Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Odejscia
Odejscia
Odejscia
Ebook189 pages2 hours

Odejscia

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Wystąpić, zrzucić habit, odwiesić sutannę, zejść z drogi powołania, zostać "eksem". Tam mówi się o osobach - księżach, mnichach, zakonnicach - które odeszły ze stanu duchowego. Dlaczego odchodzą? Dzieląc się osobistymi notatkami ze swojej życiowej podróży, autor apeluje o zastanowiene się nad realnym problemem, odwagę własnego spojrzenia i porzucenie uproszczonych ocen.
LanguageJęzyk polski
Release dateNov 23, 2017
ISBN9788827520925
Odejscia

Related to Odejscia

Related ebooks

Reviews for Odejscia

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Odejscia - Maciej Bielawski

    Bibliografia

    I.Wobec fenomenu

    Podróż w czasie

    Jest to relacja z pewnej podróży, której nie planowałem. Po prostu w pewnej chwili znalazłem się w drodze. Mogłem zawrócić, choć tak naprawdę nie wchodziło to w rachubę. Wszystko bowiem, co wydarzyło się w moim życiu wcześniej, doprowadziło mnie do punktu, z którego nie mogłem się cofnąć, lecz jedynie podążać do przodu — w imię raz obranej drogi; do horyzontu, który się przede mną wyłoniłaniał i mnie do siebie przyzywał. Nie wiedziałem, co mnie w podróży tej czeka i nie byłem do niej przygotowany, jednak „jak tkacz zwinąłem swój namiot", zarzuciłem go na plecy i wyruszyłem. Poznałem nieznane mi krainy, spotkałem ludzi, o których istnieniu wcześniej nawet nie śniłem. Zmieniłem się i zmieniło się moje myślenie.

    W trakcie tej podróży sporządzałem notatki. Nieraz zastanawiałem się, czy pisałem dlatego, że przydarzyła mi się ta podróż, czy też podróż przydarzyła mi się po to, bym ją opisał. Prawda pewnie leży pośrodku.

    Podróż zaczęła się, gdy po dwudziestu jeden latach, z plecakiem, podręczną torbą i kilkoma kartonami książek, ponownie stanąłem przy bramie benedyktyńskiego klasztoru. Tym razem jednak nie wchodziłem, lecz wychodziłem, nie wstępowałem, lecz występowałem, nie prosiłem o przyjęcie, lecz odchodziłem. Coś się skończyło, coś się zaczynało.

    Podjechał minivan, w którym siedziała zaprzyjaźniona rodzina z czwórką dzieci; wrzuciłem do bagażnika swój dobytek, raz jeszcze spojrzałem na klasztorne mury, dzwonnicę i fronton kościoła, potem usiadłem obok kierowcy i gdy ruszaliśmy, bez oglądania się wstecz, pomachałem na pożegnanie przez otwarte okno. Komu? W ten słoneczny, czerwcowy poranek na klasztornym dziedzińcu nie było żywej duszy.

    Początkowo nakazywałem sobie wewnętrzne milczenie. Nie pragnąłem wdawać się w żadne dyskusje, lecz po prostu wędrowałem. Nie chciałem się tłumaczyć, usprawiedliwiać lub obwiniać; w zadziwieniu rozglądałem się wokół,

    wsłuchiwałem się w siebie i szedłem naprzód. Na pytania, skąd przybywam, odpowiadałem, w zależności od sytuacji, raz szczerze, raz wymijająco.

    Czułem, że ta podróż mnie przerasta i nie do końca wiedziałem, co się ze mną dzieje, jednak nie mogłem z niej zrezygnować. Wiedziałem też, że zagadnienie, które na własny użytek nazywałem „odejściem", kiedyś do mnie powróci i będę musiał się z nim zmierzyć. Z czasem też uświadomiłem sobie, że właśnie to, o czym nie chciałem dyskutować nawet z samym sobą, stało się jednym z zasadniczym motywów mojej podróży.

    •••

    Minęło kilka lat. Pewnego wiosennego ranka z kubkiem gorącej kawy usiadłem przy oknie, z którego roztaczał się wspaniały widok na lekko ośnieżone szczyty Lessini, malowane na różowo przez wschodzące słońce. Niebo było nadzwyczaj przejrzyste. Upiłem łyk kawy i pozwoliłem myślom biec swobodnie. Zdałem sobie sprawę z tego, że wstępując do klasztoru, nie byłem świadom istnienia tego problemu: możliwości odejścia. Odkryłem go z czasem, a potem stał się on także moim własnym problemem.

    Żyjąc dosyć długo w wielu klasztornych i kościelnych środowiskach, spotykałem się z ludźmi, którzy „odeszli", byłem świadkiem odejść i nasłuchałem się o nich różnych historii. Początkowo zdarzenia te i zasłyszane opowieści puszczałem mimo uszu, przechodziłem obok, wiedziałem o nich i zarazem wiedzieć nie chciałem, dopiero po jakimś czasie zacząłem zwracać na nie baczniejszą uwagę.

    Teraz, gdy wpatrywałem się w budzący się dzień, powoli sącząc gorącą kawę, z zakamarków pamięci, jak cienie, jedna po drugiej zaczęły wyłaniać się zdarzenia, postacie, historie.

    •••

    W nowicjacie rozczytałem się w Grzegorzu z Nazjanzu, a zainteresowany postacią tego Ojca Kościoła, dotarłem do książki Jana Marii Szymusiaka Grzegorz Teolog. Gdy przy jakieś okazji powiedziałem opatowi, że ją czytam, z podziwem pokiwał głową, lecz zaraz z ironicznym uśmiechem dodał, że Szymusiak był jezuitą, który odszedł z zakonu i się ożenił. Przestraszyłem się, uznałem książkę Szymusiaka za „nieczystą, przestałem czytać i oddałem ją do biblioteki, obawiając się, że mnie zatruje. Jest to doskonały przykład mentalności panującej w instytucjach kościelnych, z którą wiąże się także odpowiednie traktowanie „tych, co odeszli. Nie zdziwiłbym się, gdyby niektórzy ludzie Kościoła w podobny sposób podchodzili także do moich publikacji.

    W czasie studiów teologicznych często korzystałem z doskonałego podręcznika liturgii autorstwa Jana Wierusza Kowalskiego. Był to benedyktyn, jeden z fundatorów Tyńca, który potem odszedł. Ktoś kiedyś w klasztorze nazwał go „Wielkim Apostatą. Mówiono, że współpracował z komunistami i pisał teksty przeciw Kościołowi. Jedynym, który utrzymywał z nim kontakt i zbierał wszystkie jego publikacje, był ojciec Paweł Sczaniecki. Kiedyś powiedział mi, że „Wierusz, choć odszedł i napisał, co napisał, nigdy nie wyrażał się źle o mnichach i na swój sposób zawsze pozostał „nasz. Gdy zapytałem, dlaczego odszedł, ojciec Paweł w zamyśleniu powiedział: „Myślę, że tak naprawdę chyba nigdy nie wierzył… Komu to jednak i w jaki sposób osądzać?… Po latach słyszałem, że Jan Wierusz Kowalski już w podeszłym wieku chodził w Warszawie do kościoła na Mszę, jednak opuszczał świątynię po homilii (jak „upadli" w starożytnym Kościele, o których pisał w młodości w podręcznikach historii liturgii).

    Benedykt był młodszym bratem ojca Pawła Sczanieckiego. Poliglota, erudyta, bibliotekarz. Potem odszedł i się ożenił. O Benedykcie nigdy się w klasztorze nie mówiło, był to temat tabu. Ojciec Paweł, który utrzymywał z nim kontakt, czasami ciężko wzdychał, mówiąc: „Biedny Jaś… (było to chrzcielne imię jego brata, imię Benedykt otrzymał w klasztorze). Regularnie zagadywałem ojca Pawła na temat „Jasia. Kiedyś powiedział: „Jesteś jedynym, który tu o niego pyta. Odparłem: „Przecież to ojca brat.

    Z upływem lat moja lista „tych, co odeszli rozrastała się. Interesując się historią klasztoru, dowiedziałem się o Maurze, który czasami przyjeżdżał do Tyńca ze swoją rodziną, o Grzegorzu, który odszedł i zniknął. W samym Tyńcu mieszkał Maciej, który był tu kiedyś mnichem; przychodził do nas na Mszę, a na spotkaniach z młodzieżą, które organizowałem w klasztorze, pojawiała się jego córka. Tych „odeszłych było bardzo wielu i nieraz zastanawiałem się, co się z nimi stało, gdzie żyją, co robią, jakie są ich modlitwy i myśli.

    Potem zaczęły się moje bardziej osobiste doświadczenia z odchodzącymi — to znaczy zaczęli odchodzić bezpośrednio znani mi zakonnicy, zakonnice i kapłani. Było to trudne: często uważałem, że nie powinni byli odchodzić i wewnętrznie obwiniałem o to instytucję kościelną, która wydawała mi się skostniała i bezduszna. Było mi przykro, że poza bardzo ogólną informacją o takim odejściu (zazwyczaj dramatycznym) i sarkastycznymi komentarzami, które mnisi szeptali na krużgankach, nigdy poważnie nie dyskutowano na ten temat, nie zastanawiano się, dlaczego ludzie odchodzą i jak należałoby się do tego faktu ustosunkować — szeroko zaś rozwodzono się na temat ilości świec na ołtarzu, sposobu odśpiewania jakieś antyfony czy finansów klasztoru.

    Schemat myślenia w klasztorze był jasny: odchodzący był winny i godny potępienia, instytucja zaś niepokalana; odchodzący był zły, a ci co zostali — dobrzy. Tego rodzaju podział był fałszywy, podszyty strachem i szyty grubymi nićmi — czasami wprost wydawało mi się, że odchodzą raczej ci, którzy powinni byli zostać, a zostają ci, co powinni odejść. Z każdym odejściem stawiałem sobie pytanie: dlaczego inni odchodzą, a ja pozostaję? Kusiło mnie poznanie wewnętrznego świata, myśli, duchowości tych, którzy odeszli. Z każdym odejściem wiąże się jakaś opowieść — a odchodziło przecież tak wielu. Gdyby zebrać razem tych, co odeszli na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, byłoby ich może więcej niż tych, co zostali.

    Był to jeden z francuskich klasztorów, w którym przebywałem przez pewien czas, zaprzyjaźniając się z wieloma tamtejszymi mnichami. Grzechem głównym tej wspólnoty było przekonanie, że jest ona „naj, naj, naj: liczna, ascetyczna, dobrze zorganizowana, tradycyjna, a zarazem bardzo nowoczesna. Mnisi z tego klasztoru chlubili się tym, że w czasach soborowych, gdy wielu odchodziło z klasztorów i z kapłaństwa, z ich wspólnoty nie ubył nikt; przeciwnie, przybywało młodych: byli wykształceni, dobrze ułożeni, zdolni, pełni szacunku dla tradycji, a zarazem otwarci na nowe — słowem, doskonali. W krótkim czasie cała ta awangarda objęła wszystkie kluczowe stanowiska w klasztorze i zdawało się, że wszystko będzie jeszcze bardziej „naj, naj, naj. Aż tu pewnego dnia dowiedziałem się, że w ciągu kilku miesięcy niemalże wszyscy ci doskonali młodzieńcy odeszli: jeden dlatego że uznał, iż stracił wiarę; drugi, bo się zakochał; trzeci, bo chciał się jeszcze kształcić; czwarty i piąty — nie wiedzieć dlaczego. Opat, zamiast rzecz dokładniej przedyskutować na forum wspólnoty, nakazał milczenie i zarządził kilkakrotną godzinną adorację przed Najświętszym Sakramentem, mającą stanowić zadośćuczynienie za grzechy owych współbraci.

    Był wybitnym wykładowcą i jego kariera doskonale się zapowiadała. Należał do zakonu, którego liczebność się zmniejszyła i niewielu w nim było ludzi wykształconych. Na tego „ojca profesora szybko spadły liczne i różnorodne obowiązki, którym starał się podołać. W pewnym momencie podniósł się lament: zakonnik zdecydował się odejść, ponieważ kobieta, którą pokochał, spodziewała się dziecka. Ojciec miał zostać ojcem. Przełożony próbował nakłonić go do pozostania, proponując, że zakon „zajmie się ową kobietą i dzieckiem, i dodając, że „tak będzie lepiej dla wszystkich", gdyż lepiej być kobietą samotną z dzieckiem niż kobietą z byłym księdzem i z dzieckiem. Jednak ojciec profesor nie skorzystał z tej propozycji. Odszedł. Niestety, dziecko urodziło się martwe, co różni różnie komentowali.

    Poznałem go, gdy kończył studia doktoranckie na jednej z papieskich uczelni: zakonnik, kapłan. Rozmawiając z nim, miało się wrażenie, że w każdej chwili może dostać zawału. Skończył studia, wrócił tam, skąd go na nie wysłali, i działał z wielkim powodzeniem na polu duszpasterskim i naukowym. Pewnego dnia mignął mi na ulicy Rzymu z dziewczyną pod rękę. Potem dowiedziałem się, że odszedł, ożenił się, miał dzieci i dalej biegał po świecie w taki sposób, że miało się wrażenie, że w każdej chwili może dostać zawału.

    Był benedyktynem w Sorres na Sardynii i jednym z lepszych włoskich biblistów. Większość czasu spędzał w Rzymie jako wykładowca, jeździł na sympozja, pisał, redagował jedno z ważniejszych włoskich czasopism teologicznych. Był już niemłody i trochę dziwak: każdego dnia zjadał olbrzymie ilości szpinaku, wierząc w jego dobroczynne działanie. Potem zniknął. Okazało się, że znalazł pracę na jakimś świeckim uniwersytecie i się ożenił — był w wieku emerytalnym. Słyszałem, jak ktoś powiedział: biedna kobieta…

    Był watykańskim prałatem. Związał się z kobietą, uzyskał dyspensę i ożenił się. Były to czasy Pawła VI, kiedy szybko udzielano dyspens, tym bardziej jeżeli ktoś miał znajomości w watykańskiej Kurii. Po kilku latach żona zmarła, a mężczyzna poprosił o ponowne wcielenie w szeregi kleru. Prawo kanoniczne Kościoła katolickiego przewiduje możliwość zarówno odejścia z kapłaństwa (specjalna dyspensa), jak i powrotu (jeszcze bardziej specjalna dyspensa) kapłana, który się ożenił, oczywiście pod warunkiem, że wpierw owdowieje. Były prałat resztę życia spędził jako proboszcz.

    Ta drobna kobieta o ciemnych, ognistych oczach i prostych siwych włosach była postulantką jednego z włoskich klasztorów. Jechaliśmy samochodem przez Apeniny, a ona opowiadała mi o tym, jak poznała księdza, który potem został jej mężem i ojcem jej dwojga dzieci; o tym, jak dzięki związkom z neokatechumenatem, gdy dzieci już podrosły, razem z mężem wyjechała do Ameryki Południowej, gdzie pracowali jako misjonarze w dzielnicach biedy; tam też jej mąż rozchorował się i zmarł w opinii świętości.

    Już od kilku tygodni przebywałem w tym klasztorze, gdy nagle w chórze pojawiła się nowa postać: był to mnich starszy wiekiem, zupełnie łysy. Uderzyło mnie jego zachowanie: był „stąd" i zarazem jakby obcy. Wszystkich życzliwie pozdrawiał, a zarazem wszystkiemu bacznie się przyglądał — zwłaszcza w czasie liturgii. Gdy zapytałem, kto to taki, powiedziano mi, że to tutejszy mnich, tylko że ponad dwadzieścia lat temu wyjechał i pracował w innym mieście jako aptekarz. Teraz nagle wrócił.

    W tym samym klasztorze mieszkał mnich zajmujący się gośćmi, który wspaniale grał na gitarze i śpiewał country, a do jego pokoju przez uchylone okno wchodził kot. Był człowiekiem małomównym, ale bardzo życzliwym. Kiedyś odszedł, potem wrócił. Odszedł drugi raz i po jakimś czasie wrócił ponownie. Odszedł trzeci raz i już nie wrócił.

    To historia jak z filmu. Pewien mnich wziął coroczny urlop i wyjechał nad Pacyfik. Co dnia żaglówką wypływał na dłuższe samotne wyprawy. Pewnego wieczoru nie wrócił do wczasowiska, a rankiem na plaży znaleziono jedynie wyrzuconą przez fale łódkę z poszarpanym żaglem. Policja wszczęła poszukiwania ciała, którego jednak nie znaleziono. W klasztorze odprawiono pogrzeb, zakopując na cmentarzu pustą trumnę i stawiając nad nią krzyż z imieniem i nazwiskiem owego mnicha. Po kilku latach, w innym mieście tego rozległego kraju, inny mnich z tego klasztoru przypadkiem spotkał na ulicy „umrzyka",

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1