy nie zapominam - napijesz się soku brzozowego? - zapytała - miała zawsze sok brzozowy, nie tylko na wiosnę.

    Nie pamiętam nawet ile razy ratowało mi to życie.

    - Dziękuje, nie mam kaca. Już nie miewam. Wcale się nie zmieniłaś.

    - Ja się nie zmieniam. Za to ty, tak.

    - Jak wyglądam?

    Przyjrzała mi się uważnie.

    - Trochę jak stary pierdziel, ale można wytrzymać.

    - Dziękuje, obawiałem się że gorzej.

    - No tak, niektórzy wyglądają gorzej. A niektórzy wcale już nie wyglądają.

    - Powiedz mi coś o nich.

    Zaczęła skubać listki krzewu. Zawsze tak robiła gdy rozmowa była jej nie w smak.

    - Sami ci powiedzą. Ja tam do niczego się nie mieszam.

    - Nawet nie wiem gdzie ich szukać, nie wiem kto pozostał.

    - Już ty się nie martw, znajdą się, znajdą. Zawsze się znajdują, czy chcesz, czy nie. Tak już jest.

    Poruszyła lekko skrzydełkami co u niej znaczyło, że zaczyna się nudzić.

    - No to „do next tajma", tak się chyba tam, u was mówi. Idę dalej, karmić łabędzie.

    Roześmiała się i już jej nie było. Słonce było już nisko, powietrze zrobiło się jakieś czerwonawe, mimozy pachniały uwodzicielsko a z dala słychać było pojękiwanie tramwaju.

    No tak, pora na kolację dla łabędzi. Dla mnie chyba też, pomyślałem.

    Ociężale podniosłem się z ławki i powlokłem w kierunku wyjścia.

    A Świat wciąż się kręci

    2. Chłopaki

    Siedzieli na odrapanej ławce w parku i grali w oko. Ławka była stara i zniszczona, dwóch szczebli brakowało, ale im to nie przeszkadzało, to była ich ławka.

    - No to jak myślicie, przyjdzie czy nie przyjdzie? - zapytał Wacuś odkładając karty. Wacuś był najmłodszy, na ostatnim roku SGGW, wiejski student jak dokuczali mu koledzy. Nie pochodził ze wsi, urodził się w Warszawie, ale jego dziadek miał gospodarstwo gdzieś pod Siedlcami i Wacuś został wytypowany przez rodzinę na spadkobiercę dziadkowej schedy, inaczej po śmierci dziadka hektary mogłyby przepaść na rzecz państwa. Trzeba było wykształcenia żeby zostać chłopem, prawdziwe jaja.

    - A jak jej zabajerowałeś? - zapytał Cymbał.

    - Że będę miał dwa bilety do Moskwy na film z Bitelsami. Na ósmą.

    - A masz? Kolejki widziałem jak cholera.

    - Mam, prawie trzy godziny stałem.

    - Na pewno przyjdzie - powiedział Antek - będziemy musieli sami becalowac za wino.

    Co tydzień, w piątek, miał jeden z nich poderwać dziewczynę. Jeżeli nie przyszła musiał postawić wino kolesiom, taka była umowa. Wacuś nerwowo popatrywał na pobiedę, stawka była duża, dwa bilety do kina stracone i wino.

    - Nie martw się - pocieszał go Cymbał - bilety pogonimy pod Moskwą i jeszcze na tym zarobisz. Będzie akurat na wino.

    - Na którą się z nią umówiłeś?

    - Na siódmą. Jest dopiero pięć po u mnie. Powiedziałem, że piąta ławka od bramy.

    - Pytałeś czy umie liczyć?

    - Nie, ale wyglądała na taką co umie. Przechodziłem akurat przed Moskwą i patrzę a tu kolejka na kilometr. A na afiszu Bitelsi. A ona przyszła akurat z koleżanką. Zobaczyły kolejkę i koleżanka mówi: zobacz, ile ludzi. A ona: tysiąc dwieście trzydzieści dwa. Koleżanka spietrała się i poszła. Ona nie była zdecydowana, wiec ja nawijam:

    - A może dała by się pani zaprosić?

    - Będzie pan stał tak długo?

    - Dla pani postoję - no i tak się umówiliśmy. A jak już kupowałem bilety to zapytałem babkę w kasie ile biletów dzisiaj sprzedała. Powiedziała, że jakieś tysiąc dwieście, na różne seanse. Stąd wiem, że umie liczyć.

    Od bramy zbliżała się starsza pani z dzieckiem w wózku, pewnie z wnuczkiem.

    - Może to ta - podsunął Antek - żeby tak umieć liczyć trzeba długo żyć.

    - Niezła, - zgodził się Cymbał, - miałbyś z przychówkiem. Cymbał, który na lekcjach polskiego ładnie czytał poezje, został kiedyś wydelegowany przez nauczycielkę do deklamacji Koncertu Jankiela na apelu z okazji urodzin Adama Mickiewicza. Od tej pory został głównym cymbałem szkoły i już nigdy nie pozbył się tego tytułu. W szkołach PRL-owskich panowała nie pisana zasada, przynajmniej wśród równych chłopaków - nie bądź gorliwy. Kto tego nie przestrzegał, uważany był za lizusa, tracił szacunek i zaufanie kolegów, nie był już równy człowiek. Pech Cymbała polegał na tym, że to nawet nie była jego wina, on na prawdę ładnie czytał wiersze, z uczuciem - jak mówiła pani od polskiego. Po prostu nie umiał inaczej.

    - Grali niedawno w Moskwie amerykański film, Dom Wampirów - powiedział - film był taki sobie, za to afisz powiesili wielki, pięknie oświetlony, z tytułem filmu tuż pod nazwą kina. Kiedy szło się Rakowiecką w kierunku Puławskiej wieczorem, pięknie się to prezentowało na tle gwieździstego nieba. Ludzie sikali po nogawkach. Ale długo to nie potrwało, niestety. Obudzono kierownika kina w nocy, musiał zdejmować afisz.

    - A ty Antek co, zamurowało cię?

    Antek siedział jak skamieniały, na wpół otwarte usta nadawały jego twarzy niezbyt roztropnego charakteru. Patrzał w kierunku przeciwnym niż jego koledzy, przeciwnym od bramy. O kilka metrów od nich stała dziewczyna. Ale jaka dziewczyna, jeszcze takiej nie widział. Szczupła, dosyć wysoka, ciemnobrązowe włosy spływały lekko falując poniżej ramion. Ale to nie jej wygląd był najważniejszy, już od pierwszej chwili wiedział, że wszystko w niej jest takie, jakie powinno być, że nie ma tu miejsca na żadne ulepszenia, ona jest po prostu idealna. Najważniejsze było to, że dziewczyna patrzyła na niego. Ale nie tak jak zwykła dziewczyna patrzy na pierwszego lepszego chłopaka który siedzi na ławce w parku. Nie. Ona patrzyła mu prosto w oczy. Tak jakby znała go dobrze, już od dawna, i jakby chciała mu coś powiedzieć.

    Wacuś poderwał się z miejsca.

    - Renata - zawołał - nie spodziewałem się ciebie od strony parku - to są moi koledzy, Antek i Cymbał.

    - Cymbał? - zdziwiła się - nie ma imienia?

    - Ma, ale zapomniał. Wszyscy go tak nazywają.

    Renata przywitała się z nimi.

    - Miałam ochotę na mały spacer - powiedziała - jest tak przyjemnie. Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłam? Wiec jak z tymi biletami, dostał je pan?

    - Oczywiście, - zawołał Wacuś, - ja jestem niezawodna firma. Sprawy trudne załatwiamy natychmiast, sprawy niemożliwe zajmują nam minutę.

    Roześmiała się.

    Antek był załamany. Podświadomie liczył na to, że gdy ona odezwie się, okaże się że ma nieprzyjemny, skrzekliwy glos, albo chociaż że powie coś głupiego i że ten czar pryśnie, rozleci się no sto kawałków, a on, Antek, znów odzyska utraconą swobodę. Ale nie, głos miała miękki i łagodny a tym śmiechem zdeptała go do końca.

    - A pan - zapytała - pana jak nazywają? Nie ma pan przezwiska?

    - On - Wacuś wybawił Antka z opresji - on nie potrzebuje. Jak ktoś ma na imię Antek i jest absolwentem Polibudy, wydziału Inżynierii Lądowej, to wiadomo. Będzie z niego Antek Murarz, chce czy nie chce. Taki już jego los. A w ogóle skończmy już może z tymi panami i paniami, jeżeli idziemy razem do kina to nie może być tak oficjalnie.

    - Dobrze, ale ja idę obejrzeć film, nie do kina, nie obiecuj sobie zbyt wiele – uprzedziła Renata z uśmiechem.

    Antek poczuł nagle jakąś taką wielką ulgę, jak arabski rumak z którego podczas gonitwy zleciał na pysk ciężki, tłusty Szejk.

    Siedzieli znów na ławce i pili wino. Wino kupili u Bandyty, ajent pobliskiego sklepiku spożywczego taki uzyskał przydomek z powodu braku jednej ręki, miało się ochotę chwycić go za pozostałą i pociągnąć w dół, żeby usłyszeć brzęk pieniędzy, tak jak na amerykańskich filmach. Oficjalnie Jednoręki Bandyta nie wiedział że tak się nazywa albo udawał, że nie wie. Mówiło się - panie Józiu, dwie alpagi poproszę, albo – panie Józiu, cztery browary i szlugi. Paliło się oczywiście Sporty bo najtańsze, nikt nie wiedział skąd taka idiotyczna nazwa, przecież sport to zdrowie a papierosy, wiadomo – nie za bardzo. Antek miał teorię, że nazwę wymyślili Indianie, może nawet sam Winnetou, tytoń pochodzi przecież z Ameryki, ale nikt mu nie wierzył.

    - Niezły towar, co? - powiedział Cymbał podając butelkę Antkowi - ciekawe jak mu tam pójdzie, w tym kinie.

    - Słyszałeś przecież, ona nie do kina, ona na film - mruknął Antek. Jakoś tak nie było mu w smak że może właśnie w tej chwili Wacuś wykonuje pierwsze próby miłosnych zalotów - mnie się zdaje że ona nie taka.

    - Ja też tak myślę - zgodził się Cymbał - ale nigdy nie wiadomo.

    - Co, nowy towar na półce? - zainteresował się Kaziu który nadjechał właśnie rowerem. Opowiedzieli mu. Kaziu wina nie pił. Otrzymał właśnie w prezencie urodzinowym od rodziców nowy rower wyścigowy marki Huragan w uznaniu za to że jeszcze w tym roku nie był ani razu zatrzymany i ojciec jego, zasłużony działacz ZBOWiD-u, nie musiał używać swoich wpływów żeby wyciągnąć go z dołka.

    - Nie jeżdżę po pijaku - powiedział - mógłbym uszkodzić wyścigówkę.

    Alejką przechodziło akurat czterech nygusów z którymi od dawna mieli na pieńku. Widać było że też właśnie coś rozpili. Jeden z nich - Borsuk na niego wołali - przechodząc, niby niechcący, kopnął rower oparty o ławkę.

    - Uważaj jak leziesz, patałachu - grzeczne upomniał go Kaziu.

    Zatrzymali się. Jak wiadomo w takich momentach wszystko zależy od przytomności umysłu. Cymbał bez wstawania kopnął najbliższego wroga w jaja - na chwilę wyeliminowany - poderwali się i rozpoczęła się bezładna bijatyka.

    Ławka nagle przewróciła się przygniatając rower. Z kaziowego przedniego koła zrobiła się ósemka. Z Kazia nagle zrobiła się dziewiątka i na oczach wszystkich nastąpiło przeobrażenie. Narodził się Hulk. Incredible Hulk. Wielki, zielony potwór kłapiący zębami, pałający żądzą krwi i mordu. Z gardzieli wydarł mu się nieludzki ryk, rzucił się do przodu straszny, pozaziemski.

    Tamci bez namysłu zaczęli uciekać. Chłopaki z ławki z Hulkiem na czele gonili ich aż do bramy. To wystarczyło, terytorium zostało obronione a honor ocalony. Zatrzymali się przy bramie mocno dysząc. Borsuk odwrócił się i z bezpiecznej odległości pokazał im wała.

    Z Hulka powoli zrobił się znów nasz Kaziu. Podszedł do parkanu i obsikał murek. Dokładnie, z dumą.

    - Przepraszam że zraszam - powiedział - trzeba oznaczyć teren, więcej się tutaj nie pokażą, dziady jedne.

    Wrócili do ławki. Kaziu z żalem popatrzył na uszkodzony rower.

    - Już i tak nie pojedziesz – powiedział Antek - teraz możesz się napić, jest co oblać.

    Na szczęście interes Jednorękiego Bandyty był jeszcze otwarty. Siedzieli znów na ławce pijani zwycięstwem i tanim, owocowym winem a nad nimi cicho szumiały kasztany.

    - Nic mu z tego nie wyjdzie – powiedział Antek - nie da rady, ona nie taka.

    - Co ty nawijasz? - zdziwił się Kaziu.

    - Ale go chwyciło - Cymbał z troską popatrzał na przyjaciela - nieźle zalazła mu za skórę, nie martw się Antek, może Wacuś coś ci zostawi.

    W tej samej chwili zanurkował a lewy but Antka przeleciał tuż nad jego głową.

    - Wy mi tutaj o amorach a jak ja tym będę jeździł? - smętnie zadumał się Kaziu.

    - Jest na Puławskiej taki zakład, oni reperują rowery, zawieziesz tramwajem koło to ci wycentrują.

    Kaziu nieco się rozpogodził.

    - No to ja spadam - powiedział podnosząc Huragana. Cymbał też się podniósł.

    Antek postanowił zostać jeszcze trochę. Było już ciemno. Wyciągnął z kieszeni scyzoryk - nowy, prawdziwy Swiss Army Knife, otworzył go i zaczął coś wycinać w drewnianym szczeblu. Nagle zrobiło mu się jakoś niewyraźnie. Poczuł że nie jest sam.

    Burek siedział na drugim końcu ławki i przyglądał mu się z kpiącym uśmieszkiem.

    - A ty z czego rechoczesz? – wypite wino dodawało Antkowi odwagi.

    - Oj Romeo z ciebie, Romeo. A ona przecież już dawno u Wacusia na kanapie.

    - Kłamiesz - wykrzyknął Antek – ty zawsze kłamiesz i będziesz kłamał. Taka twoja pieprzona natura!

    - A ty mi wierzysz i zawsze będziesz wierzył bo to twoja pieprzona natura.

    Siedzieli dalej już bez słowa i w zamyśleniu obserwowali ćmy krążące pod blaszanym reflektorem parkowej latarni.

    A Świat kręcił się coraz prędzej.

    3. Świtezianka

    W sobotę wieczorem spotykali się tutaj. Popularna warszawska kawiarnia przy ulicy Marszałkowskiej, tuż obok placu Unii Lubelskiej.

    Położenie idealne, wszędzie blisko, bar Pod Dwójką – znana mordownia - wpadało się tam na pięćdziesiątkę, lub dwie i szło się dalej.

    Po przeciwnej stronie Placu Unii - Super Sam z barem Frykas, gdzie można było zjeść golonkę i popić ją ciepłym piwem. Piwo piło się ciepłe bo innego nie było. Będąc później w Pradze, Antka zdumiał fakt, że tam w każdym barze, w każdej piwiarni których było mnóstwo, można było dostać piwo do późnego wieczora i że było ono zawsze zimne. Czesi, znani

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1