Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Kłamstwa i Bajki
Kłamstwa i Bajki
Kłamstwa i Bajki
Ebook274 pages3 hours

Kłamstwa i Bajki

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

- Tatusiu... Powiedz... Skąd się wziął tam smok? - zapytała dziewczyna.
Nieznajomy, który nieco zgarbiony, zamyślony bawił się obcęgami, teraz zareagował. Spojrzał uważnie na Lidię. Hohenheim, do którego skierowane było pytanie, podniósł umęczoną głowę i pokazał swoim słuchaczom czarujący, szczerbaty uśmiech.
- Z marzeń dziecko.
Reakcja była natychmiastowa i zaskakująca. Nieznajomy zaczął się śmiać. Jego głos odbijał się od ścian tworząc echo. Pogłos udowadniający, że pokój był nie tylko dźwiękoszczelny, ale niczym pomieszczenie nagraniowe miał niezłą akustykę. Gdy drzwi były zamknięte, słychać było każdy szept, zgrzyt. Zwłaszcza, gdy coś upadło na podłogę. Takie na przykład obcęgi, którymi mężczyzna bawił się do tej pory.
- Co cię tak rozśmieszyło, panie Łowco? - chrapliwym głosem zapytał Hohenheim.
Wyraźnie cierpiał. Z jego ucha wciąż sączyła się krew, na wargach, palcach powstały już strupy a na nadgarstkach pojawiły siniaki.

LanguageJęzyk polski
PublisherAnna Żelazny
Release dateJul 1, 2014
ISBN9788393848836
Kłamstwa i Bajki
Author

Anna Żelazny

Powiedz nam coś o sobie. Tak... To znacznie trudniejsze niż napisanie 250 stron powieści. Jestem kobietą, mam 26 lat. Mieszkam z rodzicami. Studia mam skończone, ale pracy nie dające. To są podstawowe informacje. Poszerzone: Uwielbiam pisać, działa to na mnie uspokajająco. Robię to na iPadzie Mini. Worda używam jedynie do sprawdzania ortografii. Z mediów społecznościowych używam głównie twittera. Interesuje się historią i mitologią ze szczególnym uwzględnieniem tej skandynawskiej.

Related to Kłamstwa i Bajki

Related ebooks

Related categories

Reviews for Kłamstwa i Bajki

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Kłamstwa i Bajki - Anna Żelazny

    30 kwietnia 2014

    Na dzisiejszym wydaniu gazety „Bornholm Titende" leżał zakrwawiony młotek. Tuż obok niego stała czarna kawa w białej porcelanowej filiżance.

    Położone na stoliku przedmioty oświetlała niewielka, biurowa, brzydka lampka, zupełnie nie pasująca do wystroju salonu. Jego salonu.

    Powinna zostać natychmiast usunięta jako element obcy rujnujący strukturę domu. Jego domu.

    Miejsca, które z założenia powinno odwzorowywać charakter swego właściciela, a ten doktor Filip Hohenheim miał skomplikowany.

    Dlatego jego salon musiał pomieścić wiele pozornie kontrastujących ze sobą elementów.

    Perski dywan, akwarium z karaluchami, chirurgiczne narzędzia, odnowione XVII wieczne szafki, książki medyczne, kolekcję narzędzi tortur, telewizor Samsunga z podłączonych pod niego Apple Tv.

    Tak, urządzenie tego miejsca kosztowało go sporo wysiłku.

    Pracę utrudniała mu przede wszystkim lokalizacja. Zamówione rzeczy przychodziły z opóźnieniem, a zatrudnieni projektanci nie mieli ochoty nawet za duże pieniądze przyjeżdżać na maleńką, duńską wysepkę występującą na mapie pod nazwą Bornholm.

    W tym miejscu, położonym nieco na uboczu zgiełku dzisiejszego świata, znaczącą grupę mieszkańców stanowili niemieccy i skandynawscy emeryci.

    Hohenheim nie wiedział, dlaczego tak bardzo podobało im się to miejsce.

    Być może kluczem była niszczącą ludzkość starość, która tutaj upływała im na zwiedzaniu muzeum NaturBornholm i spacerach po ruinach twierdzy Hammershus.

    Poza tym do głównych rozrywek staruszków należały poker, bingo, seks po viagrze oraz rozmowy z wnukami na Skype.

    W ten sposób przemijały ostatnie chwile starych, zmęczonych życiem ludzi, którzy lubią myśleć, że po nich pewnego dnia, też coś zostanie.

    On też był kiedyś taki głupi. Myślał, że w drobiazgach, pierwszych, najdrobniejszych istotach znajduje się klucz do przyszłości.

    Mylił się. Przyszłość znajdowała się najbardziej rozwiniętej formie życia na ziemi.

    W ludziach.

    Na swoje nieszczęście zbyt późno doszedł do właściwych wniosków, najlepsze lata poświęcając na badanie pierwotniaków, bakterii i nanoplanktonu.

    Teraz nie miało to zbyt dużego znaczenia. Jego dawne życie przestało się liczyć od kiedy wysłano go na zasłużoną emeryturę.

    W końcu jemu również należała się rozrywka, odpoczynek i spełnienie długo skrywanych marzeń.

    Przystępując do ich realizacji kupił niewielki domek obok starych nieużywanych kamieniołomów. Spokojny, cichy domek wyciszony dźwiękoszczelnymi ścianami. Z dużą ilością otaczającej go ziemi, aby najbliżsi sąsiedzi pomieszkiwali, co najmniej kilka kilometrów dalej.

    Tak... To było idealne miejsce na spędzenie reszty życia. Właśnie tutaj zamierzał się zająć tym, co zawsze na tym kochał - nauką i innowacją.

    Wymagało to sporo pracy. Człowiek to niesamowicie skomplikowany twór, jakże odmienny od jednokomórkowych bakterii, które wcześniej z taka dbałością badał. Uwielbiał tą ludzką niejednoznaczność, tajemniczość. Wymagającą zupełnie nowego podejścia.

    Nadania kształtu, istnieniom tak bliskim boskości, lecz wciąż jeszcze niedoskonałym wyrywającym się ramom „krzyża". Obserwowania ich różnorodnych reakcji. Tego jak krzyczały błagając o ratunek matkę i... Boga.

    Mógł im podać narkozę… Ale po co? Czyż cierpienie nie uszlachetnia, a piękno nie powinno boleć?

    Czasami jak na nie patrzył... Na brzydkie istoty wijące się na siedemnastowiecznym austriackim krzyżu, używanym niegdyś jako narzędzie tortur, czuł coś na kształt zadowolenia. Dumy z tego, że on jest inny - doskonały i nie musi tam wisieć.

    Mimo wszystko, ktoś się z jego opinią musiał nie zgadzać.

    Doktor Filip Hohenheim wolno wciągnął powietrze. Starał się nie dopuszczać do siebie ataku paniki, której przedsmak poczuł przy pierwszym dotyku stalowych kajdan. Jego nadgarstki, kostki umocowano do drewnianego krzyża. Praktycznie nic nie widział. Nic oprócz oświetlonego jaskrawym światłem stolika.

    Jak to się mogło stać?

    - Był pan nieostrożny. - odpowiedział mężczyzna siedzący przy jego stoliku.

    Kim był?

    - Dlaczego mi to robisz? - zapytał chrapliwym głosem. Czuł, że ma suche, spierzchnięte usta, potrzebował wody.

    Nieznajomy pogardliwie parsknął.

    - Rozmawialiśmy o tym i o ile dobrze pamiętam odpowiedziałem panu, że lista powodów jest zbyt długa bym wymienił ją, bez nadmiernej irytacji. Proszę mi wierzyć nie chce pan żebym się irytował.

    Hohenheim nerwowo przełknął ślinę. Jak przez mgłę przypomniał sobie poranek, łóżko, łazienkę i młotek. Poczuł zakrzepłą krew na karku.

    - Ogłuszyłeś mnie młotkiem... - wysyczał. Zapłaci za to skurwysyn.

    - Mogłeś mnie zabić.

    - Nie. - zaprzeczył oprawca. - Ledwie pana drasnąłem. Ten nadmiar czerwonej farby jest od pańskiego smoka. Zmuszony byłem zatłuc tą wielką jaszczurkę, która siedziała pod łóżkiem.

    Hohenheim nie wierzył własnym uszom.

    - Zamordowałeś warana z Komodo?

    - Tak, się to nazywało?

    Wabił się Bismarck i był zagrożonym gatunkiem... Hohenheim polizał spierzchnięte wargi. Zamknął oczy starając się skoncentrować.

    Mówi po angielsku z brytyjskim akcentem. Poza tym ciężko o nim cokolwiek powiedzieć. Wiadomo tylko tyle, że na jego fotelu siedzi osoba, o radiowym męskim barytonie i sądząc po rozchodzącym się zapachu, popija sobie kawę.

    Kto to jest? Czy coś zrobiłem kiedyś Anglikowi? Możliwe… Zbyt długo żyję aby to sobie przypomnieć.

    - Jak długo tu jestem ?

    Nieznajomy nie odpowiedział. Dalej pił kawę i czytał coś na podświetlonym ekranie. Hohenheim starał skupić, wysilić wzrok. Zobaczyć prześladowcę. Niestety wszystko było zamazane.

    - Coś ty mi dał?

    - Hmm. - mruknął mężczyzna, mlaskając. Chyba coś jadł. - Hmm. Mniam. Widzisz, w końcu poruszyłeś interesującą kwestię. Zagadnienie z którym przyjeżdżając tutaj miałem niemały kłopot. Czym unieszkodliwić legendarnego Paracelsusa - Króla Trucizn? Nożem? Mieczem? Kalibrem 38? Nie... To byłoby niewłaściwe. Ostateczną porażką Lorda Hohenheima musiał być jakiś mocno szkodliwy środek taki jak...

    - Młotek? - zapytał przerywając mowę wstępną. Nieznajomy miał najwyraźniej skłonność do przydługich monologów.

    - Też. Wtedy przypomniałem sobie coś, co przeczytałem na Wikipedii. Jak to szło... Omnia sunt venena, nihil est sine veneno. Sola dosis facit venenum.

    Oczywiście. Musiało dość do najgorszego. Ja tu wiszę, a ten cytaty po łacinie odpierdala.

    - Wszystko jest trucizną nic nie jest trucizną to dawka stanowi o sile. - przetłumaczył na angielski. Wyrwało mu się. Powinien się nie odzywać.

    - Dokładnie. Jest w tym jakaś odwieczna mądrość. Nadmiar wszystkiego szkodzi.

    Hohenheim poczuł w żołądku ciepły gniew. Jego oprawca najwyraźniej był domorosłym filozofem. Bez kszty dobrego wychowania.

    - Pyszne te bułeczki z parówką. Będę musiał kupić ich więcej. Pycha…

    - Głupiś czy co?

    Hohenheim oblizał opuchniętą wargę. Był wściekły. Więził go jakiś ignorant. Dziecko Google i Wikipedii.

    - Wszystko, co istnieje na Ziemi ma swoją śmiertelną, letalną dawkę. W zależności od substancji może wynosić od kilku miligramów do paręset ton.

    Hohenheim zaczął przypominać sobie toksykologiczne tabele porównawcze. Otworzył usta by kontynuować wyjaśnienia, ale...

    Zamilkł czując na policzku zimny metal. Uciskało go pięć punktów.

    - Poznajesz? Znalazłem to ustrojstwo w twojej piwnicy. Niezła rękawica.

    Hohenheim nerwowo przełkną śliną. W jego domu znajdowały się jedynie dwa przedmioty zakończone pięcioma metalowymi pazurami. Wilcze łapy.

    Nieznajomy znalazł jego zbroję rytualną. Jego specjalny strój do odprawiania nabożeństwa sabatowego.

    Gdy Nieznajomy przejechał zimnymi pazurami po twarzy Hohenheima.

    - Wracając do tematu. - kontynuował Nieznajomy. - Czym otruć człowieka z obsesją na punkcie trucizn? Mężczyznę, który własnoręcznie uodpornił się na większość specyfików. Człowieka trzymającego, jako domowe zwierzątka rozmaite węże. Testującego wpływ toksyn na gromadce karaluchów.

    Nieznajomy wstał i przeszedł na prawą stronę pokoju. Znajdowała się tam półka z alkoholami. Sądząc po dźwięku wyciągnął z niej butelkę.

    Jego butelkę.

    Usłyszał jak zrywa papierek odpieczętowując nową, nalewa alkohol do kieliszka i wraca z powrotem. Podsunął mu go pod nos, na tyle blisko aby poczuł charakterystyczny zapach.

    - To wódka. - stwierdził wciągając drażniący aromat. Wszystko zaczęło się układać.

    - Alkohol etylowy… Metylowy... Wlałeś mi do gardła alkohol metylowy. Boże... Formaldehyd, kwas mrówkowy... Chcesz spowodować u mnie kwasicę metaboliczną. U mnie?! - krzyknął. Zrobił to zbyt intensywnie. Rozbolało go gardło.

    - U mnie? - dodał już ciszej. - Doktora habilitowanego nauk medycznych? Mnie? Filipa Hohenheima? Magi Zachodu! Mnie! Chcesz mnie zabić jak jakiegoś żula, który kupił źle destylowany bimber za 2 korony?

    W pokoju zapanowało milczenie. Słychać było jedynie jak jego oprawca spaceruje po pokoju. Podchodzi do barku i odkłada butelkę. Drewno od podłogi cały czas skrzypiało udowadniając przy tym, że źle zrobił oszczędzając na właściwej impregnacji drewna.

    - Tak. - spokojnie przyznał Nieznajomy. - Widzę, że ma pan z tym problem.

    Tego już było za wiele.

    - Zapłacisz mi za to. - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Będziesz błagał o śmierć. Zginiesz w męczarniach.

    Nieznajomy uśmiechnął się rzędem równych białych zębów. Teraz stał bliżej, dzięki czemu Hohenheim mógł ocenić z kim ma do czynienia. Mężczyzna który go więził, spętał, upokorzył, miał jakiś metr osiemdziesiąt wzrostu, białą skórę i brązowe włosy. Ubrany był w granatowy dres z logiem adidasa.

    - Chciałby pan to zobaczyć. Mnie na tym krzyżu. Niestety, to dosyć mało prawdopodobne zakończenie. Mimo wszystko chciałbym, aby pan wiedział, że naprawdę mi przykro za ten brak manier w obchodzeniu się z panem. Jednak... - mężczyzna znowu się oddalił. Tym razem w prawo w kierunku jego narzędziowni. Miejsca gdzie za hartowanym szkłem trzymał przedmioty codziennego użytku. Skalpel, wziernik, strzykawki, obcęgi.

    - Sam pan przyzna, że dostarczył mi, narzędzia i te mało subtelne pomysły. Grzechem byłoby z nich nie skorzystać.

    Mężczyzna powoli odchodził od krzyża stając się rozmazaną plamą. Hohenheim przymknął swoje piekące oczy. Zadźwięczało szkło. Ponownie stał koło barku.

    - Zadziwiająca rzecz z tym alkoholem. Parę lat temu w Polce był taki przypadek. Na imprezę suto zakrapianą wódką, ktoś kupił oszukany czeski trunek - w rzeczywistości alkohol metylowy. Mimo że, pili go wszyscy uczestnicy, dolegliwości odczuła tylko jedna osoba. Dlaczego?

    Znowu zapadło milczenie. Oprawca najwyraźniej oczekiwał od niego odpowiedzi. Hohenheim zaczął się śmiać, powoli doganiał go absurd całej sytuacji. Bezczelność, jednak skoro już tu wisi...

    - Zgaduję, że ta osoba najmniej piła. Alkohol etylowy neutralizuje działanie metanolu.

    - Och, doktorze. Jest pan taki mądry. - zakpił mężczyzna.

    - Wiesz, że znam ludzi.

    - Ależ, wiem doktorze.

    - Oni, Zachód, Organizacja tak tego nie zostawią. Zabiją twoją matkę, ojca, brata, siostrę, a nawet twoją partnerkę ze studniówki. Chcesz ich poświęcić, skazać na śmierć?

    Nieznajomego rozbawiła ta groźba. Hohenheim usłyszał cichy chichot.

    - Nie wiem, a czy pan doktor chce zmarnować kieliszek oryginalnej rosyjskiej wódki Stolicznaja?

    Pogrywa sobie ze mną.

    - Skąd mam wiedzieć, że to nie metanol?

    Nieznajomy znowu się uśmiechał.

    - Właśnie… Konsystencja ta sama, smak, aromat ten sam. Więc skąd?

    Hohenheim nie miał szansy się zastanowić. Mężczyzna z powrotem podszedł do niego. Brutalnie wsadził mu palce w usta rozwierając szczękę. Wlał w niego alkohol.

    - Skąd masz wiedzieć, że nie podaje ci trucizny? Ponieważ chce żebyś trochę pocierpiał, a przed wczesna śmierć mogłaby cię od tego uwolnić.

    Wódka zapiekła gardło. Hohenheimowi wydało się, że zaraz zwymiotuje. Od wczoraj nic nie jadł.

    - Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego mi to robisz?

    - Więc... jednak chcemy mnie zirytować. Duży błąd. Lidia!

    To musiał być jednak alkohol etylowy. Hohenheim zaczął lepiej widzieć. Jednak to była tylko częściowo zasługa etanolu. Większe znaczenie miał fakt, że odsłonięto niektóre żaluzje. Dzięki tej odrobinie światła, która wpadła do pokoju dostrzegł, że oprócz niego w sali znajdują się nie jedna, ale dwie osoby.

    Ten drań wypuścił ją. Hohenheim poczuł przypływ wściekłości. Nie miał prawa ten... Zamrugał nie dowierzając.

    To jest smarkacz… Więzi mnie smarkacz?

    Mężczyzna wyglądał niesamowicie młodo, nie miał nawet trzydziestki.

    - Lidia podejdź tutaj. - Nieznajomy zwrócił się do stojącej w koncie postaci koło okna. Była taka chudziutka. Hohenheim zaczął się zastanawiać co jest grubsze, ona czy promienie słońca wpadające do pokoju. Poza tym nie była dobrze ubrana.

    - Gdzie się podział twój strój, Czerwony Kapturku? - krzyknął.

    Skuliła się na dźwięk jego głosu. Bardzo dobrze. Co ona w ogóle miała na sobie? Jakieś dresy z Netto?

    - Śmierdział. Spaliłem go.

    To było nie do pomyślenia. Jej specjalny czerwony strój. Czerwony - kolor kolorów najpiękniejszy ze wszystkich, kolor miłości, życia. A on go spalił...

    - Jak mogłeś? - wykrztusił. - Jak śmiałeś?

    Nie zważając na ból Hohenheim wyprężył się na krzyżu. Starał się wyrwać z tego przeklętych desek. Jak on śmiał? Tyle miesięcy ciężkiej pracy. Dawkowania jedzenia. Programowania odruchów warunkowych Pawłowa. Trenowania. Przerabiania. Nie skończył z nią. Zmienił jej jedynie oczy. Niegdyś miała jasno niebieskie teraz ma fioletowe. Niczym przedstawiciele Ludu Księgi.

    Jak Smoki.

    Nieznajomy podszedł niego i spojrzał mu prosto w oczy. Hohenheima zalała zieleń. Jasnozielone oczy. Nie pasowały do niego. Zielone oczy mają osoby z małą ilością melaniny. Występują one najczęściej u osób z włosami rudymi, mającymi pochodzenie germańskie lub celtyckie. Z jakiej rasy wywodził się jego oprawca?

    Szatyn o nieco ciemniejszym odcieniu białej skóry.

    Hohenheim zastanawiał się czy może na tego smarkacza splunąć. Ten zaś się nie zastanawiał i odciął mu ucho.

    Ból odebrał mu zdolność myślenia. Znowu szarpnął więzy. Zaczął krzyczeć.

    - Dlaczego? Dlaczego?

    Chłopak wywrócił oczami i pięścią uderzył go w twarz.

    Krew pociekła po pękniętej wardze.

    - Zaczniesz drzeć się jeszcze raz... - pogroził Hohenheimowi palcem. - A obiecuję ci, że włożę twoją metalową rękawicę zakończoną pazurami. Wystawię je i przeoram twarz.

    Groźba podziała na ofiarę uspokajająco. Tym bardziej, że Nieznajomy był najwyraźniej słownym człowiekiem.

    - Dobrze, a więc... - napastnik zadowolony odwrócił się do przerażonej blondynki.

    - Pyta się mnie pan dlaczego jest torturowany? Tak?

    Hohenheim doszedł do wniosku, że lepiej przestać się odzywać.

    - Lidia przypomnij nam. Co takiego mówił ci nasz wisielec ?

    Wciąż się go bała. Mógł być z siebie dumny, opracował metodę na stworzenie kobiety idealnej. Kobiety pięknej, porządnej, cichej, posłusznej, wiernej. Lepszej od bezczelnych fioletowo - okich przedstawicieli Ludu Smoka.

    - Ojciec kazał mi się ubrać czerwoną sukienkę.

    - Zakazuję... - zagroził Hohenheim. To był błąd. Mężczyzna nie zamierzał się patyczkować. Wyjął z narzędziowni obcęgi. Jego silne palce ponownie rozwarły mu szczękę.

    - Kieł czy jedynka? - zapytał lodowatym głosem.

    - Jedynka… - zadecydował oprawca nie czekając na jego odpowiedź. Wyrwał ją szybko, sprawnie, boleśnie. Następnie odłożył ząb na stolik i ponownie odwrócił się do niego plecami.

    - Jeszcze raz zagrozi pan mi albo Lidii... To wyrwę panu dwa zęby. Zrobi pan to kolejny raz, wyrwę cztery. Potem osiem, szesnaście i tak dalej wszystko razy dwa. Rozumnie pan zasady?

    Hohenheim pokiwał umęczoną głową. Czuł jak ból odbiera mu zdolność myślenia.

    - Lidio kontynuuj. Pan ci już nie będzie przerywał.

    Dziewczyna wahała się, otwierała usta, ale słowa nie chciały z nich wydobywać.

    - Ojciec… Kazał mi zakładać ten czerwony strój Czerwonego Kapturka. Przypinał mnie. Robił naukowe rzeczy. On mi…

    Skuliła się, ukucnęła przy podłodze.

    - Spokojnie. Nie musisz się już bać. - próbował ją uspokoić Nieznajomy, zbliżył się, podniósł rękę, zupełnie jakby chciał ją dotknąć.

    - Musi. Wciąż musi się bać. - wściekłość zalała umysł Hohenheima. Nikt nie miał prawa dotykać jego córki oprócz niego - ojca. - Nie wiesz, kim jestem smarkaczu. Nie będziesz taki spokojny, kiedy spotkasz moich przyjaciół. Poczujesz ...

    - Herr Hohenheim naprawdę. - chłopak znowu nie dał mu dokończyć. - Dopiero zaczynamy, a z pańskim skupieniem, coraz gorzej. Przecież już panu mówiłem. Doskonale wiem, z kim mam do czynienia. Powiem więcej. Nie byłoby mnie tutaj gdybym nie wiedział. - wyznał, wprawiając doktora w zakłopotanie.

    - Na początku strasznie bolało. - Hohenheim ledwo słyszał głos Lidii. Brak ucha dał o sobie znać.

    - Seks to w końcu nic takiego. We wszystkim można znaleźć przyjemność. Ale jak ciął oczy... Łzy zaczęły jej płynąć po policzkach.

    Znowu. Nie potrafił jej tego oduczyć. Tego mazgajenia się.

    - To była moja wina. Nie potrafiłam utrzymać się w dostatecznym porządku. Śmierdziałam.

    Głos drżał jej coraz bardziej. Cała się trzęsła, objęła się ramionami i zaczęła kiwać jak stary żyd w czasie modlitwy.

    Chłopak zbliżył się do tego rozczarowania. Położył rękę na jej głowie.

    - Lidia. To co się tutaj stało, nie było twoją winą. Ten potwór zmusił się do życia w strasznych warunkach, a ty mimo wszystko poradziłaś sobie świetnie. Dużo lepiej niż inne dziewczyny. Prawda Herr Hohenheim?

    Postanowił nie odpowiadać na to głupie pytanie.

    - W końcu nie jesteś pierwsza. - Nieznajomy kontynuował dalej. - Od osiemnastu lat doktor nauk medycznych Filip Hohenheim dwa razy w ciągu roku, porywał i zabijał młode dziewczęta.

    - Nie masz prawa mnie sądzić…

    Chłopak spełnił groźbę. Wyrwał mu kła i kolejną jedynkę. Niesamowity ból wypełnił czaszkę. Z trudem powstrzymał się od krzyku.

    Nie mógł tego zrobić. Nie może dać mu satysfakcji. Zrobiło się bardzo gorąco. Wtedy poczuł jak Nieznajomy poklepuje go zimną ręką po policzkach.

    - Tak wiem. Dziewczyny same tutaj przychodzą. Nikt ich do niczego nie zmusza. Pan jest jedynie starszym człowiekiem lubiącym bajki. Takie jak Królewna Śnieżka czy Czerwony Kapturek.

    Dodatkowo w dzisiejszych czasach bardzo trudno znaleźć odpowiedni egzemplarz, blondynki o aryjskich rysach. No ale, od czego mamy Internet i Facebook. Tam zawsze znajdzie się jakaś sierota poszukująca dawno utraconego ojca, którą trzeba się zająć.

    Jego słowa napełniły Hohenheima nadzieją. Może jest taki jak ja. Przyszedł dla badań. Chce jedynie moich wyników.

    - Niesamowite jak Lidii zmieniłeś kolor oczu. Wygląda teraz jak ta aktorka - Elizabeth Taylor. Albo jak wróżka. Istota nie z tej Ziemi.

    - Dokładnie tak. Dużo mnie to kosztowało, ale wystarczała odpowiednia manipulacja melatoniną.

    Nieznajomy znowu podszedł do Hohenheima. Tym razem zostawił jego twarz.

    Wziął się za jego ręce. Wyrwał dwa paznokcie.

    Nie wytrzymał. Wbrew sobie krzyknął. Nie wiedział, co ma mówić. Jak na to wszystko odpowiedzieć?

    - Czy wiesz, że zasługujesz na cierpienie? - zapytał Nieznajomy.

    - Czymże jest cierpienie? Jak nie dziejami ludzkości, która sama nałożyła na siebie ograniczenia pozwalające innym decydować o własnym losie. Przeznaczeniu.

    - A pan postawił

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1