Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Kult ciała: Dziennik człowieka samotnego
Kult ciała: Dziennik człowieka samotnego
Kult ciała: Dziennik człowieka samotnego
Ebook185 pages2 hours

Kult ciała: Dziennik człowieka samotnego

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Powieść erotyczna. Bohaterowie powieści to para kochanków – Czesław Bratkowicki i Hanna Złotopolska. Między nimi nie ma romantycznych uniesień. Jest za to namiętność, dzikość, pożądanie. Autor skupia się na seksualnej relacji bohaterów. Powieść wywołała ogromny skandal towarzyski z finałem w sądzie.
LanguageJęzyk polski
PublisherKtoczyta.pl
Release dateAug 8, 2016
ISBN9788381616164
Kult ciała: Dziennik człowieka samotnego

Related to Kult ciała

Related ebooks

Reviews for Kult ciała

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Kult ciała - Mieczysław Srokowski

    Mieczysław Srokowski

    Kult ciała

    Dziennik człowieka samotnego

    Warszawa 2016

    Spis treści

    [Motto]

    Warszawa w grudniu

    Nowy Rok

    6 stycznia rano

    16 stycznia

    21 stycznia

    28 stycznia rano

    Tego samego dnia – w nocy

    W tydzień później

    Jedenasta w nocy

    Rano

    Popielec

    Marzec

    W tydzień potem – rano

    Wieczór

    Noc

    Ostatnie dni marca (zdaje mi się – 29)

    3 kwietnia

    10 kwietnia – późna noc

    Wielka Sobota

    W tydzień później

    Nazajutrz rano – niedziela

    5 maja

    12 maja

    13 maja – ósma rano

    18 maja

    Pierwsze dni czerwca

    Na drugi dzień rano

    12 czerwca

    13 czerwca rano

    Tegoż dnia wieczorem

    Paryż – kwiecień

    [Motto]

    Szczęście nie było mi natchnień krynicą,

    Pieśń moją motłoch złamał urąganiem,

    Kochanka stała mi się – nierządnicą,

    A własna ojczyzna – wygnaniem.

    Warszawa w grudniu

    Długo nie wiedziałem, czy uwierzyć tym głosom, które ciągnęły mię tak bardzo tutaj... I oto przybyłem do Warszawy w marcu, a dzisiaj rok się bieżący kończy już, ja patrzę na te przeżyte miesiące walk, cierpień, szamotania się z losem i robię bilans z tego wszystkiego, co mi ta walka przyniosła.

    Za morze łez utajonych, za stokrotnie krwawo upokorzoną dumę, za smutne tajenie niedostatku – mam to, że... przykro powiedzieć... że coraz większe koło ludzi wie o moim istnieniu. Oto czysty zysk – oto dochód netto z mojej pracy, to plon z bujnego i rozrzutnego posiewu łez i cierpień!

    Dziwnie smutny zysk... toteż zapiszę go w moim bilansie w rubryce pasywów, a jako saldo na moją korzyść – przebyte cierpienia zanotuję. Skąd mi się wzięły te bankierskie terminy? Sam nie wiem, dość że dzisiaj to noc sylwestrowa, ludziska tańczą, bawią się – huczą, a ja siedzę sam w tym zielono pomalowanym pokoiku hotelowym – na dworze wietrzysko wyje i wstrząsa oknami, sypie śnieżyca – ja siedzę w tej zielonej ciupie i robię moralno-duchowe bilanse!

    Przynajmniej dobrze, że ciepło – ba, gorąco, i dobrze, że lampa nie odmawia mi posłuszeństwa, bo mogę spokojnie gryzmolić, pierwszy raz nie dla szanownych panów redaktorów, ale dla siebie... Sam dla siebie tylko!

    Bo ja nie lubię gadać ludziom, co tam we mnie siedzi – tutaj nie lubię, bo przeczuwam, że by wykpili chyba. U nas inaczej – u nas – na Podolu moim błękitnym – ludzie jacyś bardziej prości i bardziej kochani – no i tam matka moja jest... tam było do kogo ze łzami i ze skargą przywędrować! Czasem myślę, że to lepiej tak żyć sam w sobie, a czasem chciałoby się krzyknąć na całe gardło: przez litość choć strzęp serca człowieczego, choć jedną łzę braterską mi dajcie – za całe serce, za całą duszę, za ukochanie na śmierć i życie, z którym przybyłem do was. Za sny moje, chłopięce jeszcze, o waszym Starym Mieście, o kolumnie Zygmunta! Boże! Gdyby ten mój ckliwo-sentymentalny nastrój wpadł w ręce owemu opasłemu redaktorowi, o wysadzonych zblakłych oczach, wiecznie we łzach jak w oliwie pływających, owemu redaktorowi, który na moich zmysłowo erotycznych nowelach ciągle niby traci, bo cnotliwi prenumeratorzy odpadają, a mimo to ciągle je drukuje, jedna po drugiej, i zawzięcie drukuje. Co by on powiedział?! Przepraszam, co by raczył powiedzieć!

    Zresztą ten redaktor – to bardzo zacny człowiek i ogromnie stanowczy! Płaci mi po trzy grosze, czyli półtora kopiejki, od wiersza za moje nowele – no i zajada całymi masami ostrygi, skromnie białym zakrapiając. Mówią bardzo starzy ludzie, że kiedyś umiał wiele pracować.

    Nowy Rok

    Zaczęły się zabawy. Dzisiaj spędziłem cały poranek w redakcji! Powinszowania, wzajemne życzenia – arcynudna historia! Trudno – tak zwany rozum życiowy każe znosić cierpliwie takie komedie! W ogóle jestem dzisiaj nieswój i smutny. Przypomina mi się dom i wszystkie uroczystości noworoczne na wsi.

    Równia – równia! Lekko rozfalowana kurhanami, oślepiająco biała równia. Czarne krzyże na rozstajach, ciemne kępki drzew przy chatach gdzieniegdzie – wokoło śnieżna nieprzejrzana pustka, a na niej nic, jeno dzika wichrowa swoboda się ugania.

    Zresztą, co tam o tym myśleć! Skoro się raz poszło w świat tułaczem – to i stało się. Mam jedną zbroję – jedną tarczę, która mi ulec nie pozwoli, nie da mi się rozbroić tęsknocie. A tą zbroją i tarczą moją jest grób! Został za mną grób, w którym spoczęło na wieki całe moje pragnienie kochania. Spoczęło kamiennym snem śmierci i basta. Mogę pragnąć – ale kochać nie mogę! Ludzkich serc mi brak czasem, ludzkiego braterstwa, powiem – przyjaźni – czasem – i to tylko w chwilach słabości – ja umiem jednak to zdławić w sobie – ale nigdy nie brak mi miłości kobiecej – nigdy! Zatraciłem zupełnie nawet proste pojmowanie tego pragnienia.

    I to jest moją siłą!

    Lubię piękny kształt – kocham linię, wyraźny kolor i charakter dobrego typu, jednym słowem mogę uwielbiać malarski walor kobiety i jestem zachwycony, jeśli w takim wypadku oczy są w zgodzie z innymi zmysłami, ale – poza tym nic!

    6 stycznia rano

    Mimo wszystko pociąga mnie towarzystwo przyjaznych mi ludzi. Wprawdzie nie tak, jak na przykład czarna i mocna kawa – ale pociąga. Widzę to dzisiaj, gdyż od samego rana cieszę się z wizyty u Janka. Tego Janka boję się nazwać moim przyjacielem, bo sam dobrze nie wiem, czy coś podobnego w ogóle istnieje, ale śmiało mogę go nazwać przychylnym sobie człowiekiem, a i to coś znaczy!

    I cały dom jego jest mi bardzo miły, i matka, i kuzynka. Bo oni we troje ten dom stanowią. Jest to jedyna przystań moja, do której uciekam od smutków i tęsknicy mojej nieuleczalnej.

    Często spędzam tam szare godziny i dobrze mi. Cicho, spokojnie jest: płatami śniegu okryta cała Warszawa – śnieg w powietrzu, śnieg na chodnikach, śnieg dachy i gzymsy domów pokrywa. Mróz. Szara godzina wlecze się smutna, błękitna, i osiada zwolna na białości śniegowej. Tak dobrze! Byle umieć się zamknąć, a zupełnie, a szczelnie w sobie! Byleby ludziska tego łkania, co pierś wypełnia, nie usłyszeli – a dobrze będzie.

    I siadam sobie w najcichszym kącie saloniku i dobrze mi, tak dobrze, że aż martwo prawie. Dusia wtedy gra i śpiewa przy fortepianie. Co? A czy ja wiem, co. Jakiś powłóczysty walczyk, w którego nucie drga tani, melodyjny sentyment; ale dla takich laików muzycznych jak ja, to wszystko jedno! Mój przyjaciel, doktor Jerski, nazywa mnie muzykalnym człowiekiem – i ma rację, tak – dla mnie muzyka nie jest tym, czym jest sama w sobie, ale jedyną jej siłą i wartością jest to, co we mnie wzbudza. Tak, wrażenia muzyczne przyjmowali i przyjmują chyba bardzo prymitywni ludzie tylko! Bo dlaczego na przykład fantazja Impromptu Chopina robi na mnie takie wrażenie, jakby ktoś mnie po świeżych, po krwią jeszcze ciepłą ociekających ranach bił i siekł żelaznym, w ogniu rozpalonym prętem? Dlaczego niektóre sonaty Beethovena – to dla mnie jesień późna i noc na opuszczonym dawnym cmentarzysku, to jakiś nieznany człowiek, który w noc taką, przy szumie drzew cmentarnych, omszały głaz zapomnianego jakiegoś grobu całuje. Dlaczego, słuchając sonaty Griega, chciałbym runąć twarzą na ziemię moją rodną, przylgnąć do niej piersią, mięśnie i palce wpić w nią głęboko i tak wsiąknąć, wniknąć w tę ziemię jak łzy kropla w chustę żałobnicy!

    Myślę, że to są wrażenia prymitywnego człowieka, który się na muzyce nie zna.

    Takie są szare godziny u Janka; trzeba mi trochę tej ciszy tylko i względnego spokoju; łagodna melodyjko, przy tym nucona przez Dusię – i już ogarnia mnie jakaś mroczna przestrzeń, bezkres, pustka, już idę i błądzę gdzieś samotny!...

    Nie wiem, ale zdaje mi się, że to wszystko chyba musi we mnie siedzieć.

    Dzisiaj wieczorem będzie u Janka jasno i gwarno.

    16 stycznia

    Dziesięć dni przeszło jak lunął z bata! Ostatnim razem leżał ten zeszyt przede mną w dzień Trzech Króli rano! Inaczej trochę pisze mi się w nim teraz... Chociaż nie! Musiałbym chyba kpić z siebie bez miłosierdzia, gdyby tak było. Bądź co bądź, jednak się nie nudziłem!

    Mam przecie trochę szczęścia w życiu. Przychodzi mi tu na myśl znowu Janek. Po pierwsze, ręka Opatrzności (jakby rzekła matka moja) jest w tym, że właśnie ten Janek jest sekretarzem i referentem literackim jednego z większych dzienników warszawskich. Temu to zawdzięczam, że mogę niedzielne odcinki tego pisma zalewać potopem moich łzawo niemoralnych nowel! Warszawka od czasu do czasu huczy zgorszeniem, ale za to otrzaskuje się z moim nazwiskiem, przyzwyczaja się do mnie, a starsi moi koledzy po piórze mówią, że to bardzo dobrze. Być może!

    Po drugie – mam łut szczęścia w życiu, gdyż sam dom tego kochanego sekretarza jest dla mnie prawdziwym zbawieniem. Bo i szare godziny były mi ulgą w samotności od razu, a teraz przekonuję się, że dzięki wieczorowi Trzech Króli i jego następstwom zaczynam się na nowo budzić do życia i zabawy. Po sześcioletniej martwocie, to nie co bądź. Budzę się z letargu tęsknic i pustek, przecieram oczy i jak dziecko w głos wołam: jest, jest słońce!

    Tyle aż szczęścia w ciągu tych ostatnich dziesięciu dni odkryłem w samotniczym życiu moim! Gdybym powiedział teraz Jerskiemu: wiesz co, doktorze, życie może być czasem bardzo ładne – na pewno myślałby, żem zwariował. Kochany doktor! Ale można przecie czasem nie myśleć zanadto! A myśleć za wiele, to znaczy, u mnie na przykład, patrzyć tylko w przeszłość i żyć jej smutkami! Po co? Wiem doskonale, że to, co się stało przed godziną, przed minutą nawet, już należy do przeszłości, że to, co się ma stać za chwilę, jeszcze jest przyszłością, to jest wielką niewiadomą. Widzę więc jak na dłoni, że tak zwane teraz wcale prawie nie istnieje, bo jest niepochwytną jakąś chwilą, momentem, błyskawicą – widzę, że teraźniejszość wcale nie istnieje prawie! Względnym pewnikiem, o którym mogę coś wiedzieć, jest tylko ta, co minutę starsza, przeszłość!

    Wszystko inne jest złudzenie – ale czemuż się nie łudzić? Gdyby mnie ktoś zapytał, co to jest żyć łudzeniem się, odpowiedziałbym mu, że to znaczy żyć tylko tym błyskawicznym momentem teraźniejszości!

    Czemuż nie łudzić się? Po co zanadto myśleć? Przychodzi mi na myśl jedno z powiedzeń Jerskiego: umieć żyć samotnie, zadowolić się obcowaniem z samym sobą tylko – jest szczytem arcyczłowieczego istnienia. Tak, to jest bardzo ładnie powiedziane, ale są, do pioruna, ludzie, którzy mimowolnie i mimowiednie prawie są zawsze i wszędzie absolutnie samotni! Samotni w sobie i samotni na zewnątrz... Samotność otacza ich na tej biednej ziemi naszej jak ową zapomnianą daleką drzewinę na szarym, pustym ugorze!

    Dzikie bezludzie – wydma piasków i jeden samotny krzew, Bóg wie skąd wichrami przeniesiony!

    Dlaczegóż drzewko nie ma się łudzić, że owa pustka otaczająca je, jest bujną pokryta roślinnością, że nie jest szara i martwa, ale mieni się szkarłatem i szafirowym kwieciem, że ono nie na jałowym ugorze wzrosło, ale czerpie żyzne soki z bujnej, urodzajnej gleby?!

    Niech tylko umie, niech potrafi nie obudzić się z ułudy – a może być nawet szczęśliwe...

    Niech umie nie widzieć, co je otacza!

    *     *

    *

    Gdym wszedł przed dziesięciu dniami do Janka, zastałem w saloniku cztery osoby: jego matkę, pannę Dusię, mego kolegę szkolnego bawiącego chwilowo w Warszawie, Stacha i – nieznajomą mi ładną pannę. Ładna panna jest dobrego wzrostu, biała bruneta, bez rumieńców, cera świeża, oczy czarne (lubi je mrużyć), budowa ciała silna, bardzo kształtna, sprężysta – usta świeże barwy maków, o wyrazie rozpieszczono-dziecinnym, w oczach i całej twarzy zresztą maluje się gorąca zmysłowość i pełne uświadomienie kobiece.

    Ładna panna. Biło z niej lenistwo, zupełny dobrobyt, nałóg dogadzania najmniejszym kaprysom swoim, niesłychane rozkochanie w sobie samej i wielka miłość wykwintu!

    Siedziała doskonale udrapowana w powłóczystą czarną suknię, zupełnie matową. U pasa, na dość grubym srebrnym łańcuchu, wielka masa breloków różnych kształtów i postaci, które za najmniejszym poruszeniem jej brzęczały tak prawie,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1