Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Ulica Zawrotna: Polish Edition, po polsku
Ulica Zawrotna: Polish Edition, po polsku
Ulica Zawrotna: Polish Edition, po polsku
Ebook287 pages4 hours

Ulica Zawrotna: Polish Edition, po polsku

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Ulica Zawrotna. Czy ulica taka rzeczywiście istniała w przedwojennej Warszawie
i również później, po wojnie? Niektórzy, starsi Warszawiacy przypominają sobie
pewnie tę okolicę, zabudowaną dzisiaj nowoczesnymi osiedlami mieszkaniowymi
i centrami handlowymi, lecz czy pamiętają tę nazwę? Być może nie, lecz zapytajcie
o nią Matyldę ciągle stojącą w drzwiach balkonu swej zbombardowanej kamienicy,
zapytajcie pana Kąkola, którego podobno wciąż można ujrzeć krążącego wśród
gołębi na tle błękitnego, warszawskiego nieba - oni potwierdzą, że ulica taka z
pewnością istniała. Zresztą nie nazwa ulicy jest najważniejsza w tej powieści, lecz
historia pewnej miłości - krótkiej, lecz niezapomnianej.
Tyle w przedmowie do książki. Urodziłem się w Warszawie i wychowałem wśród
jej powojennych gruzów. Grałem z chłopakami w zośkę na kocich łbach Żoliborza,
szukaliśmy niewypałów w piwnicach zburzonych domów i oglądaliśmy razem
krążące ponad ruinami stadka gołębi.
Teraz, po ponad trzydziestoletnim pobycie w Kanadzie, Warszawa wciąż stoi w
moich oczach taka jak wtedy i taką właśnie kocham, bo tej dzisiejszej nie znam
prawie. Moja pierwsza książka, „Ławka” opisuje Warszawę z czasów nieco późniejszych
(lata siedemdziesiąte). Wtedy stolica była już kompletnie zmieniona - Trasa Lazienkowska,
Wisłostrada, Dworzec Centralny - tego nie zapomnę, bo brałem udział w ich budowie i to
była wciąż moja Warszawa. A ta dzisiejsza? Z nowymi autostradami i supermarketami
Niewiele już się różni od Montrealu gdzie obecnie mieszkam. Na szczęście pozostała
Starówka i Pałac Kultury, te dwa akcenty przypominają mi jeszcze o tamtej Warszawie.
No i oczywiście wspomnienia, do których sięgam od czasu do czasu gdy mam ochotę
powrócić w którejś z moich książek do dawnych lat.
Pozdrawiam serdecznie,

Andrzej Galicki

LanguageJęzyk polski
Release dateFeb 2, 2014
ISBN9781310977367
Ulica Zawrotna: Polish Edition, po polsku
Author

Andrzej Galicki

Andrzej Galicki (Andre Gal - his English pen name) was born in Warsaw, where he spent his childhood and early youth. After graduating from the Faculty of Civil Engineering, a Plock branch of the Warsaw Politechnika School, he began to work as a site engineer on a number of priority construction sites, including the construction of the Central Railway Station in Warsaw.In 1980, discouraged by the prevailing social relations in the People's Republic of Poland, he left the country. He has never been a member of the Polish Communist Party and considers this to be his greatest achievement from that period of life.He lived successively in several cities (Paris, Vienna, Toronto) before permanently settlingin Montreal, where he still lives today with his wife, Marlena. He works as a designer for one of the leading engineering companies in Canada, at the planification of hydroelectric power plants, while during his free time, he engages in his literary projects.So far, he has written eight books: The Bench, Candlelight Stories, Behind the Big Water, White Valley, At the Crossroads, Zawrotna Street, Orion and It happened in Montreal, of which some are still not disponible in English. He has visited all the places described in his books with the exception of a hospital for the mentally ill (so far). The events depicted in his novels are partially veritables, but the characters appearing in them are fictitious.Besides literature, he is busy with painting, having exhibited his works in Montreal, New Jersey and New York, some of his paintings he used to provide the covers of his books. Several of them can be viewed on the website "Artsland": http://www.artslant.comHis books are available on most networks of Polish internet bookstores as well on some U.S. sites, such as amazon.comThe author cordially greets all his readers, wishing them a great time during their venture into the jungle of the best books they can find on the net.http://kindlebooksnew.com/author-3.htmlAndrzej GalickiUrodził się w Warszawie, gdzie spędził dzieciństwo i wczesną młodość.Po ukończeniu studiów na wydziale Inżynierii Lądowej płockiego oddziałuPolitechniki Warszawskiej, rozpoczął pracę w zawodzie budowlańca.Pracował jako inżynier na kilku priorytetowych budowach warszawskich,między innymi przy budowie Dworca Centralnego.W roku 1980, zniechęcony stosunkami społecznymi panującymi w PRL, wyjechał z kraju. Nigdy nie był członkiem PZPR i to uważa za swoje największe osiągnięciez tamtego okresu życia.Zamieszkiwał kolejno w kilku miastach (Paryż, Wiedeń, Toronto) zanim na stałe osiedliłsię w Montrealu, gdzie mieszka do dzisiaj ze swoją żoną Marleną.Pracuje jako projektant przy budowie elektrowni wodnych, jednocześnie zajmuje się twórczością literacką czerpiąc materiały do swoich książek ze wspomnień.Napisał osiem książek: „Ławka”, „Opowieści przy Świecach”, „Biała Dolina”, „Za Wielką Wodą”, „Na Rozdrożu”, „Ulica Zawrotna”, „Orion” oraz „Zdarzyło się w Montrealu”.Przebywał we wszystkich opisywanych przez siebie miejscach z wyjątkiem szpitala dla chorych umysłowo (jak dotychczas). Przedstawione zdarzenia są częściowo prawdziwe, natomiast postacie występujące w nich są fikcyjne.Oprócz literatury zajmuje się malarstwem, wystawiał swoje prace w Montrealu,New Jersey i w Nowym Yorku, właśnie te obrazy wykorzystuje do projektów okładek swoich książek. Niektóre z nich można obejrzeć na stronie internetowej „Artsland”:http://www.artslant.comKsiążki jego są dostępne na portalach wielu polskich księgarni internetowych,jak również na niektórych portalach amerykańskich, np. amazon.comPozdrawia serdecznie wszystkich czytelników i zaprasza do obejrzenia swojejstrony autorskiej:http://kindlebooksnew.com/

Read more from Andrzej Galicki

Related to Ulica Zawrotna

Related ebooks

Related categories

Reviews for Ulica Zawrotna

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Ulica Zawrotna - Andrzej Galicki

    ULICA ZAWROTNA

    Andrzej Galicki

    ULICA ZAWROTNA

    Andrzej Galicki

    Copyright © 2014 Andrzej Galicki

    Smashword Edition

    ISBN: 9781310977367

    Projekt okładki: Andrzej Galicki

    Obraz autora książki

    Zatytułowany: Krótka historia miłosna

    Wszystkie prawa zastrzeżone, książka ta nie może być

    reprodukowana czy kopiowana w całości

    lub fragmentarycznie bez pisemnej zgody autora.

    Słowo wstępne

    Ulica Zawrotna. Czy ulica taka rzeczywiście istniała w przedwojennej Warszawie

    i również później, po wojnie? Niektórzy, starsi Warszawiacy przypominają sobie

    pewnie tę okolicę, zabudowaną dzisiaj nowoczesnymi osiedlami mieszkaniowymi

    i centrami handlowymi, lecz czy pamiętają tę nazwę? Być może nie, lecz zapytajcie

    o nią Matyldę ciągle stojącą w drzwiach balkonu swej zbombardowanej kamienicy,

    zapytajcie pana Kąkola, którego podobno wciąż można ujrzeć krążącego wśród

    gołębi na tle błękitnego, warszawskiego nieba - oni potwierdzą, że ulica taka

    z pewnością istniała. Zresztą nie nazwa ulicy jest najważniejsza w tej powieści, lecz

    historia pewnej miłości - krótkiej, lecz niezapomnianej.

    Pozdrawiam serdecznie wszystkich czytelników,

    Autor

    Ulica Zawrotna.

    - Dlaczego Zawrotna? - pytałem pamiętam, ale nikt z dorosłych nie potrafił mi odpowiedzieć. Przecież jest to zwykła, prosta ulica, żadnego zawrotu tutaj nie ma, dlaczego więc taka nazwa? Inne okolice miały nazwy jasne i logiczne jak: Złota, Srebrna czy Żelazna. Ale Zawrotna? Wstydziłem się trochę, że mieszkam przy takiej ulicy, wolałbym oczywiście żeby nazywała się Złota, ale nazwa Złota była już zajęta, Srebrna też. Ulica Żelazna była największą ulicą w okolicy, w kilkunastu ocalałych po wojnie domach pootwierano pierwsze sklepy z pieczywem i z przywożonymi z podwarszawskich wiosek jarzynami. Przy naszej ulicy nie było sklepów, było za to najwięcej gruzów i wśród nich właśnie bawiliśmy się z kolegami w wojnę. Jeden z placów przy zburzonej kamienicy był już nawet uprzątnięty i graliśmy tam z kumplami w nogę, szmacianką oczywiście, bo prawdziwej piłki nikt wtedy nie posiadał.

    Nazwa ulicy wyjaśniła się dopiero, gdy zapytałem o nią ojca. Spiesząc dokądś odpowiedział w pośpiechu:

    - Ach, zawracasz głowę.

    Zrozumiałem i więcej nie pytałem.

    Wkurzało mnie tylko, że chłopaki z Żelaznej nazywali nas Zawrotki, ale my za to dokopywaliśmy im w nogę, więc i tak byliśmy górą.

    To było życie. Życie wśród wiszącego jeszcze w powietrzu zapachu umierania, krążącego pomiędzy pozostałymi resztkami fasad i tych ocalałych cudem kamienic, echa rozrywających się bomb i granatów, oraz okrzyków przerażonych ludzi. Nie wszyscy słyszeli to echo. Mundek, który był najstarszy z naszej paczki twierdził, że słyszy.

    - Echo - dowodził nam - nigdy nie ginie. Z każdym odbiciem od ściany robi się coraz słabsze i słabsze, ale pozostaje na zawsze w powietrzu. A jak ktoś ma specjalnie uzdolnione ucho, może je słyszeć latami.

    Zgadzaliśmy się wszyscy z tą teorią, bo była oczywista, różnice zdań występowały tylko co do okresu przez jaki ludzkie ucho nawet najbardziej uzdolnione jest w stanie słyszeć echo. Jedni twierdzili, że pięć lat, inni że dwadzieścia, a Helka wyskoczyła nawet z opinią, że dwieście, ale się tylko wygłupiła, bo zakrzyczeliśmy ją wszyscy, że jak się nie zna, to niech siedzi cicho. A zresztą ona mieszka w piwnicy, co taka z piwnicy może wiedzieć o ważnych sprawach?

    Zabawa w wojnę była najpiękniejszą zabawą jaką znaliśmy. Dzieliliśmy się na dwie grupy, jedni to byli Polacy, drudzy Niemcy. Nikt nie chciał być Niemcem, zostawali więc mianowani na siłę - ci najmniejsi i najsłabsi. A jak nie chcieli - to fora ze dwora.

    Mundek nigdy nie był Niemcem. Czasem był generałem, czasem kapitanem, nigdy zwykłym żołnierzem, jak ja. Wieczorami, bawiliśmy się przy świetle latarek elektrycznych, szczęśliwy był kto taką miał. Ja otrzymałem moją od mojej ciotki, która sama nie mając dzieci rozpieszczała mnie niemożebnie. Bawiliśmy się czasem w Indian i w partyzantów, albo w polowanie na niemieckiego szpiega, gdy jakiś pechowy kot zawieruszył się przypadkiem na nasze gruzy. Ganialiśmy go wtedy z wrzaskiem i rzucaliśmy w niego kawałkami cegły, jeżeli udało się komuś go trafić, okrywał się chwałą na parę godzin, ale nie było to łatwe, bo koty były zdziczałe i niezwykle sprytne, to wojna i ludzie nauczyli je przebiegłości, myślę, że gdyby były większe od nas, to one polowały by na ludzi.

    ***

    Deszcz padał i padał, taka typowa warszawska trzydniówa. W leju po bombie na sąsiedniej posesji powstało bajoro i zalęgły się tam żaby. Nikt nie wiedział skąd się one wzięły, ale Mundek powiedział, że jak są żaby to będzie i bocian, bo one zawsze występują razem. Czekaliśmy i czekaliśmy a bocianów ani śladu. Tymczasem, wody w leju nie ubywało, bo ziemia była gliniasta a deszcz popadywał od czasu do czasu. Żaby urosły i nikt nie wiedział dokładnie ile ich tam siedzi. Usiedliśmy w kucki przy krawędzi leja, a Franek chwycił jedną żabę, która była taka głupia, że wylazła z wody tuż obok niego.

    - Sznurek - zawołał Franek - dajcie jakiś sznurek.

    Nikt nie miał sznurka, więc Franek spojrzał na moje buty. Zrozumiałem, z Frankiem nie mogłem zadzierać, bo większy był ode mnie i silniejszy. Zresztą sam byłem ciekawy co będzie dalej. Wyciągnąłem z lewego buta tasiemkę, która służyła mi za sznurowadło i podałem mu. Franek zawiązał jeden koniec tasiemki na łapie żaby. Ta, też była pewnie ciekawa co będzie dalej, bo nawet się nie wyrywała.

    Franek podniósł z ziemi kawałek deski i przywiązał do niej żabę. Ta, zrozumiała wtedy, że jest nieklawo i zaczęła się wyrywać. Ale było za późno, leżała na desce przywiązana brzuchem do góry i nie mogła się ruszyć.

    - Szkło - krzyknął Franek - co się gapicie, dawajcie kawałek szkła. Oczywiście kawałek szyby znalazł się natychmiast, pełno tego było pośród gruzów.

    - Co chcesz zrobić? - zapytał Mundek.

    - Jak to co? Zobaczymy, co ona ma w środku, chcecie zobaczyć?

    Wszyscy chcieli. Nikt nie wiedział co żaba ma w środku i dlaczego to cholerstwo się rusza.

    Żaba nie była ciekawa, ale Franek nie pytał ją o zdanie. Przyłożył dłuższy koniec szkła do brzucha żaby i dyndolił tam i z powrotem, ale szkło było tępe i żaba nie chciała się otworzyć. Franek uderzył kawałkiem szyby o kamień, powstały dwa kawałki. Franek wybrał krawędź, która wydała mu się najostrzejsza i powrócił do otwierania żaby. Również bez powodzenia. Wtedy zdenerwował się i wbił ostry szpikulec szyby prosto w uparty brzuch stworzenia.

    Helka krzyknęła, druga dziewczynka, Baśka zasłoniła sobie ręką usta, była przerażona. Jakaś maź pomieszana z flakami wypłynęła ze środka żaby, wyglądało to trochę jak makaron z sosem. Przyglądaliśmy się temu przez chwilę zawiedzeni, spodziewaliśmy się czegoś więcej. Żaba drżała przez chwilę na desce, potem znieruchomiała.

    Franek pogmerał jeszcze trochę w jej brzuchu, ale nie znalazł nic ciekawego. Odrzucił z obrzydzeniem deskę razem z żabą daleko w gruzy. Nie upominałem się nawet o moje sznurowadło, i tak nie wziął bym go do ręki. Siedzieliśmy tak jeszcze przez chwilę bez słowa.

    Gdy wiedziony jakimś odruchem podniosłem oczy, ujrzałem ją po raz pierwszy. Ubrana była w długą, czarną suknię a na szyi jej wisiał srebrny łańcuch. Włosy jej, koloru również srebrnego, opadały bezładnie na plecy a na jej twarzy widziałem wyraźnie plamy sadzy i popiołu. Nic dziwnego, stała w drzwiach balkonowych spalonego budynku, na którego podwórku siedzieliśmy, a raczej w otworze pozostałym po wypalonych drzwiach. Wnętrze pomieszczenia poza jej plecami było ciemne od sadzy, okopcone były również tynki wokół pozostałości po oknach. Był to fragment pierwszego piętra kamienicy. Powyżej sterczały tylko postrzępione kontury ścian i kominów, a jeszcze wyżej widniało niebo wciąż zasłane ołowianymi chmurami.

    Matylda patrzała w dół, a mnie się zdawało, że patrzy prosto w moje oczy, uważnie i głęboko.

    Pamiętałem ją, jak przez mgłę. Zawsze nosiła takie czarne suknie, podobno od samego początku wojny gdy mąż jej, oficer Wojska Polskiego poległ w kampanii wrześniowej. I ten srebrny łańcuch na szyi, podobno prezent od niego. A może to nie była Matylda? Matylda zawsze była starannie uczesana i miała ciemne włosy.

    Nie mogłem oderwać oczu od stojącej powyżej postaci. Dlaczego ona nie zejdzie na dół? Po co ona tam siedzi? Nie chce wiedzieć co żaba ma w środku? Zresztą, pewnie widziała, może przygląda nam się tak od dłuższego czasu, nie wiadomo jak długo. I to jej spojrzenie, coś było w jej oczach, coś czego nie potrafiłem zrozumieć. Może chciała mi coś powiedzieć, coś ważnego, a ja nie wiedziałem, o co jej chodzi? Poczułem wtedy w ustach ten smak dziwny, czekoladowy, gdy poczułem go po raz pierwszy nie miałem pojęcia co to jest. Teraz czuję go zawsze kiedy widzę ją w moich myślach i odwrotnie, ilekroć go poczuję, ona zawsze zjawia się przede mną, ale na ogół taka jaką pamiętam z przed wojny, pięknie uczesana i bez śladów sadzy na policzkach.

    Trąciłem w bok Helkę.

    - Zobacz - szepnąłem, tak żeby inne dzieci nie słyszały - popatrz tam, na górę.

    Lecz gdy spojrzenie moje powędrowało z powrotem, w kierunku pierwszego piętra, drzwi balkonowe były puste, ciemny, prostokątny otwór postrzępiony na brzegach i te ponure zręby ścian na tle szarego nieba.

    Już za chwilę ochlapywaliśmy się nawzajem wodą z kałuży, dziewczynki uciekały z krzykiem, bo bały się kijanek, myśmy się nie bali i już niebawem byliśmy wszyscy mokrzy i szczęśliwi.

    Kałuże są piękne. Różne rzeczy można w nich znaleźć. Kręcą się, wiercą i wiją a niektóre skaczą nawet, a czysta woda? Taka jak z naszego podwórzowego kranu? Nic w niej nie ma ciekawego, bezbarwna jest i nudna.

    Znaleźliśmy raz w kałuży taki dziwny balon. Był podłużny i wykonany z bardzo cienkiej gumy, nigdy takiego nie widzieliśmy. Mundek powiedział, że pewnie amerykański, z paczek. Franek wsadził do niego dwie kijanki, nabrał trochę wody i nadmuchał. Balon zrobił się wielki i przezroczysty, widać było kijanki na jego dnie. Zgodziliśmy się wszyscy, że taka mocna guma musi być amerykańska. Fanek odbił balon w stronę Baśki, ta również chciała go odbić ale balon pękł jej tuż przed twarzą i ochlapał ją całą. Pokładaliśmy się ze śmiechu. Baśka powiedziała, że tak się nie bawi i poszła do domu.

    Wtedy przyszedł Karol i powiedział, że przy Żelaznej otworzyli punkt skupu butelek, ale muszą być czyste. W okolicznych gruzach butelek było sporo, mieszkańcy naszej ulicy nie wylewali za kołnierz. I znów przydała się kałuża. Płukaliśmy w niej przyniesione flaszki i ustawialiśmy w szeregu, żeby przeschły. Potem zanieśliśmy je do skupu. Była to drewniana buda, na jej ścianie wymalowany był białą farbą napis: Skup Butelek. W środku siedział inwalida bez ręki i przyjmował butelki według cennika: najtańsza była ćwiartka, najdroższa z grubego, ciemnego szkła, po winie, miała cenę bodajże 60 groszy. Za butelki uszkodzone inwalida wypłacał po 5 groszy i butelka szła na stłuczki, inwalida brał ją za szyjkę i rzucał tak jak się rzuca granatem o ceglaną ścianę, co wyglądało bardzo bojowo. Gromadziła się tam powoli wielka sterta szkła.

    Zarobione na butelkach pieniądze poszły na pączki. Franek chciał koniecznie, żeby kupić za nie papierosy, ale nie znalazł ogólnego poparcia, zwłaszcza dziewczynki go zakrzyczały, poszliśmy więc razem do cukierni, również przy ulicy Żelaznej i kupiliśmy pączki, po jednym dla każdego i jeszcze jeden dodatkowo, z którego każde z nas dostało gryza. Mundek pilnował żeby wszystko było w porządku, jak socjalizm to socjalizm powtarzał zdanie zasłyszane pewnie od ojca, który był majstrem na budowie.

    ***

    Lubiłem naszą ulicę, lubiłem wałęsać się z chłopakami albo sam, po zrujnowanych podwórkach, wspinać na sterty gruzu i złazić w głąb piwnic zburzonych bombami domów. Ciekawy był to świat, ponury i pełen tajemnic z których nie wszystkie dawały się wyjaśnić a rodziców lepiej było nie pytać, ponieważ łażenie po gruzach było nam kategorycznie zabronione jako niebezpieczne.

    Natknąłem się w jednej z piwnic na prawdziwego Niemca. Stał przy okienku i wyglądał na zewnątrz, trzymając przy twarzy lornetkę. Miał na sobie szaro-zielony mundur żołnierza Wermachtu a na głowie hełm żelazny jak wszyscy hitlerowcy, których wdziałem na zdjęciach w gazecie.

    Ale najważniejsze było to, że Niemiec miał zawieszonego na ramieniu prawdziwego bergmana.

    Wiedzieliśmy wszyscy czym się różni bergman od pepeszy i chociaż to pepesze wygrały wojnę, wiadomo było, że bergman jest lepszy. Mieć bergmana - to było marzenie każdego normalnego chłopaka w moim wieku. Po cichu wróciłem na nasze podwórko i powiedziałem innym co widziałem. Postanowiliśmy wziąć jeńca, mieliśmy swoje karabiny zrobione z kawałków desek i patyków, to musiało wystarczyć. Ale jeszcze przed opuszczeniem podwórka zaczęliśmy się kłócić. Po pierwsze, kto dostanie zdobytego na Niemcu bergmana. Ja mówiłem, że jest mój, bo to mój Niemiec i tylko ja wiem gdzie on siedzi. Mundek twierdził, że bergman należy do niego, bo on jest dowódcą oddziału i musi być najlepiej uzbrojony. W końcu ustaliliśmy, że będziemy się dzielić nim co drugi dzień a reszta z nas będzie miała broń dla siebie godzinę dziennie, każdy po kolei, w czasie gdy Mundek lub ja będziemy jedli obiad.

    Wtedy powstał następny problem: co zrobimy z jeńcem. Mundek powiedział, że trzeba go zaprowadzić pod eskortą na milicję. Zakrzyczeliśmy go. Jeśli tak zrobimy, zabiorą nam i jeńca i bergmana, niech milicja sama sobie szuka jeńca, ten jest nasz.

    Franek zapalił się żeby go przywiązać do deski, tak jak żabę i sprawdzić co taki Niemiec ma w środku, ale Helka powiedziała, że z otwartego jeńca nie będzie pożytku, najlepiej zamknąć go piwniczce, gdzie matka Helki trzyma kartofle, niech obiera. Na razie stanęło na tym, ale Niemcowi się udało, bo na początku nijak nie mogłem trafić do tej piwnicy, a jak ją w końcu znalazłem, okazała się pusta.

    Wydawało się, że Niemiec uciekł. Ale Mundek pokazał na pajęczyny rozpięte pod okienkiem i powiedział, że znów zmyślam, bo żadnego Niemca tu nie było i że trzeba mnie ukarać. Na to Krystek, że najlepiej przywiązać mnie do słupa i zamęczyć, tak jak robią Indianie. A Frankowi to się spodobało i powiedział, że jak nie ma Niemca, to będzie można zobaczyć co ja mam w środku. I już się prawie wszyscy zgodzili, ale Helka na to, że lepiej zamknąć mnie w tej piwnicy po Niemcu, którego wymyśliłem i przyjść za tydzień, ciekawe czy będę się jeszcze ruszał. Może już wtedy mnie lubiła.

    Na moje nieszczęście piwnica miała jeszcze drzwi. Kopałem gryzłem, ale odepchnęli mnie i zastawili drzwi jakimiś gratami i gruzem i poszli sobie.Siedziałem z godzinę pod ścianą i miałem pietra. Potem zacząłem myśleć. Poprzenosiłem pod okienko wszystkie kawałki cegieł jakie tam znalazłem i poustawiałem jeden na drugim. Kilka razy spadałem a cegły rozsypywały się, ale w końcu udało mi się sięgnąć okienka i wywindować na górę. Koszulę miałem porozrywaną a kolana poobijane, ale byłem znów wolny.

    ***

    Poszedłem na sąsiednie podwórko, tam gdzie niedawno bawiliśmy się żabami. Na jednym z ocalałych dachów pan Kąkol miał gołębnik. Krążące gołębie nad ruinami - to był powszechnie spotykany widok w naszym mieście. Zapatrzyłem się w niebo. Widziałem nad dachem tyczkę pana Kąkola i kawałek jego starej koszuli przywiązanej do jej końca. Tyczka z koszulą wykonywały ruch obrotowy a gołębie, jakby jej słuchając, krążyły ponad dachem zapisując szerokie kręgi na jasnym błękicie nieba. Chodziło o to, żeby nie siadały.

    - Gołąb pocztowy jest jak koń wyścigowi - tłumaczył nam pan Kąkol - musi latać codziennie, żeby utrzymać formę. Jak nie będzie latał, brzuch mu urośnie, doktor zapisze mu okulary i będzie musiał przejść na rentę. Po cholerę mi takie gołębie z brzuchem?

    Niezwykle wyglądało to stadko dzisiaj, na tle jasnego błękitu. W świetle słońca trzepocące skrzydła błyskały iskierkami tworząc migoczącą chmurę zataczającą świetliste kręgi coraz to prędzej i prędzej. Kątem oka zauważyłem ruch jakiś powyżej mojej głowy. Spojrzałem w lewo. Matylda stała w oknie swojego balkonu zapatrzona jak ja w krążące ponad nami ptaki.

    Ze skrzydeł krążących nad podwórzem gołębi począł się sypać pył srebrzysty i zwiewny, powietrze wprawione w drganie gołębimi skrzydłami powodowało, że srebrzysty obłok migotał w słońcu milionami mikroskopijnych drobinek światła.

    Obłok opadał coraz niżej, aż doszedł do wysokości pierwszego piętra. Objął wtedy w posiadanie całą postać Matyldy która była już gotowa, czekała z ramionami uniesionymi ku górze, a wyraz jej twarzy był tak pogodny, że nawet ciemne ślady sadzy nie były w stanie jej zeszpecić. I uniosła się w górę Matylda w tej chmurze, a gołębie w tym momencie załopotały mocniej skrzydłami. Zaczęły wznosić się wyżej i wyżej wciąż kołując aż stały się jedną tylko, niewielką kropką na tym bezmiernym, warszawskim niebie.

    Na próżno pan Kąkol wołał: gruchu gruchu, na próżno wymachiwał swoją tyczką z przywiązaną niej szmatą, gołębie zniknęły tam, w górze, razem z Matyldą i powróciły dopiero za kilka dni, ale jakieś odmienione.

    - Wszystkie wróciły białe, żebym tak skonał - zaklinał się pan Kąkol uderzając się w piersi zaciśniętą pięścią. - Jak śnieg bialutkie i jakieś inne, ani nie głodne, ani spragnione. A latają, aż miło popatrzeć.

    I rzeczywiście, wszyscy widzieli - krążące wysoko ptaki pana Kąkola były koloru białego i nikt nie potrafił wytłumaczyć tego zjawiska, nawet zięć pana Kąkola, Stanisław, który był przecież nauczycielem biologii w szkole.

    - Znów widziałem Matyldę - powiedziałem. - Poleciała do nieba razem z gołębiami pana Kąkola.

    Matka, która właśnie nakrywała do stołu spojrzała na mnie i aż załamała ręce.

    - Gdzie ty się włóczyłeś przez tyle czasu, całą koszulę masz porwaną, pewnie znowu łaziłeś po gruzach. Umyj się zaraz, zanim ojciec wróci i zobaczy cię w tym stanie.

    - Ale ja naprawdę ją widziałem, gołębie spuściły na dół taką specjalną chmurę...

    Matka ujęła mnie za ramiona i popatrzała mi smutno w oczy.

    - Matylda odeszła synku, odeszła na zawsze i nie powróci tutaj nigdy. Gdy dom jej spłonął, ona zginęła razem z nim i nigdy jej nie odnaleziono. Nie myśl o tym więcej i przestań zmyślać.

    Wiedziałem, że nie warto jej przekonywać, oni wszyscy tacy byli, nawet ojciec. Gdy kłamałem - wierzyli, gdy mówiłem prawdę - myśleli że zmyślam.

    Oduczyło mnie to od kłamania. Po co kłamać, jeżeli wszyscy myślą, że mówię prawdę?

    Dostałem od ojca rower. Gdzieś z szabru prawdopodobnie, w Warszawie wszystko było z szabru. Był to mały, trzykołowy rowerek, przednie koło było duże, napędzane bezpośrednio pedałami zamocowanymi na osi, taka dziecinna wersja bicykla. Oczywiście był stary, niemiecki i ledwo się kupy trzymał. Ale jeździł i to było najważniejsze.Ustawialiśmy się w kolejce, żeby każde z nas mogło zrobić kółko po podwórzu. Ja, jako właściciel, miałem prawo do dwóch kółek. Nie była to łatwa jazda, obluzowane pedały czasem kręciły się luźno, siodełko zjeżdżało po zagiętej ramie do tyłu, ale i tak był to najlepszy rower na naszym podwórku, bo jedyny.

    Pan Florczak leżał przy komórce na węgiel pani Witkowskiej. Florczakowa ani rusz nie mogła się go dobudzić, więc dała spokój, nie pierwszy raz to przecież i nie ostatni. Otoczyliśmy go wokół, ale żadne z nas nie podeszło bliżej jak na odległość wyciągniętej ręki, zdarzyło się raz Frankowi, że podszedł zbyt blisko, może chciał sprawdzić co Florczak ma w środku, już nie pamiętam. Wtedy Florczak przez sen tak ręką machnął, że Franek przez całe podwórze przeleciał i zatrzymał się dopiero na stercie oczyszczonych z zaprawy cegieł przygotowanych pod naprawę frontowej ściany naszego budynku.

    Teraz przyglądaliśmy się leżącemu twarzą do góry Florczakowi i zastanawialiśmy się głęboko, po co dorośli upijają się, co to za ukrytą, tajemną przyjemność znajdują w tym dziwnym stanie i kiedy będzie nam dane dostąpić tego zaszczytu.

    Tymczasem zaczęła się następna zabawa. Rozpoczął oczywiście Franek, ale już po chwili wszyscy braliśmy w niej udział.

    Franek narysował na ziemi kreskę i zza tej kreski rzucaliśmy po kolei maleńkie kamyki (nie większe od ziarnka grochu) w rozdziawioną w górę gębę pana Florczaka. Ilekroć udało się komuś trafić, rozlegało się głośne bulgotanie i głowa Florczaka podskakiwała wypluwając daleko kamyk, a my pokładaliśmy się ze śmiechu, takie to było zabawne.

    ***

    Ktoś napisał kredą na ocalałym fragmencie tynku Julka kurwa i to tuż przed wejściem do naszej bramy. I narysował obok gołą babę z cyckami i to całkiem nieźle, przynajmniej tak powiedział Mundek, który chwalił się, że już raz widział gołą babę. Ja nie widziałem, to było pierwszy raz, ale podobała mi się, jakieś dziwne wywoływała u mnie myśli. Nie wiedziałem co to znaczy kurwa, ale Franek wiedział i próbował zetrzeć z tynku ten napis kawałkiem cegły. Ale od cegły napis się tylko utrwalił i to na czerwono, więc Franek dał spokój, a nawet z czasem zaczął strugać ważniaka, bo to o jego starszej siostrze piszą przecież na murze. A ładna była Julka jak aktorka jakaś. Włosy rozjaśnione podobno wodą utlenioną karbowała w drobne fale takimi żelaznymi szczypcami, które rozgrzewało się w tym celu na blacie kuchennym.

    I okrągłe miała wszystko, tak jak na tym rysunku na murze. Lubiłem ją, bo dawała mi czasem cukierka, gdy wracała z jakimś panem do mieszkania, a Franek wylatywał wtedy na ulicę jeżeli akurat był w domu. Mówiło się, że Julka ma klienta i sąsiedzi musieli być cicho, żeby nie przeszkadzać, a pani Wiśniewska i pani Szumska,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1