Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Grobowa tajemnica
Grobowa tajemnica
Grobowa tajemnica
Ebook220 pages2 hours

Grobowa tajemnica

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Jeśli ktoś lubi książki o zawrotnym tempie akcji, pełne gagów i niezwykłego humoru, to "Grobowa tajemnica" z pewnością zaspokoi jego pragnienia. Zadziwiające, do jakich konsekwencji może doprowadzić wakacyjny wypad do Moskwy. "Grobowa tajemnica" to wartka akcja, pierwszorzędny dowcip i ciekawi bohaterowie czyli lekki kryminał, gwarantujący dobrą zabawę.

LanguageJęzyk polski
Release dateApr 22, 2016
ISBN9781310021602
Grobowa tajemnica

Related to Grobowa tajemnica

Related ebooks

Reviews for Grobowa tajemnica

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Grobowa tajemnica - Katarzyna Pilarek

    Grobowa tajemnica

    by Katarzyna Pilarek

    korekta: Aprill

    okładka: mzacha/Morguefile

    copyright © 2016 by Katarzyna Pilarek

    All rights reserved. Not part of this book may be reproduced in any form or by an electronic or mechanical means, including information storage and retrieval systems, without permission in writing from the author, except by a reviever who may quote brief passages in a review.

    Polish edition

    Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być reprodukowana, publikowana bądź kopiowana w jakiejkolwiek formie, przy użyciu elektronicznych bądź mechanicznych urządzeń, nie może znaleźć się w miejscach wirtualnego przechowywania danych bez pisemnej zgody autora. Z wyjątkiem krótkich fragmentów, które krytycy mogą wykorzystać w recenzjach.

    Wydanie polskie

    * * *

    Myłam właśnie głowę, kiedy zadzwonił telefon.

    - Marcin, odbierz! - wrzasnęłam do męża, wypluwając ze wstrętem szampon, ściekający mi do ust.

    - Do ciebie - usłyszałam po chwili.

    - Cholera - warknęłam, - ale sobie ktoś wybrał moment. Kto to?

    - Andrzej z Moskwy.

    Andrzeja poznałam, kiedy byłam na wakacjach nad Adriatykiem. Sklepikarz próbował go oszukać, a ja przypadkowo byłam świadkiem całego zajścia. Z własnego doświadczenia wiem, jak w niektórych krajach traktuje się turystów. Szczególnie, kiedy nie znają języka. Wtrąciłam się do rozmowy, dając sklepikarzowi do zrozumienia, że wiem, ile co kosztuje. Facet rzucił kilka przekleństw i oddał Andrzejowi połowę pieniądzy.

    Ten incydent sprawił, że między mną i Andrzejem zawiązała się przyjaźń, trwająca już ponad dziesięć lat. Od czasu do czasu odwiedzamy się wzajemnie, wytrwale pokonując dzielące nas prawie dwa tysiące kilometrów.

    Biorąc do ręki słuchawkę ani przez moment nie przypuszczałam, jaką lawinę wydarzeń spowoduje ta rozmowa.

    - Cześć - usłyszałam w słuchawce głos, dochodzący jakby zza światów. Słychać było, że istotnie dzwoni z daleka.

    - Cześć, jak leci? - spytałam, nie bardzo wierząc, że mnie usłyszy.

    Okazało się jednak, że łączność nie była najgorsza, bo źle słychać było tylko w jedną stronę, od nich do nas. Ostatnim razem, kiedy to ja dzwoniłam do Andrzeja, było dokładnie odwrotnie. On nic nie słyszał, chociaż darłam się na całe gardło.

    - Ola...ała...adli...rodzi...ałe... - usłyszałam w słuchawce i bardzo się zdziwiłam.

    Andrzej starał się rozmawiać ze mną po polsku. Zrozumiałam tylko tyle, że Ola rodzi. Ola, żona Andrzeja, rodzi? Przecież nie pomogę jej przez telefon!

    - Dzwoń na pogotowie! - wrzasnęłam z przejęciem.

    W telefonie zapanowała kompletna cisza. Słychać było jedynie jakieś trzaski i szmery.

    Zemdlał czy co? - pomyślałam. - A może już urodziła?

    - Co? - usłyszałam niespodziewanie i jeszcze bardziej się zdziwiłam.

    - Nie żadne co, tylko na pogotowie! - ryknęłam najgłośniej, jak umiałam.

    - Po co na pogotowie?

    - Jak to po co? Mówiłeś przecież, że Ola rodzi? - odparłam zirytowana.

    - Nic takiego nie mówiłem! - zaryczało mi do ucha. - Ola i ja chcemy, żebyście przyjechali do nas na urodziny małej!

    - To już się urodziło???

    W słuchawce na moment zapanowała grobowa cisza.

    - Nikt niczego nie rodzi! - usłyszałam po chwili. - Widocznie przerywało na łączach i źle mnie zrozumiałaś. Wiesz, że mamy tutaj słaby zasięg. Przyjadę po was w czwartek, dobrze?

    No cóż - pomyślałam, - Ola i Andrzej zawsze mieli dzikie pomysły. Jechać przez pół Europy na urodziny? Tylko oni mogli coś takiego wymyśleć.

    - Wiesz, to trochę daleko i w ogóle... - zaczęłam niewinnie, zastanawiając się, jak się tu wykręcić.

    Dla Andrzeja, przyzwyczajonego do pokonywania na co dzień trzystu, albo i więcej kilometrów, przyjazd z Moskwy do mnie do domu, nie stanowił żadnego problemu. W kraju, który ze wschodu na zachód ciągnie się na przestrzeni ponad ośmiu tysięcy kilometrów, daleko, znaczy kilka dni drogi.

    - Właśnie przed chwilą wróciłem z cmentarza - ciągnął dalej Andrzej. - Jacyś wandale rozkopali grób mojej matki. Sam nie wiem, co mam o tym myśleć. Jak przyjedziecie, to może wspólnie coś wymyślimy. Babcia Nastia, specjalnie na wasz przyjazd, obiecała upiec watruszki.

    Nastia, babcia Andrzeja, piekła najlepsze watruszki pod słońcem.

    Perspektywa zjedzenia jednego z moich ulubionych smakołyków, czegoś w rodzaju drożdżowych ciasteczek z serem, była kusząca.

    - Dobra, czekamy - rzekłam po chwili namysłu.

    - No to do zobaczenia wkrótce! - wrzasnął Andrzej.

    - Do zobaczenia - odparłam, nie przeczuwając nawet w co się pakuję, zgadzając się na ten wyjazd.

    - I co? - spytał mój mąż, kiedy odłożyłam komórkę. - Jak cię znam, pewnie znowu się gdzieś umówiłaś, albo coś obiecałaś.

    Znał mnie. Niestety, aż nadto dobrze.

    - Zostaliśmy zaproszeni na urodziny córki Andrzeja, Oksany. Andrzej przyjedzie po nas w czwartek - odparłam niewinnym głosem.

    - Co? Przecież to za trzy dni! Oszalałaś? Dlaczego się zgodziłaś?

    - Sama nie wiem, tak jakoś...

    Mój mąż spojrzał na mnie z wyrzutem.

    - W zasadzie nie planowaliśmy nic na najbliższe dwa tygodnie - zaczęłam ugodowo. - Urlop masz, więc o co ci chodzi? Nastusia obiecała upiec watruszki, a poza tym trzeba coś zrobić z tym grobem...

    - Z jakim grobem? - spytał mój mąż podejrzliwie.

    - Ktoś rozkopał Andrzejowi grób - wyjaśniłam nieco chaotycznie.

    - Czyj grób? Andrzeja? Dzwonił do ciebie zza grobu?

    - Tak jakby, to jest, chciałam powiedzieć, że było słychać tak, jakby dzwonił zza światów, a grób jest nie jego, tylko jego matki.

    - Tylko nie mów, że obiecałaś tego grobu pilnować.

    - No coś ty, jedziemy na urodziny - odparłam dobitnie.

    - Tam się jedzie trzy dni - zauważył mój mąż krytycznie.

    - Dwa, ostatnio jechaliśmy niecałe trzydzieści osiem godzin.

    - I prawie spałaś za kierownicą. Gdyby nie ja, mielibyśmy konia na masce.

    Wiedziałam, że mi to kiedyś wypomni. W dodatku to wcale nie było tak. Koń był i owszem. Stał na środku drogi, w oparach mgły, i gapił się bezmyślnie na przydrożne drzewo, a ja wcale nie spałam, tylko mnie na moment zamurowało. Za nic w świecie nie mogłam pojąć, co koń może robić na środku autostrady o trzeciej nad ranem! Natchnienia tam szukał czy co?!?

    - Odczep się - warknęłam, - nie chcesz jechać, to nie. Ostatecznie mogę oddzwonić.

    - Chcę jechać, ale niekoniecznie tak nagle. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.

    - To załatwisz je ekspresowo, do czwartku. Reszta może poczekać. To w końcu tylko dwa tygodnie, a nie dwa lata.

    * * *

    Czwartek nadszedł szybciej niż przypuszczałam. Miałam wrażenie, jakby środy w ogóle nie było.

    O pierwszej nad ranem udało mi się w końcu ostatecznie spakować i wstawić kwiaty do wanny z wodą, żeby nie uschły. Wyjąć je z powrotem, bo jednak mogłyby zgnić w tej wodzie, posprzątać rozrzucone po całym mieszkaniu ubrania i położyć się wreszcie spać.

    O piątej rano zadzwonił dzwonek u drzwi.

    Półprzytomna z niewyspania, wściekła i ledwo żywa zwlokłam się z łóżka, żeby otworzyć i... zabić. Po drodze, zupełnie nieświadomie, wzięłam do ręki miotłę. Na szczęście nie zdążyłam jej użyć, w drzwiach stał bowiem Andrzej. Zmęczenie miał wypisane na twarzy.

    Do w miarę normalnego stanu doprowadził go dopiero gorący prysznic i mocna kawa, którą ja również nie pogardziłam.

    Mój mąż, aczkolwiek niechętnie, raczył się obudzić.

    We trójkę, przy kolejnej małej czarnej, zaczęliśmy wspominać dawne czasy, wypytywać o znajomych i snuć plany na najbliższe dwa tygodnie.

    Andrzej zna dość dobrze polski, mnie zdarzyło się studiować rusycystykę, z porozumiewaniem się nie mieliśmy więc żadnych kłopotów.

    Przed ósmą doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu kłaść się spać i w związku z tym należy nam się jeszcze jedna filiżanka kawy. Potem możemy spokojnie zabrać się do opróżniania samochodu Andrzeja.

    Jako pierwszy dostałam do ręki samowar, o którym marzyłam już od dłuższego czasu. Podobno przyjaciel Andrzeja przywiózł go dla mnie z Tuły.

    - Ciężkie czasy - powiedział mój mąż, mijając mnie na schodach.

    - Że co? - spytałam zdziwiona.

    - Nie znasz tego powiedzenia? Ciężkie czasy, powiedział Rosjanin, niosąc zegar po schodach. Czasy – po rosyjsku zegar.

    - Daj spokój, jeszcze usłyszy.

    - Kiedy on naprawdę przywiózł nam w prezencie zegar. Niestety. Właśnie go niosę.

    - Dobra, powiesimy go gdzieś w kącie - westchnęłam, znając niechęć Marcina do zegarów i w ogóle wszystkiego, co monotonnie i głośno tyka.

    - Nie wierzę, zawsze tak mówisz.

    - Jasne, a potem po kryjomu wieszam te wszystkie zegary, których raptem mamy dwa i z których jeden jest w dodatku zepsuty - odparłam z irytacją.

    - Jeden bije.

    - No i co z tego, przecież nie chodzi. Sprężyna pękła, jak ci się wymsknął z rąk.

    - I całe szczęście, to jest chciałem powiedzieć, że to był przypadek. Zresztą... Nawet dobrze, że się zepsuł.

    - No tak, wiedziałam, że zrobiłeś to celowo.

    - Ten zegar zagłuszyłby nawet wystrzał armatni. Jak pierwszy raz zaczął bić, to myślałem, że to alarm przeciwlotniczy.

    - O rany, chyba rzeczywiście musiałeś to strasznie przeżyć. Mam nadzieję, że ten nowy zegar...

    Nie zdążyłam dokończyć, bo w domu rozległ się potworny, ogłuszający gong. Z wrażenia włosy stanęły mi dęba. Gdybym miała nieco bardziej wrażliwe uszy, zostałyby mi pewnie na schodach.

    - ...nie bije - dokończyłam szeptem.

    Na klatce schodowej pojawiło się kilku ciekawskich lokatorów. Spojrzeli na nas jakoś tak dziwnie, wymienili szeptem kilka uwag i zniknęli z powrotem w swoich mieszkaniach.

    - Zobaczysz, że podrzucą nam kiedyś pod drzwi kaftany bezpieczeństwa. Z tym zegarem jesteśmy niebezpieczni dla otoczenia - westchnął mój mąż złowieszczo.

    - Kochanie - szepnęłam słodko, - kto z naszych znajomych ma w najbliższym czasie urodziny?

    Mój mąż spojrzał na mnie wymownie. Porozumieliśmy się bez słów. Nie było wątpliwości, tylko jedna osoba w pełni zasługiwała na ten piękny zegar z boskim gongiem.

    - To od Saszy - powiedział Andrzej, wchodząc do mieszkania i podając mi bałałajkę.

    - Czy ten zegar nie jest czasem ratuszowy? - spytał mój mąż jadowicie.

    - Tak, tak - odparł Andrzej, nie bardzo widać wiedząc, co oznacza słowo ratuszowy.

    Nie wiem, jakim cudem oboje z Marcinem nie parsknęliśmy śmiechem. Chyba wyłącznie przez grzeczność. Całkiem słusznie ktoś kiedyś powiedział, że trzeba uczyć się języków obcych, żeby wiedzieć, kiedy nas obrażają.

    - Słuchaj - zwróciłam się do Andrzeja, brzdąkając na bałałajce, - o co dokładnie chodziło z tym grobem? Nieboszczyków u was kradną?

    - Sam nie wiem - westchnął Andrzej, zabierając mi instrument.

    Moja muzyka nie przypadła mu widocznie do gustu.

    Andrzej nie miał słuchu, nie był w stanie odróżnić jednej tonacji od drugiej. Pamiętam, jak kiedyś usiłował śpiewać jakiś rzewny rosyjski romans. Wszyscy myśleli, że się zalał.

    - Jak to, nie wiesz? - spytałam. - To stało się coś w końcu, czy nie?

    - Stało się, stało. Z początku myślałem, że wszystko jest w porządku, ale ziemia z wierzchu była świeża. Widać było gołym okiem, że niedawno ktoś ją przerzucał. Nie wiem, może złota szukali?

    - To twoja matka legła do grobu cała w złocie?

    - No coś ty! W jakim złocie? Sama legła, bez złota. Owszem, miała kilka pierścionków, ale to zostało w domu. Pamiątka, rozumiesz.

    Pewnie, że rozumiałam. Szkoda tylko, że hieny cmentarne tego nie wiedziały. Przekopały nadaremnie. Dobrze im tak. Zresztą dość porządni ci rabusie, skoro uprzątnęli po sobie. Nieudolnie bo nieudolnie, ale zawsze to lepiej, niż gdyby zostawili wszystko na wierzchu.

    - Rozkopali tylko grób twojej matki, czy jeszcze jakieś inne? - spytał mój mąż zachłannie.

    - Dokładnie nie sprawdzałem, bo cmentarz jest bardzo duży, ale wydaje mi się, że tylko ten jeden.

    - Może twoja matka ma jakiś wystrzałowy pomnik? Myśleli, że jak bogaty z wierzchu, to w środku będzie fortuna.

    - Na naszym cmentarzu mało kto ma pomnik. Nowobogackich u nas nie ma, a tylko ich stać na marmurowy grobowiec. Dawniej, za cara, to owszem, niektórzy mieli wystawne pomniki. Po rewolucji przeważnie stawiało się krzyż na mogile, a dookoła metalowe ogrodzenie. Taki grób ma właśnie moja matka. Całkiem zwyczajny.

    - No cóż - westchnęłam, - w takim razie to chyba przypadek, że wybrali akurat ten grób. A swoją drogą ciekawe, jak tacy złodzieje potrafią przełamać wstręt, nie mówiąc już o sprawach wiary i szacunku dla zmarłych. Na dodatek obrabiają te groby w nocy, po ciemku. Taki nieboszczyk musi być nierzadko w rozkładzie. Czysty horror, no nie?

    - Byłem głodny - rzekł mój mąż słabym głosem, - ale już nie jestem. Opowiedz coś jeszcze, to może nie zjem też obiadu.

    - No coś ty! Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć. Zaraz, dokąd idziecie, przecież już nic nie mówię - zapewniłam ochoczo, widząc jak mój mąż i Andrzej wychodzą z pokoju.

    - Ponapawaj się jeszcze troszeczkę, a my tymczasem pogadamy sobie na jakiś mniej pasjonujący temat - odparł Marcin zjadliwie. - Zrobiłbym ci nastrój i zgasił światło, żebyś miała bardziej naturalnie, ale i tak jest zbyt jasno.

    - Już nie będę - jęknęłam rozdzierająco.

    - Za późno, nie ma zmiłuj się - rzekł mój mąż, starając się zrobić poważną minę, co mu się, niestety, nie udało. Przy słowie zmiłuj się nie wytrzymał i parsknął śmiechem.

    * * *

    - Tylko jedź powoli - powiedział mój mąż, kiedy usiadłam za kierownicą naszego bmw.

    Wspólnie doszliśmy do wniosku, że w tak daleką i męczącą podróż należy, mimo wszystko, jechać własnym samochodem. Chociażby ze względu na komfort swobodnego wyprostowania nóg. Szkoda tylko, że nie pomyślałam o tym wcześniej. Andrzej nie musiałby po nas przyjeżdżać. Mimo to nie wydawał się być tym faktem szczególnie zmartwiony. Podobnie jak ja, czerpał przyjemność z prowadzenia samochodu. W przeciwieństwie do mojego męża, który uwielbia siedzieć obok kierowcy i dawać dobre rady, co doprowadza mnie czasami do białej gorączki. Szczególnie, że lubię jeździć szybko, a Marcin wręcz odwrotnie.

    Teraz też, niepomna uwag, by jechać powoli, przydusiłam gaz do dechy, co sprawiło, że mój mąż został wciśnięty w oparcie fotela.

    - Nie pędź tak, bo Andrzej za nami nie nadąży - jęknął, trzymając się kurczowo uchwytu nad drzwiami.

    Chyba rzeczywiście przeceniłam możliwości łady Andrzeja. Jego samochód majaczył gdzieś daleko w tle. Musiałam solidnie zwolnić, żeby nas dogonił.

    Po wyjechaniu z centrum miasta, na szosie zrobiło się pustawo. Samochodów osobowych jechało niewiele. Raz po raz musiałam

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1