Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Bakarat
Bakarat
Bakarat
Ebook520 pages7 hours

Bakarat

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Bakarat to powieść przygodowa o osiemnastowiecznych gdańskich cwaniakach, których działalność zazębia się z życiem jednego z największych łotrów basenu morza bałtyckiego, kaprem, kapitanem baronem Gunterem Dubisem.Kaper - armator lub dowódca, również członek załogi uzbrojonego statku handlowego, walczący na własny koszt i ryzyko w służbie swego mocodawcy prowadzącego wojnę na morzu. Po prostu pirat.
LanguageJęzyk polski
Release dateJul 7, 2015
ISBN9781634136419
Bakarat

Related to Bakarat

Related ebooks

Reviews for Bakarat

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Bakarat - Ronald Śliwiński

    Epilog

    Część pierwsza

    Gunter Dubis

    Rozdział pierwszy

    – Carmen! Czy ty sobie zdajesz sprawę, co się stanie, jeżeli twoje szaleńcze plany zostaną zrealizowane? Dojdzie do poważnych zaburzeń międzynarodowych. Wielu niewinnych zapłaci za twój kaprys.

    – To nie jest żadna moja zachcianka! Ja naprawdę cię kocham. Chcę po prostu z tobą być. Czy to moja wina, że się kochamy? Plan mojego, a raczej naszego wyjazdu ułożyłam w drobnych szczegółach. Należy tylko go zrealizować, a będziemy żyć w szczęściu i miłości.

    Osoba, do której skierowane były te słowa, wstała, podeszła do młodej niewiasty i rzekła:

    – Ja też cię kocham. Uwielbiam z tobą być. Jak nasz romans się wyda, to tobie pewnie nic się nie stanie? A ja?

    – Póki żyję – rzekła Carmen, patrząc w duże piwne oczy. – włos z głowy ci nie spadnie. Zamieszkamy w cudownym miejscu, gdzie nikt nikogo nie pyta o pochodzenie czy majątek. Miasto jest jednym z najcudowniejszych na świecie i z dala od wpływów potęgi hiszpańskiej. Nie pytaj teraz o szczegóły, bo jeszcze nie pora. W zeszłym roku obiecałam zrobić ci niespodziankę i już prawie wszystko jest gotowe. Dzisiaj mam się spotkać z człowiekiem, który zrobi dla mnie wszystko. – panna uśmiechnęła się, odsłaniając śnieżnobiałe zęby. Chwilę potem rzuciła się na szyję starszemu od niej o kilka lat i wyższemu o głowę mężczyźnie. Lądując na nim, pisnęła: – Dla nas, kochanie!

    Atletycznie zbudowany człowiek nie wytrzymał impetu ciała dziewczyny. Zachwiał się, a chwilę później runął z nią na podłogę. Po chwili dekoncentracji para zaczęła turlać się w słodkim uścisku na grubym dywanie. W pewniej chwili zamarli w bezruchu, całując się zapamiętale. Parę minut później Carmen uniosła nieco głowę i wpatrując się w mężczyznę, rzekła:

    – Ja, pierwsza córka królestwa hiszpańskiego, obiecuję ci być wierną i oddaną żoną po ślubie. Jeżeli mnie zdradzisz, uduszę cię tymi rękami, wydrapię oczy, a potem zamorduję w pięciu miejscach!

    Młodzieniec zaczął się śmiać, a po chwili zapytał:

    – Dlaczego w pięciu miejscach? Co ci przyszło do głowy? Nie jesteśmy jeszcze małżeństwem i może nie będziemy. Proszę więc, nie rzucaj słów na wiatr, bo zapeszysz. Kocham cię. Gdyby nie to, że z powodu pochodzenia jestem dla ciebie nikim, już dawno bym ci się oficjalnie oświadczył. Pamiętasz, kiedy cię poznałem? Byłem wolnym człowiekiem. Popisywałem się zręcznością i siłą w cyrku wędrownym. Coś dla siebie znaczyłem. Teraz ty mnie utrzymujesz i taka sytuacja rani moją męską dumę. Czuję się jak twoja zabawka, choć jest mi z tobą bardzo dobrze. Czy kiedyś będę mógł się z tobą oficjalnie pokazać, bez krycia się po kątach? Czy będę mógł przejść się z tobą po ulicy pod rękę? Czy będę mógł w towarzystwie powiedzieć: „To moja żona"? Myślę, że ranimy się wzajemnie. Ja…

    Dziewczynie napłynęły łzy do oczu. Zakryła usta mówiącemu i wyszeptała, przytulając się do niego:

    – Nie mów tak, proszę! Kapit… – ugryzła się w wargę i dodała: – To dobry człowiek. Obiecał mi pomóc. Można na nim polegać. Musisz teraz stąd wyjechać, i to zaraz. Spotkamy się za parę miesięcy, kiedy będzie po wszystkim, a raczej kiedy zacznie się początek wszystkiego. Nie możesz zobaczyć ani poznać tego człowieka. Przynajmniej na razie. Gdyby przydybali cię siepacze mojej rodziny, wszystko byś wygadał. Nie mogę go narażać na niebezpieczeństwo.

    – Dla ciebie nie pisnąłbym nikomu ani słowa! – mężczyzna uderzył się w pierś.

    – Nie wiesz, co mówisz, Karolku… – Carmen zamknęła oczy i ciągnęła dalej: – Oni torturują ludzi, masakrują więźniów. Biedacy przyznają się do wszystkiego, nawet jeżeli niczego nie zrobili. Rzadko kto jest w stanie zaciąć się i nie puścić pary z pyska. Tacy oczywiście najczęściej giną. Nie obiecuj, bo nie byłeś jeszcze maltretowany przez katów. Wiele razy słyszałam, jak mówili o takich, którzy wytrzymywali mękę: „Ale twardziel! Łatwiej go zabić, niż cokolwiek z niego wycisnąć. Nie do złamania bestia". Karol, kochanie! Ty nawet sobie nie wyobrażasz, jak ja nienawidzę tego systemu przemocy! Brzydzę się sama sobą, że jestem królewną. Wiem więcej niż inni. To okrutni ludzie bez litości. Nienawidzę monarchów, podobnie jak własnego ojca. Jak on prześladuje tubylców w koloniach… Nawet sobie nie zdajesz sprawy, co tam wyprawiają ludzie z Europy. Oczywiście za wiedzą i zgodą władców, takich jak mój tatko. Nie chcę żyć w takim świecie. Nie chcę mieszkać w pałacu spływającym krwią i łzami ludzkimi. Nie chcę przykrywać się kołdrą upokorzenia poddanych. Nasi ludzie różnią się od nas jedynie urodzeniem, a ten stan rzeczy tłumaczy się im jakimś boskim nakazem. Oczywiście tylko po to, aby się nie podnieśli i nie zażądali lepszego traktowania. Musisz już iść. Wkrótce dostaniesz ode mnie wiadomości, więc bądź gotów. A w pięciu miejscach…? – Carmen uśmiechnęła się. – Tak mówił jeden, z którym uczyłam się holenderskiego, tutaj, w Amsterdamie. Będzie mieszkał obok nas. Ma na imię Roman. Szalenie zabawny chłopak. Kiedyś ci o nim opowiem.

    Kochankowie złączyli się w długim, namiętnym uścisku. Karol opuścił dwór „Die Welt", a Carmen godzinę później udała się do portu. Na pokładzie swego żaglowca czekał na nią kapitan Gunter Dubis. Podając jej rękę na powitanie, zapytał:

    – Czy jest pani pewna, że nikt nie wie o tej wizycie?

    – Nie sądzę… Wyrwałam się na kilka godzin, więc nie mam zbyt wiele czasu. Zaraz muszę uciekać. Oficjalnie udałam się na chwilowy wypoczynek. Moja nieobecność w sypialni może lada chwila wyjść na jaw. Wtedy będą kłopoty, których, powiem szczerze, wolę uniknąć. Nie chodzi mi oczywiście o mnie. O to nie muszę się obawiać. Mam na myśli osoby pilnujące mnie. Za zaniedbanie nadzoru nade mną mogłyby zapłacić w najlepszym razie utratą posady na dworze u mego ojca. Pan wie, że to despota. Ja jedyna wodzę go za nos, ale to się może kiedyś skończyć. Dopóki nie zrealizuję moich planów, w które wciągnęłam pana, wolę, żeby był mi uległy. Niewiele mnie interesuje, co nastąpi potem…

    – Mieliśmy się zobaczyć dużo wcześniej. Zacząłem się niepokoić. Czy coś się stało, że nie mogła pani dotrzymać terminu? – mężczyzna usiadł za biurkiem i wyciągnął z szuflady papier. Podsunął go gapiącej się na niego dziewczynie. – Tutaj są wyliczenia za ostatnie usługi.

    Hiszpanka zajęła miejsce naprzeciwko, nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Rozmówca Carmen miał na sobie szeroko rozchyloną białą koszulę. Było widać gęste owłosienie klatki piersiowej. Przyciągnęło to jak magnes ciekawski wzrok młodej niewiasty. Dziewczyna nie spuszczała z mężczyzny szeroko otwartych oczu. Nie zwracając żadnej uwagi na papier, rzekła:

    – Przepraszam za spóźnienie, ale musiałam załatwić ważną sprawę z gońcem mojego ojca. Coś istotnego dla nich, do czego nie przykładam zbytniej wagi. To coś niecierpiące zwłoki musiało być załatwione od ręki. Nieźle się przy tym napociłam – w tym momencie gwałtownie się zarumieniła. Poczuła również ciepło napływające do jej twarzy. – No, wie pan, potem nie mogłam się ot tak wyrwać, musiałam udać złe samopoczucie. Obok mnie było zbyt wiele osób. W końcu goniec odjechał. Udało mi się wyślizgnąć przez okno od strony nabrzeża i oto jestem. Lepiej późno niż wcale, jak mawiają. Nie gniewa się pan, kapitanie, prawda?

    – Nie, wcale nie! – odparł mężczyzna, krzyżując dłonie. Następnie w taki sposób zsunął się w fotelu, że nogi miał wyprostowane, a głowę mógł oprzeć o tylną część siedzenia. Panna nawet nie przypuszczała, że kapitan zna faktyczną przyczynę jej spóźnienia. Nie spuszczając wzroku z dziewczyny, Dubis przechylił głowę nieco w bok, podniósł brwi i uśmiechnąwszy się zawadiacko, rzekł:

    – Prawda to cnota, a ja do cnotliwych nie należę. Nie interesują mnie osobiste sprawy moich klientów. Cokolwiek powie dama, szczególnie z rodu królewskiego…

    – Proszę tak nie mówić! Wyczuwam w pańskim głosie kpinę! Już tyle razy mówiłam, że chcę zerwać ze swoim urodzeniem. Proszę mi mówić Carmen. Będę się lepiej czuła.

    – A więc do rzeczy, Carmen! – Dubis wstał i zaczął przechadzać się po komnacie okrętu. Było to jednocześnie jego biuro podróżne. Podczas rejsów załatwiał w nim wiele spraw. Odbywały się tu również narady z przyjaciółmi. Dubis dobijał też w komnacie różnych interesów. – Mam w Gdańsku dom dla ciebie. Chwilowo wynajmuje go mój przyjaciel i współpracownik. O ile oczywiście wolno mi użyć takiego terminu w stosunku do przewodniczącego rady miasta, rajcy Johana van Hogla…

    W tym momencie niewiasta drgnęła. Poczuła się głupio. Zdała sobie sprawę, że jej kłamstwo sprzed paru minut mogło rozbawić rozmówcę. Mężczyzna stojący przed nią podobał się jej od samego początku, nawet bardziej niż jej obecny kochanek, Karol. Widziała w nim okazałego samca, który wydawał się jej stuprocentowym mężczyzną. Od chwili poznania miała wrażenie, że nie opierałaby się mu, gdyby pragnął nią zawładnąć. W tej chwili doznała tego samego uczucia. Spuściwszy oczy, wodziła nimi gdzieś bez celu po podłodze, nie ośmielając się spojrzeć na rozmówcę. Miała cichą nadzieję, że Dubis mimo wszystko nie zna posiadłości „Die Welt". Dwór należał do rodziny van Hoglów, wpływowych mieszczan w Holandii. Posiadłość stała się miejscem jej schadzek z Karolem Bonetem, którego poznała w Madrycie podczas występów francuskiego cyrku. Wkrótce wyprosiła u ojca wyjazd do krewnych w Calais. W mieście tym mieszkał również urodziwy artysta. Zaczęła się z nim potajemnie spotykać. Ze względu na jego bezpieczeństwo wybierała przedziwne miejsca schadzek. Wreszcie uznała, że romans w Calais jest zbyt niebezpieczny dla ukochanego i jego niewiedzącej o związku rodziny. Postanowiła więc, że znajdzie jakieś neutralne miejsce, bardziej odpowiednie dla obojga. Wykorzystując kolejną edukację językową, wylądowała w Amsterdamie u bogatych mieszczan, rodziny van Hoglów. Zażywała u nich wręcz dzikiej swobody. Wkrótce przyjechał do niej Karol. Później finansowała jego przyjazdy, dopóki było to możliwe. Ojciec Carmen nie angażował się zbytnio w postępowanie dorosłej córki, znając jej antymonarchistyczne stanowisko. Patrzył przez palce na nią i jej dziwactwa. Pozwalał jej brykać, byle poza granicami Hiszpanii. W niezwykle bezczelny sposób odrzuciła paru kandydatów do jej ręki, wskazanych przez ojca. Jej arogancja w stosunku do pewnego zamożnego Szkota o mało nie doprowadziła do poważnego międzynarodowego konfliktu politycznego. Możni europejscy znali przykre doświadczenia poprzedników, więc niezbyt starali się o rękę Carmen. To bardzo odpowiadało romansującej z artystą cyrkowym królewnie. Jednak zabrakło jej odwagi, aby przedstawić ojcu kawalera swego serca. Z góry zakładała, że tatuś każe jakimś siepaczom poćwiartować na kawałki amanta bez szlacheckiego urodzenia.

    Carmen dowiedziała się u van Hoglów, że ich krewny, Johan, rajca i potężny polityk w Gdańsku, sponsoruje wszystkich, o ile potrafią wkupić się w obszar jego jurysdykcji. Jeżeli nie łamią rażąco miejscowego prawa, pozwala im spokojnie funkcjonować w dowolnych dziedzinach życia. Miasto spod herbu dwóch krzyży i korony zamieszkiwało mrowie ludzi z różnych zakątków ziemi. Powszechnie, słynęło z dobrobytu w ówczesnym świecie. Przez wieki było rozbudowywane przez architektów z różnych stron świata. Przystrajali je ludzie sztuki, których tłumy zewsząd napływały do miasta. Z biegiem czasu Gdańsk stał się jednym z najbogatszych i najpiękniejszych portów europejskich. Właśnie w tym mieście hiszpańska królewna postanowiła zamieszkać incognito ze swoim ukochanym.

    Przebywając na statku kapitana Dubisa, Carmen poznawała szczegóły akcji, która miała na celu upozorować jej śmierć. Następnie miałoby dojść do poszukiwań jej ciała, którego nie dałoby się nijak odnaleźć. Na zakończenie Dubis dodał:

    – W sumie myślę, że najlepiej, jeżeli oficjalnie zadeklarujesz wyjazd do Królewca. Amsterdam mi nie pasuje… Nie? Dobrze! – mężczyzna zrobił pauzę, myśląc nad czymś, a po chwili dodał: – Jak się nazywa statek, którym zwykle podróżujesz?

    – „El Mundo" – odparła niemal natychmiast. – Już tyle razy panu mówiłam…

    – Tak, tak! „El Mundo". Oczywiście! Jestem dzisiaj nieco roztrzepany. Chciałbym, abyście po przejściu przez cieśniny duńskie weszli do portu w Rostocku. Następnego dnia udacie się do Gdańska, a nasz atak nastąpi koło Bornholmu. To duża wyspa. Mam tam sporo znajomości. Zarazem jest to miejsce, w którym będę mógł bezpiecznie cię przechować. Potem nastąpi dalsza część naszego, czy lepiej powiedzmy: twojego planu. Postaraj się wpłynąć na kapitana, aby się poddał. Dzięki temu unikniemy niepotrzebnych strat w ludziach. Obiecuję wszystkich wypuścić. Zatopię jedynie statek. Jak już mówiłem, porwę cię i dam do zrozumienia załodze, że zginęłaś. Wszystko rozegra się na oczach tych ludzi. Będą przysięgać, że byli świadkami twojej śmierci. A jeśli sięgną po broń… Hm! Cóż! Twój kaprys, twoja wola i odpowiedzialność – kapitan stanął przy niej i spojrzał jej prosto w oczy. – Czy jesteś pewna, panienko, że chcesz to zrobić? Wielu ludzi może stracić życie. Dla kogo to poświęcenie?

    – Chcę być z dala od mojego ojca. Obiecałeś mi pomóc, czyż nie? – Carmen zauważyła, że odezwanie się do Dubisa na „ty" sprawiło jej przyjemność. – Lepiej nie rozmawiajmy na ten temat, bo i tak się nie dogadamy. To zbrodniarz i morderca. Roooostooock? A gdzie to jest?

    – Nie rozumiem! – kapitan spojrzał na rozmówczynię surowym wzrokiem. – A kimże ty będziesz, dziecinko, jeżeli świadomie wystawisz dziesiątki istnień ludzkich na być może niechybną śmierć?

    – Pańscy ludzie nie będą żałować. Łupy, jakie wpadną im w ręce, zrekompensują ryzyko. O podwładnych mego ojca proszę się nie martwić. Są do mojej dyspozycji. Ich obowiązkiem jest oddać za mnie życie. To byli piraci. Zamiast gnić do końca życia w lochach lub dyndać na szubienicach, zaznali łaski królewskiej i zostali wypuszczeni na pozorną wolność. Nadzór nad nimi sprawuje kapitan Gonzalez, który ma prawo wykonać na nich wyrok śmierci nawet za najmniejszą niesubordynację. Jeżeli więc zginą, wypełni się jedynie wcześniej nałożona na nich kara. Nie ma kogo żałować!

    – Gonzalez, powiadasz? – Dubis uśmiechnął się tajemniczo, czego Hiszpanka nie zauważyła. – Obiło mi się o uszy to nazwisko. Czy aby nie był kiedyś przy wiceadmirale Rodrigezie?

    – Owszem! Pływał na pięknym statku „Madryt. No, może nie był tak cudowny jak ten żaglowiec. Ilu ma pan tu ludzi? Pewnie kilkuset marynarzy, co? Przecież to miasto na wodzie. Od kiedy „Madryt zatonął w czasie burzy, kapitan Gonzalez jest do dyspozycji mojego ojca. – rzekła Carmen.

    – Tak, tak! Słyszałem! Powiedz mu: Rostock. Zaraz po wyruszeniu z Bilbao. Będzie wiedział. To wytrawny i doświadczony szyper. No dobrze, a jeżeli ludzie, którzy są z nim, podniosą rebelię i obrócą się przeciwko tobie? – pytał dalej Dubis.

    – Oni znają mój stosunek do monarchii. Uważają mnie za swojego stronnika, od którego można się spodziewać korzyści, a nie zła.

    – Czyli są zabawką w twoich rękach, a ty jesteś ich zdrajczynią, czyż nie tak?

    – Proszę nazywać to dowolnie. To bandziory, których za ich sprawki i tak należało już dawno się pozbyć. Przecież mówiłam, że to korsarze! Ich miejsce jest na szubienicy!

    Carmen nie zdawała sobie sprawy, przed kim stoi. Dubis był nieuchwytnym, poszukiwanym przez władze wielu krajów piratem-arystokratą o pseudonimie Bakarat. Póki co szczęście mu dopisywało, ale w każdej chwili mogło się od niego odwrócić. Baron Gunter Dubis, którego przyjaciele nazywali Maksem, był właścicielem i kapitanem pięknego okrętu. Oficjalnie zajmował się przewozem i eskortą tych, których było na to stać. Nieoficjalnie był kaprem, na usługach tych którzy mu dobrze płacili. Pływał pod różnymi flagami.

    Gdy usłyszał słowa Carmen, rozgniewał się na młodą panienkę. Nie chciał jednak okazać złości, którą gwałtownie zapłonął, więc z trudem panując nad sobą, rzekł półszeptem:

    – Delikatny poruszasz temat, panienko. Namawiasz do przestępstwa, płacisz za nie, więc miej trochę wstydu, dobrze? Bez wykładów o moralności. Jeżeli chcesz poznać moje stanowisko w tej sprawie, to chętnie powiem, dlaczego zdecydowałem się ci pomóc.

    – Świetnie! Chętnie posłucham, ale nie teraz. Muszę już lecieć! „El Mundo" wypływa jutro w rejs powrotny do Hiszpanii. Dam ci znać, kiedy będę gotowa. Sprawdź proszę, czy mogę opuścić twój żaglowiec. – wyciągnęła rękę na pożegnanie, mając cichą nadzieję, że może usłyszy od niego coś miłego.

    – Droga wolna, kapitanie! – zameldował kilka minut później wysłany człowiek. Dubis rzucił jeszcze za odchodzącą:

    – Pamiętaj, że mam dziurę w rozkładzie tylko w lutym. Potem będę osiągalny dopiero w lecie.

    Następnego dnia wieczorem Karol Bonet był już we Francji, w rodzinnym domu w Calais. Po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia romansu z Carmen czuł się nieswojo i źle. Cała zabawa, przyjaźń czy miłość, była czymś cudownym i niesamowitym. Spotykali się potajemnie, kryli przed rzeczywistością własnych domów. Nie wtajemniczali w swój flirt nawet najbliższych przyjaciół. Kochał dziewczynę, która nie wpychała się do jego domu rodzinnego. Było jej obojętne, jaki jest stan jego zamożności. Miał wrażenie, że Carmen jest zakochana jedynie w jego powierzchowności. Podświadomie czuł, że dziewczyna upaja się tylko jego ciałem, nad którym usilnie pracował od wielu lat. Wyćwiczył atletyczny, niepospolity kształt mięśni, które gdy się rozbierał, wzbudzały podziw kobiet i zazdrość niejednego mężczyzny. Nagle cały romans przestał go bawić. Odniósł wrażenie, że chyba wszystko posunęło się za daleko. Przyzwyczaił się do wolności, zabawy, podniecających eskapad miłosnych. Teraz rysowała się przed nim perspektywa zamknięcia się z kochaną, ale jakżeż inną pod wieloma względami niż on osobą w murach codzienności domowego ogniska. Potem pewnie przyszłyby na świat dzieci, które należałoby wychowywać. W razie ujawnienia ich związku mogłyby zginąć z rąk nasłanych siepaczy dworu hiszpańskiego jako bękarty królewskiego rodu. Taka ewentualność napełniała go strachem. Uczucia do czarującej Carmen dalekie były od wygaśnięcia, ale zaczynał bać się przyszłości. Przerażała go myśl o ofiarach, jakie zaczną wkrótce się pojawiać i mnożyć jako owoce tego całego zabawnego flirtu. Zaczął, jak nigdy dotąd, myśleć z troską o najbliższą rodzinę. Całą drogę powrotną z Amsterdamu przebył, jak mu się zdawało, niemalże w ułamku sekundy. Nic do niego nie docierało. Zdawał się być głuchym i ślepym, na jakiekolwiek dźwięki i obrazy otaczającego go świata. Po przybyciu do rodzinnego domu zaczął zastanawiać się nad swoją obecnością w tym miejscu. Mimo wysiłku nie był w stanie przypomnieć sobie choćby fragmentów drogi powrotnej. Miał wrażenie, że przeniósł się z Holandii do Francji jakby za dotknięciem magicznej różdżki. To z kolei wydawało mu się czystym nonsensem. Jednak jakoś znalazł się wśród najbliższych. Ci widząc jego niezwykły stan, zostawili go w spokoju i nie męczyli pytaniami. Bił się z myślami całą bezsenną noc. Po przeanalizowaniu wszystkich przychodzących mu do głowy możliwości postanowił zakończyć romans z Carmen. Decyzja wydawała się rozsądna, ale natychmiast pojawiły się problemy, które mogły nastręczyć nie mniej szkód i kłopotów. Następnego dnia opowiedział domownikom o swoim romansie. Rozmowa z najbliższymi uspokoiła go. Wszyscy obecni stwierdzili, że powinien zerwać z Carmen. Pozostawał jeden bardzo poważny problem: jak przekazać Hiszpance tę wiadomość? Karol zdawał sobie sprawę, że nie da rady zrobić tego bezpośrednio, patrząc jej w oczy. Na to mimo wszystko był za słaby. Dodatkowo nieobliczalna Carmen pozbawiła go niedawno prawa wstępu na terytorium imperium jej ojca, nie chcąc, aby jakimkolwiek sposobem stał się jednym z podejrzanych o jej planowane porwanie. Jako przyczynę podała banalny powód. Stwierdziła mianowicie, że nie trawi tego gogusia, który patrzy na wszystkie kobiety, jakby mógł je mieć na kiwnięcie palcem. Król osobiście bronił artysty, obawiając się niepotrzebnych komentarzy. Ostatecznie uległ perswazji szalonej w jego mniemaniu córki i zakazał Karolowi wstępu do swego państwa. Dał mu jednak ukradkiem, na „otarcie łez", przyzwoicie wypchaną sakiewkę.

    Karol postanowił wyjaśnić wszystko w liście. Myślenie nad jego treścią zabrało mu sporo czasu. Wreszcie zdecydował się napisać kilka zdań nieprawdy o rzekomym wypadku w czasie ćwiczeń. Miał jakoby złamać kark i być sparaliżowanym. Według orzeczeń medycznych pewnie na zawsze. Życzył Carmen powodzenia, szczęścia w przyszłości i dziękował za spędzony razem czas. Informował również, że na obecną, wstępną rekonwalescencję zostanie wysłany przez rodziców do przyjaciół za morze. Prosił, aby będąc młodą i piękną, pełną życia dziewczyną, zapomniała o nim. Ubolewał nad tym, że urok życia zasadniczo już się dla niego skończył. Pozostawało mu jedynie codzienne niewyobrażalne psychiczne cierpienie oraz walka ze swoją fizyczną niemocą.

    Zastanawiał się, co począć z listem, gdy zjawił się goniec z informacją od Carmen. Posłaniec przekazał mu pismo oznajmiające, że królewna oczekuje go pierwszego lutego na „starych śmieciach. Natychmiast się domyślił, że mowa o posiadłości „Die Welt van Hoglów w Holandii. Leżąc w łóżku, wręczył posłańcowi przygotowane przez siebie pismo, zalakowane, lecz bez podpisu.

    Hiszpanka po otrzymaniu listu umieściła go w skrzyni z odzieżą, zamierzając przeczytać go później. Ponieważ jednak załatwiała mnóstwo zaległych korespondencji, zapomniała o wrzuconym do podróżnego kufra papierze. Nie zdawała sobie sprawy, kto był autorem wiadomości. Nie spodziewała się listu od Karola, bo ten nigdy do niej nie pisał. Goniec wręczający papier w obecności innych osób powiedział tylko: „Do rąk własnych pani. Jeszcze ciepłe!". Nie wzbudziło to najmniejszych podejrzeń wśród obecnych, bo na dworze korespondencje wręcz fruwały z kąta w kąt, od jednych do drugich. Przez cały ten czas Carmen czyniła przygotowania do podróży. Najtrudniejszym zadaniem było uzyskanie zgody ojca na wysłanie statku w zimie na Morze Bałtyckie. Lody często pokrywały olbrzymie połacie tego akwenu. Stwarzało to poważne niebezpieczeństwo dla morskich jednostek pływających, które jak słyszano, potrafiły w ciągu kilku minut zastygnąć w bezruchu podczas lodowatych zimowych sztormów. Dowódcy statków potężnej floty hiszpańskiej, niewątpliwie należący do mistrzów w swoim rzemiośle, nie mieli potrzeby, aby zapuszczać się zbyt często na morza północne. Doświadczenie żeglowne na mroźnych wodach było dla wielu z nich wręcz obce. Nieraz opowieści szyprów morskich i ich załóg o sile burz i niezwykłościach związanych z nimi mroziły słuchającym krew w żyłach. Jak często bywa w przypadku ludzi morza, niektóre historie były oparte na prawdzie, a inne zmyślano. Nikt nie był w stanie odróżnić faktu od bajdurzenia. Dodatkowo wyobraźnia ludzka budowała własne wizje, wykrzywiając rzeczywistość nie do poznania. Toteż król początkowo nawet nie chciał słyszeć o rejsie. Jednak pod wpływem perswazji, łez, przysiąg ostatecznie skapitulował przed upartą córką. Królewna wciągnęła go w rozmowę, której zakończenie przybrało nieoczekiwany obrót:

    – Gdybyś ty nie była moja… – rzekł król.

    – Gdybym nie była twoją – odrzekła mu na to Carmen. – to nawet nie życzyłabym sobie z tobą rozmawiać. Jesteś despotą i tyranem nawet dla własnej, jedynej córki.

    – Co ty pleciesz, moja panno? – władca spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Wszystko wszystkim, ale nawet dla koronowanej głowy są jakieś granice. Dla mego domu, a szczególnie dla ciebie, jestem aż nadto wyrozumiały. Pozwalam ci na wszystko, więc nie masz podstaw, aby kręcić nosem. Kto jak kto, ale ty, panienko, zawsze stawiasz na swoim.

    Carmen, słysząc to, rzuciła się ojcu na szyję:

    – Tatusiu, ty jednak jesteś cudowny! Dziękuję za pozwolenie.

    Cmoknąwszy go w czoło, wybiegła z komnaty ojcowskiej. Król, osłupiały z wrażenia, przez chwilę nie był w stanie dojść do siebie. Nie mógł uwierzyć, że odpowiedź dotyczącą kwestii ogólnych córka uznała za jego oficjalną zgodę. Carmen wpadła do sali koronacyjnej, pełnej zacnych postaci dworu i gości. Stanąwszy w środku komnaty, donośnym głosem obwieściła decyzję ojcowską odnośnie do jej podróży do Królewca.

    O mającej rozpocząć się w lutym wystawie bursztynu było głośno na całym świecie. Organizatorzy obiecali pokazać również najwyśmienitsze wyroby gdańskich mistrzów, których kunszt był powszechnie znany.

    Gdy władca imperium hiszpańskiego ochłonął, zaczął się zastanawiać: „Po kim ta bieda umysłowa przeszła na moją córkę?".

    Wymanewrowany po raz kolejny przez swoją ulubienicę, mógł zmienić zdanie, ale tego nie uczynił. Postanowił dać niesfornej pannie trochę pieniędzy, aby nabyła dla ich dworu to, co będzie się jej podobało. W ten sposób Carmen, obdarowana dodatkowym majątkiem, pierwszego lutego przybyła na pokładzie królewskiego żaglowca „El Mundo" do Amsterdamu. Kapitan Gonzalez, dowódca hiszpańskiego statku, czekał kilka dni na wieści pogodowe. Usłyszawszy od płynących z morza bałtyckiego, że od Królewca w Prusach nikt nie widział lodów, wydał rozkaz wypłynięcia w morze. Carmen zażądała spędzenia choćby dnia w Rostocku. Chciała zwiedzić miasto, o którym słyszała wiele dobrego. Po przybyciu do portu szyper dał wielu członkom załogi wychodne.

    Marynarze ochoczo skorzystali z przepustki.

    Gdy wracali późnym wieczorem, niemal wszystkim „kurzyło się nieźle z głów od „ognistych trunków. Towarzyszyła im grupa poznanych w porcie wilków morskich, bawiących w tym samym czasie w mieście. Rozbawieni marynarze zachowywali się swobodnie i głośno. Tuż u stóp „El Mundo" jeden z obecnych rozweselonych ludzi morza, gdańszczanin, ni stąd ni zowąd wrzasnął, pokazując palcem królewską flagę Hiszpanii:

    – A ta szmata to czyja? Tego, co ciągle od Anglików baty dostaje?

    Komentarz wywołał szereg gwałtownych pyskówek i przepychanek, gdy nagle doszło do zaognienia konfliktu. Kapitan Gonzalez, dowódca „El Mundo", stojący przy trapie, wrzasnął na swoich ludzi, którzy wygrażali pięściami niefortunnemu komentatorowi:

    – Bydło! Kultury nic nie ma w sobie. Chłopcy, zostawcie tę pijaną hołotę i na pokład!

    – Coś ty powiedział, pachołku i sługusie południowego kundla? Mówisz do wolnych ludzi, którymi nie rządzi tyran siedzący na tronie… – ten sam co poprzednio marynarz nie zdążył dokończyć zdania. Pięść jednego z obrażonych Hiszpanów wylądowała na jego nosie, co zwaliło go z nóg. Zaczęła się awantura. Ludzie zachowujący się do tej pory przyjaźnie, nagle znaleźli się w trzech odmiennych obozach. Jedni stanęli po stronie czerwonego na twarzy gdańszczanina, drudzy opowiedzieli się za obrażonymi Hiszpanami. Trzeci próbowali powstrzymać walkę. Powstała okropna kotłowanina: wszyscy bili, wszyscy obrywali. Okładano się pięściami. Rozdawano kopniaki na prawo i na lewo. Część załogi hiszpańskiej z pokładu „El Mundo" rzuciła się swoim z pomocą. Hałas, wrzask i krzyki gapiów zwabiły służbę portową. W ciągu kilku następnych minut przywrócono porządek. Ponieważ nie wiadomo było, kogo oskarżyć za burdę, bo jedni i drudzy, jak i przypadkowi świadkowie podawali sprzeczne wersje, rozkazano rozejść się towarzystwu. Biorący udział w awanturze, przeklinając się i wygrażając sobie wzajemnie, rozpierzchli się po porcie. Rozgorączkowani Hiszpanie zostali ostudzeni przez samą Carmen. Królewnę oburzyło ich głośne zachowanie. Stwierdziła, że spanie w takich warunkach nie jest możliwe. Zażądała ciszy i zagroziła, że zabije wszystkich w pięciu miejscach, jeżeli natychmiast się nie uspokoją. Kazała dwóm majtkom wynieść ze swej komnaty spory gąsior wina. Groźba córki królewskiej nie wywołała strachu, lecz najwyżej głupie uśmiechy na twarzach hiszpańskich marynarzy. Trunek natomiast zadziałał jak kołysanka. Wkrótce było słychać chrapanie na całym statku. Nie spali jedynie funkcyjni.

    Mniej więcej w tym samym czasie kapitan Dubis położył na stole w pobliskiej tawernie sakiewkę przed czerwonym na twarzy marynarzem. Odbiorca należności miał poważnie spuchnięty nos i czerniejące kręgi wokół oczodołów.

    – Przykro mi, szanowny panie – rzekł Dubis. – za oberwane razy i obitą gębę, ale spisaliście się znakomicie, a tu jest to, o czym mówiliśmy wcześniej. Proszę policzyć.

    Pożegnawszy rozmówcę, wrócił na swój statek i zarządził wyjście z portu, gdy tylko zacznie świtać. Kładąc się spać, intensywnie myślał nad szczegółami zbliżającej się akcji porwania Carmen. Zapłacił za wywołanie awantury. Wysłał jednego ze szczerze oddanych mu ludzi, Ortegę, do Carmen. Człowiek ten, Hiszpan z urodzenia, miał się dostać do kabiny królewny, korzystając z zamieszania wywołanego bójką. Co dalej, chwilowo nie wiedział. Był jednak dobrej myśli, głównie za sprawą kilku osób wysłanych do obserwacji statku Carmen. Szpiedzy nie wracali. Mieli natychmiast donieść, gdyby na pokładzie „El Mundo doszło do czegoś niezwykłego. Mogłoby to sugerować złapanie łącznika, a w konsekwencji wyprowadzenie i przekazanie go władzy portowej. Żaden z „obserwatorów nie wrócił do rana. Po przebudzeniu kapitan Dubis wysłał marynarza, aby ściągnął ich ze służby.

    – Spokój tam u nich, jakby ich piorun strzelił. Gdyby nie nocna wachta, można by pomyśleć, że ktoś wyrżnął załogę. Wychodzą w morze chyba przed południem… – zameldował jeden ze szpiegów.

    Tymczasem inni marynarze kapitana Dubisa ściągnęli już cumy i „Hevelius zaczął odbijać od nabrzeża, kierując się w morze. Niedługo potem do okrętu zbliżył się nieduży statek. Następnie szalupa z kilkoma osobami dopłynęła do burty „Heveliusa. Obecni w niej ludzie weszli po sznurowej drabince na pokład statku. Kapitan Dubis zamknął się z nimi na godzinną naradę, po której przybysze pożegnali się i wrócili na swój okręt. Rozmowa miała charakter roboczy, dotyczyła szczegółów ataku na „El Mundo. Kapitan Dubis rozkazał dwóm innym okrętom stać w pobliżu miejsca planowanego ataku z przygotowanymi działami, „w razie nieprzewidzianego. Zezwolił na zabranie łupów, gdyby się takie trafiły. Dla siebie zarezerwował jedynie kufer z herbem króla Hiszpanii, zaznaczając, że to własność królewny. Ostrzegł swych ludzi, że jeżeli ktokolwiek wyciągnie po niego rękę, jeszcze tego samego dnia skończy na dnie morskim. Przekazał przybyłym flagi hiszpańskie, które w czasie akcji miały powiewać na masztach ich statków.

    Czas na pokładzie „El Mundo upływał bez wrażeń. Statek płynął niezbyt szybko. Warunki pogodowe były przyzwoite. Wiał umiarkowany wiatr i było zdumiewająco ciepło jak na wyobraźnię kapitana Gonzaleza. W swej wybujałej fantazji sądził, że zamieni się w bryłę lodu, jak tylko znajdzie się na tym nieznanym akwenie. Załoga była zajęta zwykłymi czynnościami. Niektórzy marynarze leczyli jeszcze skutki bijatyki w Rostocku. Jedynie Carmen stała się dziwnie nieznośna. Zabroniła usługującym jej damom wchodzenia do swej sypialni bez pozwolenia. Gdy wychodziła z komnaty, zamykała ją osobiście na klucz. Stawiała przed drzwiami wartownika, aby pilnował wejścia przed kimkolwiek, nawet, gdyby zaistniała taka potrzeba, przed samym szyprem. Stwierdziła w obecności kilku osób, że dokucza jej migrena, więc chce być sama, aż wydobrzeje. Gdy słońce zaczęło pomału szykować się do zejścia w głębiny morskie, majtkowie zauważyli zbliżający się do nich statek. Wrzask „Okręt!, wydany przez siedzących w bocianim gnieździe, zaalarmował załogę. Marynarze z „El Mundo z ciekawością przylgnęli do poręczy lewej burty, wbijając wzrok w zbliżający się i rosnący z każdą chwilą punkt. Statek ów poruszał się nieco po skosie do kursu „El Mundo, jakby miał przepłynąć przed nim. Kiedy jednak ci sami majtkowie wrzasnęli niemal jednocześnie: „To nasi! Widać flagę!, kapitana Gonzaleza ogarnęło zdumienie. „Hiszpanie? Tutaj? – pytał sam siebie.

    – Chyba też nas zobaczyli, bo zawracają – darł się dalej jeden z majtków – Wygląda na to, że się zatrzymali.

    Rzeczywiście. Statek stanął, czekając na zbliżającego się „El Mundo. Gdy oba okręty stanęły równolegle obok siebie i można było gołym okiem dojrzeć szczegóły odzieży poszczególnych osób, coś zaczęło niepokoić kapitana Gonzaleza. Od dłuższej chwili obserwował napotkany statek, myśląc: „Wyglądają jak nasi. Mają hiszpańskie flagi. Tylko ich zachowanie jest dość dziwne….

    W tej chwili machający rękami członkowie załogi „El Mundo ujrzeli przerażający widok. Oto klapy zasłaniające wyloty luf dział opadły niemalże w sekundzie. Zaskoczeni marynarze „El Mundo usłyszeli huk armat. Pierwsza salwa całkowicie spudłowała, ale wywołała panikę. Gapiący się zniknęli z pokładu, jakby ich wymiótł. Chwilę potem odezwała się druga kanonada. Ku przerażeniu Hiszpanów pociski trafiły w mostek kapitański, raniąc wielu, w tym samego Gonzaleza. Półprzytomny kapitan krzyknął najgłośniej, jak tylko mógł:

    – Ratujcie królewnę!

    Stojący obok niego ludzie, którzy nie doznali szwanku w wyniku ostrzału napastników, rzucili się do jedynej posiadanej łodzi. W mgnieniu oka spuścili ją na wodę. Następnie jeden z nich pobiegł do kabiny Carmen. Nie musiał jej szukać. Stała przed własną sypialnią. U jej boku pochylał się człowiek z twarzą umazaną sadzą i rozdartą na piersiach koszulą.

    – Do łodzi z nią! – krzyknął towarzysz Carmen. – Do łodzi!

    – Już czeka na wodzie! Prędko, prędko! – niecierpliwił się przybyły.

    Wśród kolejnych, celnych niestety salw na trzęsącym się, trafianym co chwila statku, przy huku ledwo znośnym dla uszu, Carmen zaczęła schodzić do łodzi po wiszącej drabince. Niezbyt wielkie doświadczenie w wykonywaniu tej czynności spowodowało, że noga kobiety zaplątała się i chwilę później panna wpadła do wody. Towarzyszący jej mężczyzna skoczył za nią. Za nim prosto na nogi poleciało w dół jeszcze dwóch marynarzy. Po krótkiej szamotaninie królewna siedziała całkiem przemoczona w łodzi z Ortegą, który złapał w ręce wiosła.

    – Ten jeden mi wystarczy! – wrzasnęła Carmen do pozostałych pomocników wspinających się na jej łódź. – Potrzebuję mojej odzieży! Rzućcie mi mój kufer.

    Kilka minut później spora skrzynia leżała obok niej w łodzi. Ortega począł wiosłować w odwrotną stronę do kierunku obranego przez „El Mundo. Statek królewny zaczął już płonąć i zanurzać się. Załoga wpadła w panikę. Kapitan nie był w stanie nawet mówić. Dysponentka statku odpłynęła. Jeszcze większe przerażenie wywołał widok czarnej flagi na atakującym okręcie, który zbliżał się do nich w szybkim tempie. Wiedzieli, że piraci sczepią statki bokami, a następnie zaczną przedostawać się na ich pokład w celach rabunkowych. Ci, którym zabrakło odwagi, aby skakać do lodowato zimnej wody, zaglądali już w oczy wściekle głodnym łupu napastnikom. Uszkodzenia „El Mundo, choć niezamierzone przez piratów okazały się fatalne. Gdy statki dzieliła odległość mniej więcej rzutu nożem, „El Mundo" zaczął się pochylać, rozpoczynając swój pożegnalny rejs na dno. Wszyscy obecni chcąc nie chcąc, pół godziny później znaleźli się w wodzie. Jeszcze parę minut i już nawet bocianie gniazdo zniknęło pod powierzchnią morza. Piraci również byli przerażeni. Cała ich robota, w odniesieniu do łupów, poszła na marne.

    Nim jedni i drudzy zdołali ochłonąć, w pobliżu pojawił się niezauważony przez załogi obydwu statków potężny okręt z rozpiętymi żaglami, szybko płynący w ich stronę. Hiszpanie ryknęli radośnie, dostrzegając pruską flagę na zbliżającym się żaglowcu. Piraci zaczęli uciekać, kierując się, o zgrozo, za małą łódką z Carmen na pokładzie.

    Słońce zniknęło za horyzontem, gdy załoga kapitana Dubisa zakończyła wyciąganie z wody żywych i poległych. W słonecznej poświacie było widać uciekających napastników, za którymi „Hevelius nie mógł wcześniej ruszyć, bo zginęliby pozostający w wodzie ludzie. Statek uciekających piratów zasłonił sobą łódź z Carmen. Wtedy rozegrała się tragedia wieczoru dla bezsilnych świadków własnej klęski. Napastnicy, zdający sobie sprawę z możliwości pościgu olbrzymiego okrętu pruskiego, nie mogli zatrzymać się nawet na chwilę. Na oczach marynarzy „Heveliusa i załogi „El Mundo" jednostka piracka kilkukrotnie huknęła z dział od niewidocznej strony. Hiszpanie byli pewni, że wystrzelili w stronę łodzi Carmen.

    Wyciąganie ofiar ataku pirackiego zajęło zbyt wiele czasu, aby myśleć o dogonieniu ich w ciemnościach. Sam kapitan Dubis skoczył podczas akcji ratowniczej do wody. Pomógł między innymi wyciągnąć rannego Gonzaleza. Hiszpan był już u kresu wytrzymałości i niewiele dzieliło go od zamknięcia oczu na zawsze. Poszukiwania Carmen i towarzyszącego jej marynarza trwały do rana. Niestety, nawet ciał nie udało się nigdzie zlokalizować. Cały dzień „Hevelius" kręcił się w okolicy bitwy, ale wszystko, co udało się wydobyć z wody, to deski po łodzi, w której przebywała królewna. Wieczorem Hiszpanie zrezygnowali. Uratowani z pogromu spuścili głowy, oddając hołd poległym. Pierwszy oficer zameldował Gonzalezowi, którym wstrząsały dreszcze i rozpalała gorączka:

    – Kapitanie! Nie wiem, jakim cudem, ale nie zgadza mi się stan załogi. Wychodzi na to, że mieliśmy na pokładzie jednego człowieka więcej. Siedmiu zginęło w czasie ataku. Czterech utonęło, w tym królewna. Widziałem na własne oczy, jak do niej strzelano, chociaż ciała nie mamy. Fale są zbyt wysokie, abyśmy coś znaleźli. To wszystko.

    Skończywszy, poprawił koc na leżącym dowódcy, który patrzył na niego błędnym wzrokiem.

    – Dziękuję! – szepnął. – Obejmij dowództwo nad naszymi ludźmi. Dokąd płyniemy?

    – Do najbliższego portu, do Gdańska! – ściszonym głosem, rzekł pierwszy oficer. – To śliczne miasto! Byłem tam kiedyś. Gdyby nie poszukiwania królewny, bylibyśmy już na miejscu. Zajmę się wszystkim.

    Pierwszy oficer skończył i wyszedł. Kapitan Gonzalez został sam.

    Żaglowiec, na którym się znajdowali, należał niegdyś do okrętów przystosowanych do transportu wojskowego. Po nabyciu go przez kapitana Guntera Dubisa przeszedł całkowitą modernizację i przebudowę. Zachowano poprzednie uzbrojenie statku, składające się z ogromnej liczby dział. Żaglowiec zmieniono w luksusowy hotel dla właściciela czy też osób mogących sobie pozwolić na wynajęcie. Ogromny galeon pływał pod banderą pruską, ale w Gdańsku przebywał częściej niż gdziekolwiek indziej.

    Dawnymi czasy, w początkowej fazie działalności morskiej Guntera Dubisa, sytuacja miała się inaczej. Posiadał on wtedy fregatę „Bella Varsovia. Żaglowiec był dużo mniejszy od obecnego, ale prędkości i zwinności można było jej tylko pozazdrościć. „Bella Varsovia, podobnie jak obecny „Hevelius, była do wynajęcia. Klientami kapitana Dubisa, byli ludzie przewożeni nieraz pod zastaw czegoś lub dzięki rekomendacjom wpływowych osób. Później spłacali dług transportowy w różnoraki sposób, niejednokrotnie z nadwyżką. Do owej klienteli należeli ludzie zajmujący się szpiegostwem, zbiedzy różnego formatu czy dezerterzy wojskowi. Byli też uciekinierzy przed zmieniającą się rzeczywistością ich własnego otoczenia, tacy jak zdrajcy narodów czy rodzin rządzących. Byli wśród nich również książęta, członkowie bardziej i mniej zamożnej arystokracji. Bywali, choć rzadziej, mieszczanie czy wreszcie ludzie, którzy niejednokrotnie oddawali nieocenione przysługi Dubisowi. Osobiście testował on każdą osobę pod względem ewentualnej przydatności, nim zdecydował się na „szlachetną pomoc. W wielu przypadkach ratował życie tym, którym śmierć deptała po piętach. Przykrą konsekwencją tej działalności były czasem ofiary. Tych, którzy zapominali o wdzięczności i zobowiązaniach, znajdywano tu i tam, przeniesionych do wieczności, często w niewyjaśnionych przez władze okolicznościach.

    Po latach, gdy „Bella Varsovia wysłużyła się, kapitan Dubis zatopił legendarny okręt i nabył obecny żaglowiec „Hevelius. Nowy statek służył mu ogólnie rzecz biorąc, do całkiem innych celów, z wyjątkiem dochodowych transportów swoich „gości".

    Zdarzały się również przykre „straty" w interesach. Kapitan Dubis pamiętał szczególnie jeden przypadek. Doprowadził on do poznania obecnej klientki, hiszpańskiej królewny.

    Rozdział drugi

    Cały proces prowadzący do poznania hiszpańskiej królewny i barona Guntera Dubisa zaczął się w stolicy Prus, Królewcu. Austriacki arystokrata, baron Wilhelm von Gratz, którego małżonka była spokrewniona z dworem cesarskim, spacerował po okolicy. Znalazłszy się w pobliżu portu, zaczął opowiadać towarzyszącej mu żonie jakiś zasłyszany żart o skąpych Szkotach. Dowcip zbulwersował mijanego właśnie przez parę, opartego o ścianę gospody mężczyznę. Nieźle wstawiony jegomość, odziany względnie bogato, ryknął:

    – Ach, ty psie! Kulturalnych ludzi zaczepiasz? Stań do pojedynku z godnym siebie!

    Nim baron zdołał zareagować na zgoła niespodziewaną zaczepkę, został ugodzony w pierś sporych rozmiarów nożem. Zachwiawszy się, chwilę potem upadł na bruk. Baronowa wrzasnęła coś niezrozumiałego, padając na leżącego męża. Napastnik, dopiero teraz zdawszy sobie sprawę ze swego uczynku, zaczął uciekać. Kilka minut później znalazł się w porcie. Począł gorączkowo wypytywać o kogoś, kto mógłby zabrać go na statek i natychmiast ruszyć w rejs. Oficjalna droga podróży odpadała. Spodziewał się pościgu. Po niespełna kwadransie stanął przed obliczem mężczyzny słusznego wzrostu, lat około, jak mu się zdawało, trzydziestu kilku, który odezwał się dość zaskakująco:

    – Pozwoli pan, że się nie przedstawię. Im mniej pan wie, tym dłużej pożyje. Pomagamy różnym łobuzom i wszystkim tym, którzy zasługują na ratunek. Czym mogę służyć? Proszę spocząć! – wskazał krzesło ciężko dyszącemu gościowi.

    – Nazywam się… A, prawda, to nieważne. – żachnął się przybyły.

    – Pan wybaczy, ale to ja jestem u siebie i nigdzie mi się nie śpieszy. Nazwisko, co za jeden, i całą prawdę, choćby najgorszą, bo w przeciwnym razie nie mamy o czym dyskutować.

    – Co za różnica? Właśnie się dowiedziałem, że moja córka jest umierająca. Ma powikłania po silnym przeziębieniu. Muszę natychmiast ruszać w drogę. Chcę ją

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1