Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Korzenie zła
Korzenie zła
Korzenie zła
Ebook218 pages3 hours

Korzenie zła

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

“KORZENIE ZŁA” to ciekawa lektura dla tych, którzy chcieliby poznać kulisy władzy rodzącej się nowej klasy rządzącej w Polsce, pokazanej na tle lokalnego konfliktu. To taka wielka afera na skalę gminną, gdzie jak zwykle wygrali "oni". Historia jest dosyć aktualna i co ważne prawdziwa. Zwolennikom teorii spiskowych, może pomóc w odgadnięciu kolejnych elementów politycznej układanki. Ludziom racjonalnym i uczciwym może wydać się niewiarygodna. Nie jest to książka o polityce, politykach, radnych, wójtach, prezesach i baronach. Nie sprzyja też żadnej opcji politycznej. Dlatego że żądza pieniędzy i władzy nie zależy od koloru skóry, poglądów politycznych i przynależności religijnej...... Książka jest pisana troszkę z żalem. Być może powstała też z powodu niespełnionych ambicji. Pewne jest to, że doskonale oddaje klimat w jakim powstają najważniejsze decyzje dla regionu i kraju. Gdzie racjonalizm, obietnice wyborcze i przynależność partyjna nie mają żadnego znaczenia, gdy w grę wchodzą partykularne interesy "bohaterów" książki. Autor porusza też wątki historyczne z życia regionu. W ciekawy sposób opowiada jak to dawniej bywało. Wplata w opowieść wątki zaczerpnięte z historii własnej rodziny i jego samego z okresu wczesnego dzieciństwa. Książka skłania czytelnika do refleksji.
Polecam ją osobom, które do tej pory nie interesowały się życiem politycznym regionu. Zachęcam tych, którzy wybierali nową władzę, do zapoznania się z ich "osiągnięciami". troszkę poznać powiat i województwo, w którym mieszkają. Polecam tę książkę wszystkim, ponieważ takie rzeczy działy i dzieją się u was pod nosem..... Dosłownie pod nosem, gdyż zarzewiem konfliktu było wysypisko śmieci. Recenzja zamieszczona na stronie – korzeniezla.za.pl .

LanguageJęzyk polski
Release dateJan 6, 2014
ISBN9781310547867
Korzenie zła
Author

Włodzimierz Dajcz, Sr

Włodzimierz Dajcz ur. 26 maja 1944 r. w Woli Krzysztoporskiej w rodzinie o orientacji patriotyczno- niepodległościowej. W Piotrkowie w domu dziadka Ignacego był się punkt kontaktowy Armi Krajowej. Ojciec Albin Dajcz należał do oddziału porucznika Grażewskiego. Matka Kazimiera z Motyków działała w organizacji Strzelec. Ukończył Liceum Ogólnokształcące Chrobry w Piotrkowie Tryb. Studiował też prawo na Uniwersytecie Łódzkim. W 1963 roku został aresztowany przez SB pod zarzutem tworzenia i kolportażu antysocjalistycznych plakatów. Przeszedł trudną drogę zawodową od robotnika do dyrektora. Pracował w hutach szkła a potem osiadł na gospodarstwie rolnym koło Kamieńska. W 1981 roku zawiązał tam Komitet Protestacyjny w obronie ludności pokrzywdzonej podczas budowy kopalni Bełchatów. Prowadził z dobrym skutkiem rozmowy z Komisją Rządową zakończone 29. 10. 1981 r. porozumieniem podpisanym z wiceministrem Górnictwa i Energetyki Karolem Buchowieckim. W latach 1981-86 przewodniczył Wojewódzkiemu Związkowi Rolników Kółek i Organizacji Rolniczych w Piotrkowie. Kierował jednostkami gospodarczymi m. i. Spółdzielnią Kółek Rolniczych w Kamieńsku. W latach 1994-99 zorganizował Zakład Gospodarki Komunalnej w tym mieście i był jego pierwszym dyrektorem. Rozczarowany nową, rzekomo lepszą rzeczywistością napisał książki „Kasa chorych” i „Korzenie zła” o upadku nowej klasy politycznej w Polsce ukazanym na tle lokalnego konfliktu. Ważną pozycją w pisarskim dorobku stanowi oparta na faktach obszerna powieść obyczajowa „Odłamki czasu”, a także „Balans na deptaku – cykl felietonów obrazujący meandry polityki, gospodarki i biznesu.

Related to Korzenie zła

Related ebooks

Reviews for Korzenie zła

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Korzenie zła - Włodzimierz Dajcz, Sr

    Włodzimierz Dajcz

    Korzenie zła

    Korzeniem wszystkiego zła jest chciwość

    pieniędzy – z listu św. Pawła do Tymoteusza.

    Autor: Włodzimierz Dajcz Wydawca: Smashwords Edition

    Współwydawca: RW 2010

    Okładka: Hubert Markowicz

    Korekta: Anna Kowalska

    ISBN 978-83-924289-0-9

    Maj 2012 rok

    Wstęp

    Wszystko, co napisałem w tej książce zdarzyło się naprawdę. Akcja toczy się w gorących latach przemian ustrojowych i społeczno-gospodarczych, podczas których poruszone kijem wydarzeń mrowisko ludzkie zaczęło się gwałtownie przekształcać. Należało więc zdobyć się na własną ocenę tego chaosu, skoro ludzie na nowo szukali sobie miejsca w zmieniającym się gwałtownie systemie. Było to trudne zadanie, bo konieczność pominięcia ważnych wątków z prywatnego życia bohaterów mogło pomniejszyć atrakcyjność książki dla czytelników. Mam jednak nadzieję, że tak się nie stało.

    Po złote runo

    Przez zakurzone okna przebijał się jęk i zgrzyt łódzkich tramwajów. Nie przeszkadzało to jednak zasiadającym w biurowych pieleszach urzędnikom Agencji zajmującej dość obskurną kamienicę w miejscu, gdzie Północna dobiega do Placu Wolności. Lecz nie śródmiejski zgiełk zaprzątał im głowy. W latach dziewięćdziesiątych ostatniego wieku drugiego tysiąclecia Agencja była miejscem docelowym licznych pielgrzymek zagranicznych inwestorów poszukujących w Polsce taniej ziemi pod inwestycje mające im przynieść krociowe zyski przy minimalnych własnych nakładach kapitałowych. Wtedy kraj nad Wisłą jawił się jako kraina, gdzie najłatwiej można było pozyskać „złote runo". A jedna z najważniejszych dróg do pozyskania wymarzonych bogactw wiodła przez biura Agencji, ściślej mówiąc przez ręce agencyjnych urzędników. Po przełomie ustrojowym władzę przejęli ortodoksyjni liberałowie piejący z zachwytu nad rzekomym dobrodziejstwem niczym nieograniczonego, wolnego rynku i otworzyli szeroko granice zagranicznemu kapitałowi spekulacyjnemu. Urzędnicy Agencji mieli wiec ręce pełne roboty. Za jednym z biurek siedział jowialny, starszy pan z całkiem siwa czupryną i bogatym stażem w partyjno-państwowej administracji dawnego reżimu. Pan Mirosław (bo takie nosił imię) powiadomiony wcześniej przez bardzo ważną osobę oczekiwał na byłego pracownika polskiej ambasady we Francji a obecnego dyrektora na Polskę francuskiej grupy kapitałowej zajmującej się eksploatacja składowisk śmieci komunalnych Oczekiwany Zbigniew K. wszedł do biura pewnym krokiem. Na jego widok Pan Mirosław rozpromienił się w uniżonym uśmiechu. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można byłoby odtworzyć przebieg rozmowy pomiędzy pewnym siebie przedstawicielem zagranicznej firmy a spolegliwym urzędnikiem państwowej agencji.

    – Witam szanownego pana dyrektora – powiedział – powiedział pan Mirosław rozpływając się w charakterystycznym dla siebie uniżonym uśmiechem wypracowanym jeszcze podczas dyrektorowania w piotrkowskim Urzędzie Wojewódzkim.

    – Składam panu wyrazy uszanowania od siebie i szefostwa firmy, którą mam zaszczyt reprezentować. Jak sądzę, przygotował Pan dla nas interesującą propozycję.

    – Istotnie. Dobrze się składa, bo agencja weszła w posiadanie gruntów nieopodal trasy szybkiego ruchu Warszawa-Katowice tuż obok planowanego wjazdu na przyszłą autostradę od strony Bełchatowa. Jest tam niemal dziewiczy teren otoczony lasem, a jednocześnie niezmiernie atrakcyjny ze względu na dogodny dojazd z Górnego Śląska, Krakowa, Wrocławia, Warszawy i Łodzi – pan Mirosław mówił uśmiechając się nieprzerwanie.

    – Jeśli ta lokalizacja jest aż tak cenna to trudności z umieszczeniem tam składowiska śmieci mogą okazać się nie do pokonania – zaniepokoił się dyrektor Zbigniew K.

    – Proszę się nie martwić! Burmistrzem miasteczka, w obrębie którego leżą te porzucone przez rolników pola, jest mój dobry znajomy z czasów, kiedy piastowałem bardzo ważne stanowisko w piotrkowskiej administracji wojewódzkiej. Był wtedy naczelnikiem gminy i tak jak ja należał do jedynie słusznej partii.

    Rozmowa trwała jeszcze chwile, po czym dyrektor francuskiej firmy wyszedł z biura bardzo zadowolony na podwórko obskurnej kamienicy, gdzie czekał na niego luksusowy samochód. Pan Mirosław w tym czasie rozmawiał już przez telefon z panem Tadeuszem Gaworskim, burmistrzem Kamieńska, miasteczka co ongiś pachniało ogórkami i cebula i obwieścił mu dobra nowinę o francuskich inwestorach, co to z workami pieniędzy spadną jak z nieba na pola, co kiedyś były uprawne, a dziś leżą odłogiem ku utrapieniu miejscowego samorządu. Rzeczywiście, czas był ku temu najlepszy, bo po październikowych wyborach samorządowych 1998 burmistrz Tadeusz Gaworski zmontował większościową grupę radnych akceptujących jego aspiracje do sprawowania pełni władzy w gminie przez najbliższe cztery lata. Pan Tadeusz zdawał sobie jednak sprawę, że poparcie radnych nie jest mu dane raz na zawsze. Doskonale wiedział, że większość, która go popiera, składa się z politycznych graczy, którzy wywalczone mandaty zamierzają odpowiednio zdyskontować, a on musi podjąć takie działania, aby zaspokoić ich rozbudzone ambicje i apetyty. Spółka gminy z zagranicznym inwestorem mogła przynieść radzie i zarządowi gminy wielorakie korzyści, choć niekoniecznie miałyby to być korzyści dla całej gminy. Wprawdzie burmistrz zdawał sobie sprawę, że lokalizacja ogromnego składowiska śmieci na obrzeżach miasteczka wzbudzi niechęć do jego osoby i protesty społeczne, ale nie były mu one straszne przy poparciu rady i następnych wyborach dopiero za cztery lata.

    Nie minęły dwa tygodnie i dyrektor Zbigniew K. czuł się wśród samorządowców Kamieńska jak ryba w wodzie, a raczej jak wędkarz wśród wędkarzy. Wspólne wędkowanie integruje ludzi, a wśród radnych burmistrza Gaworskiego wędkarzy było pod dostatkiem. Wprawdzie burmistrz na ryby chodził rzadko, a moczenie wędek w gliniankach Gorzędowa uważał za stratę czasu to jednak porzekadło, że w naszych czasach tylko ryba nie bierze, uważał za nadzwyczaj trafne. Zapalonym wędkarzem był zastępca burmistrza Edward Chłapiński, a przewodniczący Rady Miejskiej, Andrzej Pawelec, w każdą niedzielę w sezonie jeździł rowerem nad słynne glinianki zamiast na sumę, co mieli mu za złe zebrani w drewnianym kościółku gorzędowianie. Dodatkową atrakcją dla wędkującego kierownictwa gminy był udział dyrektora francuskiej firmy, który w chwilach, kiedy ryby nie imały się przynęty, roztaczał przed ludźmi gminnej władzy uroki i korzyści będące owocami współpracy samorządowców z nadzianymi przedstawicielami zagranicznego, ściślej francuskiego, biznesu. Opiewane przez dyrektora Zbigniewa K. uroki musiały być nieprzeciętne a korzyści porażające, bo ścisłe kierownictwo gminy bez większych problemów zgodziło się oddać francuskiej spółce 40 hektarów ziemi pod największe w kraju składowisko śmieci. No, bo jak było nie wierzyć sympatycznemu dyrektorowi, skoro burmistrz i jego zastępca doświadczyli już bezinteresownej francuskiej gościnności podczas wizyty w Paryżu w początkach grudnia 1998 roku. Włodarze Kamieńska poznawali uroki stolicy świata całkiem za darmo, nie płacili też oczywiście za przeloty samolotami i pobyty w hotelach. Panowie burmistrzowie byli zachwyceni spotkaniami z nowo poznanymi francuskimi przyjaciółmi, choć przecież z niejednego pieca chleb już jedli, a władzę w Kamieńsku dzierżyli już od pierwszych dni stanu wojennego w 1981 roku.

    Ci dwaj zawsze dobrze czuli się przy władzy, nieważne czy to było za czasów dyktatury, czy też demokracji. Pozostali radni z grupy sprawującej władze także chcieli doświadczyć zagranicznych wojaży. Gościnni Francuzi zaprosili, więc do swojej stolicy następnych samorządowców z Kamieńska. Wyjechało akurat tylu żeby łącznie z burmistrzem i zastępcą mogli utworzyć prosaterowską większość w radzie.

    Dwunastu z osiemnastu radnych Kamieńska zobaczyło u stóp wieży Eiffla trochę światowego życia. Pretekstem wyjazdu pod Wersal były oględziny jednego z podparyskich składowisk śmieci. Radni wystąpili wiec w roli ekspertów od gospodarki odpadami, choć ich kwalifikacje w tej dziedzinie wynikały ze znajomości dzikich wysypisk śmieci napotkanych przypadkowo w lasach podczas grzybobrania. Z wycieczki wrócili w świetnych humorach, ekstra ugoszczeni przez Francuzów, a nawet obdarowani upominkami. Niejeden z nich potem z przejęciem opowiadał znajomym o atrakcjach Paryża, z dumą prezentując plastikową replikę słynnej wieży. Wydawało się, że sprawa została już przesądzona i spółka Sater Polska zacznie wkrótce wycinanie lasów nieopodal dawnej trasy narciarskiej na północno-wschodnim stoku góry usypanej ongiś przez odkrywkowa kopalnie węgla brunatnego.

    Tak się jednak nie stało. Burmistrz, choć przeświadczony już o własnej bezkarności, postanowił jednak zachować pozory praworządności i ogłosił konkurs dla ewentualnych inwestorów w śmieciowy interes. No i tu się sprawa skomplikowała, bo do konkursu obok Francuzów przystąpiła poważna firma niemiecka Lobbe. Wtedy właśnie radni z Kamieńska poznali siłę swoich mandatów, bo obie firmy zaczęły ich niesamowicie rozpieszczać.

    Rywalizujący z Francuzami Niemcy postanowili oczarować radnych pięknem alpejskich pejzaży oraz atmosferą i kolorytem cesarskiego Wiednia. Troszczący się o ich wygodę Niemcy wynajęli nawet specjalny samolot i opłacili pobyt w luksusowym hotelu z apartamentami wyposażonymi w barki z dużym wyborem wysokoprocentowych trunków. Oczywiście Radni nie płacili za nie z własnej kieszeni, a pozostawali na całkowitym utrzymaniu hojnych fundatorów. Już Niemcom wydawało się, że przechylili szalę na swoją korzyść, szczególnie po uroczystym biesiadowaniu z grupą najbardziej wpływowych radnych w radomszczańskim „Zameczku", a tu całkiem niespodziewanie spotkał ich srogi zawód. Wyszło na to, że cieszyli się przedwcześnie, gdyż arbitralnie powołana przez burmistrza komisja, składająca się ze starannie dobranych radnych, wybrała prawie jednogłośnie francuska ofertę. Nie można było dokonać gorszego wyboru. Jeśli już radni zdecydowali się zeszpecić swoją gminę, to mogli w zamian zasilić jej budżet znacznymi kwotami pieniędzy. Takie pieniądze oferowała firma niemiecka. Firma ta deklarowała odpowiednią kwotę za każdą tonę śmieci złożoną na wybudowanym za własne środki składowisku. Wybierając Niemców radni mogli argumentować:

    – Wprawdzie oszpeciliśmy naszą gminę, ale uczyniliśmy ja bogatą.

    Jednak radnym o wzbogacenie gminy nie chodziło wcale, choć używali takiego hasła w celach propagandowych. Wybrano francuską ofertę, bo oferent chciał dopuścić gminę do interesu. Budowę i eksploatację składowiska miała prowadzić spółka, w której gmina miałaby 20% udziałów w zamian za aport w postaci czterdziestu hektarów ziemi pod lokalizację wysypiska. Gmina mogłaby mieć więc 20% z wypracowanych przez spółkę zysków po opodatkowaniu. Zagraniczne firmy inwestujące w Polsce na ogół jednak podatków dochodowych nie płaciły, bo potrafiły na różne sposoby wytransferować pieniądze za granicę.

    Dlaczego przegrali Niemcy oferujący gminie konkretne korzyści, a wygrali Francuzi, których obietnice były więcej niż iluzoryczne?

    Francuska oferta dopuszczająca do spółki gminę była dla radnych bardzo atrakcyjna, bo tworzyła dla nich ciepłe posadki w zarządzie spółki, radzie nadzorczej, wreszcie miejsca pracy dla ich rodzin i tak zwanych Klientów. Nie wiadomo, czy przeważyły jeszcze jakieś inne względy, bo nikt nikogo nie złapał za rękę, ale pracownik Lobbe, który prowadził z upoważnienia kierownictwa firmy lobbing wśród kamieńszczańskich samorządowców, zaklinał się już po rozstrzygnięciu przetargu, że Niemcy nie składali władzom gminy propozycji korupcyjnych.

    Współpracujący z Francuzami samorządowcy starali się utrzymać w tajemnicy przygotowania do urządzenia w gminie wielkiego śmietnika. Nie było jednak takiej tajemnicy, która po pewnym czasie nie stałaby się publiczną własnością. Tak też się stało, a nieuchronne przecieki bulwersowały opiniotwórcze kręgi mieszkańców Kamieńska. Nośny temat podchwyciła lokalna prasa, choć tylko należący do Macieja Ziembińskiego tygodnik „Komu i czemu zamieszczał fachowe informacje i krytyczne opinie, stwierdzając bez ogródek, że w Kamieńsku „Kręcą lody. Ambitny ten periodyk z Radomska nie był jednak w Kamieńsku powszechnie czytany, a w pozostałych miejscowościach gminy wcale. Tymczasem ludzie burmistrza wydawali za pieniądze podatnika „Biuletyn miejski", w którym pisali, że Urząd Miejski i jego agendy ogarnęła powszechna śmieciomania, drukując wypowiedzi radnych piejących z zachwytu nad rzekomymi korzyściami ze śmieci. Profrancuscy radni wypowiadali się na łamach tego pisemka odsądzając od czci i wiary przeciwników śmietnika, zarzucając im, że nie kierują się interesem publicznym tylko ulegają zwykłej ludzkiej zawiści.

    Czyż nie dane im było odczuć jak rosną w nich swoiste demony o małych ustach, owe wiecznie głodne stwory z metafor buddystów. Na uroczysku Kąsie nieświadome nadciągającej zagłady trzmiele ćwiczyły loty brzęcząc nad kwitnącymi liliowo wrzosami. Krety drążyły swoje podziemne korytarze, sypiąc na powierzchni wysokie kopce wilgotnej ziemi. Wydawało się, że w tym urokliwym zakątku czas zatrzymał swój bieg. Ale to była tylko cisza przed burzą, spokój przed wichrem, co zrywa cumy moralne i rzuca ludzi na żer demonom, a leśne żyjątka przysypuje milionami ton śmieci.

    Krajobraz przed bitwą

    Są w naszym kraju różne knajpy, a każda z nich swoją osobliwą historię tym ciekawszą, im więcej i różnego rodzaju trunków wypili biesiadujący goście. Wisienka też może fascynować swoja przeszłością, może dość mroczna, ale nie całkiem ponurą. Chociaż rzadziej tu jadano, a częściej zakąszano to i ona miała swoje chwile świetności, kiedy można tu było nieźle zjeść.

    Budynek restauracji postawiono w centrum miasteczka, bezpośrednio przy drodze z Warszawy do Katowic. Mieściły się tu na parterze: przydrożny bar, salka restauracyjna i kuchnia a na piętrze kilka pokoików gościnnych. W czasach zubożałej państwowej gastronomi był tu azyl i miejsce rozrywki dla powiatowej nomenklatury. Nie dotyczyło to części barowej, gwarnej zazwyczaj, a często wręcz hałaśliwej, gdzie raczono się głównie wódeczką, czasem też beczkowym piwem z reguły ochrzczonym zwykłą wodą. Klienci baru tłoczyli się jak śledzie w beczce i trudno się temu dziwić, gdyż była to jedyna gospoda z wyszynkiem w okolicy. Restauracja upadła wraz z upadkiem ustroju. Bar opustoszał, bo część klientów mocno zubożała, resztę wchłonęły żywiołowo otwierane prywatne przybytki piwno-wódczane.

    Restauracyjną salkę też mało kto odwiedzał. Z kilkunastu stolików dziś tylko jeden zajęty. Siedziało przy nim trzech panów w wieku więcej niż średnim o znanych w gminie nazwiskach, których dla dobra ogólnego nie należałoby wyjawiać. Butelka wódki miała ułatwiać prowadzenie swobodnej dyskusji. Było cicho i przytulnie, choć za oknami czaił się listopadowy mrok.

    – Wypijmy za pomyślny wynik jutrzejszego referendum – powiedział pan A. kiedyś ciemny blondyn dziś z przewaga siwizny.

    – Znając pana te krótkie ćwierć wieku nie muszę się pytać, jaki to konkretny wynik głosowania uważa Pan za dobry. Najogólniej mówiąc przypuszczam, że chodzi panu o taki rezultat, który uniemożliwi naszym samorządowcom babranie się w bagnie korupcji – włączył się do rozmowy pan B., ostrzyżony na jeża szatyn.

    – Trafił pan w samo sedno, choć przy okazji muszę się przyznać, że coraz bardziej wątpię w obywatelska postawę naszych ziomków, szczególnie wtedy, gdy sobie przypominam różne zdarzenia z przeszłości tak wiele mówiące o mentalności naszych bliższych i dalszych sąsiadów. Właśnie takich jak ta dość zabawna, ale też i smutna historia z końca lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku – odpowiedział pan A. i zaczął snuć swoja opowieść.

    Działo się to równe ćwierć wieku temu. Jak wiecie, kupiłem wtedy od gminy niewielkie gospodarstwo w wiosce, co się łukiem rozpina od drogi na Bełchatów do trasy szybkiego ruchu, tak zwanej „gierkówki". Od poprzednich właścicieli gmina przejęła to gospodarstwo wraz z zabudowaniami w zamian za ratalną spłatę. Zamieszkałem w niewielkim domku pozbawionym najzwyklejszych instalacji sanitarnych. Tak wyglądała wtedy każda miejscowa wieś, a niektóre z nich dopiero od kilku lat cieszyły się dobrodziejstwem dostępu do elektryczności. Dobrze się jednak składało, bo budująca się kopalnia inwestowała w gminne wodociągi. Była już więc bieżąca woda, a po wykonaniu odpływu można było zainstalować w kuchni najzwyklejszy zlewozmywak. I ten niczym niewyróżniający się zlewozmywak wywołał u niektórych sąsiadów szok cywilizacyjny. Sąsiedzi z zainteresowaniem śledzili zachodzące w mojej sadybie zmiany. Pewnego wieczoru przyszły ciekawskie sąsiadki: matka z córka. Usiadły i uważnie przyglądały się wszystkiemu. Nie zwróciły jednak szczególnej uwagi na zlewozmywak. Widać potraktowały go jako miskę do składania brudnych naczyń. W piecu kuchennym płonął ogień, a obok na krześle siedziała bratowa, która była akurat naszym gościem.

    – Pozmywam naczynia – zaproponowała bratowa.

    – Z góry dziękuję za pomoc – odezwała się gospodyni domu.

    Bratowa podeszła do zlewozmywaka i odkręciła kran. W jednej części zlewu zmywała naczynia wodą z płynem, a następnie płukała pod bieżąca wodą. Sąsiadki patrzyły na to jak urzeczone, nawet zaniemówiły na jakiś czas. Po chwili jednak w ciszy przerywanej tylko pluskaniem wody zabrzmiał głos starszej z kobiet.

    – Ręce pani nie zmarzną od trzymania w tej zimnej wodzie? – zagadnęła.

    – Ależ skąd! Ta woda jest ciepła – odpowiedziała nieco zdziwiona bratowa.

    – Co też Pani za głupstwa mówi. – oburzyła się sąsiadka. – Jak może prosto z ziemi lecieć ciepła woda? – dodała.

    – Może, bo po

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1