You are on page 1of 217

Michel Houllebecq

Mapa i terytorium
Przełożyła Beata Geppert

Tytuł oryginału La carte et le territoire

Wydanie oryginalne 2010


Wydanie polskie 2011
Jed Martin, debiutujący artysta, odnosi olbrzymi sukces za sprawą zdjęć
przedstawiających mapy, po czym powraca do swojej pierwotnej twórczości, czyli
do malarstwa. Wstęp do katalogu wystawy jego obrazów ma napisać światowej
sławy pisarz, Michel Houellebecq - typ niezbyt przystępny, zdecydowanie za dużo
pijący i strasznie zaniedbany. Między artystami zawiązuje się nić przyjaźni. Gdy
kilka lat później pisarz zostaje zamordowany, Martin decyduje się pomóc w
wyjaśnieniu przerażającej zbrodni.

***

Świat jest mną znużony, podobnie jak ja nim.


Karol Orleański

Jeff Koons{1} wstawał z fotela, wyrzucając ramiona do przodu w geście


entuzjazmu. Damien Hirst{2}, siedzący naprzeciw niego na białej skórzanej kanapie,
częściowo przykrytej jedwabną narzutą, nieco skurczony, wyglądał, jakby chciał
protestować; jego twarz była czerwona i ponura. Obaj mieli na sobie czarne
garnitury - Koonsa był w drobne prążki - białe koszule i czarne krawaty. Na niskim
stoliku między mężczyznami stał koszyk z owocami w cukrze, na który żaden z
nich nie zwracał najmniejszej uwagi; Hirst popijał piwo Budweiser Light.
Szerokie okno za nimi wychodziło na ciągnącą się aż po horyzont babilońską
plątaninę gigantycznych bloków; noc była jasna, powietrze idealnie czyste. Mogliby
przebywać w Katarze lub Dubaju; faktycznie pokój był urządzony na podstawie
fotografii reklamowej hotelu Emirates Palące w Abu Zabi, zamieszczonej w
luksusowym magazynie niemieckim.
Czoło Jeffa Koonsa lekko lśniło od potu; Jed przetarł je pędzlem i cofnął się o
trzy kroki. Z Koonsem bez wątpienia miał problem. Hirsta było dość łatwo
uchwycić, ukazując go jako brutalnego, cynicznego, w rodzaju „mam was w dupie
z wyżyn mojej forsy" lub jako zbuntowanego artystę (ale jednak bogatego),
wykonującego zaangażowane dzieło na temat śmierci; jego wybitnie angielska,
ciężka twarz sangwinika upodabniała go do zapamiętałego kibica Arsenału. Miał
różne oblicza, z których jednak dawało się sporządzić spójny, godny
przedstawienia portret typowego brytyjskiego artysty z jego pokolenia. Natomiast
w Koonsie była jakaś dwoistość, sprzeczność nie do pogodzenia między
zwyczajnym krętactwem przedstawiciela handlowego a egzaltacją ascety. Już od
trzech tygodni Jed poprawiał wyraz twarzy Koonsa, wstającego z fotela i
wyrzucającego ramiona do przodu w geście entuzjazmu, jakby usiłował do czegoś
Hirsta przekonać; zadanie było równie trudne jak namalowanie mormońskiego
twórcy pornografii.
Miał zdjęcia Koonsa solo, w towarzystwie Romana Abramowicza, Madonny,
Baracka Obamy, Bono, Warrena Buffetta, Billa Gatesa... Żadne z nich nie
oddawało jego osobowości, nie wychodziło poza maskę sprzedawcy kabrioletów
marki Chevrolet, jaką przybrał wobec świata, co było diabelnie irytujące; zresztą
fotografie od dawna już irytowały Jeda, zwłaszcza jeśli były autorstwa wielkich
fotografików, z ich pretensjami do przekazywania prawdy o modelach; a przecież
niczego nie odkrywali, po prostu stawali na wprost człowieka i naciskali spust
migawki, z jękami zachwytu pstrykając setki przypadkowych ujęć, z których
później wybierali najmniej kiepskie; tak właśnie postępowali wszyscy tak zwani
wielcy fotograficy; kilku z nich Jed znał osobiście i budzili w nim tylko pogardę;
wszystkich bez wyjątku uważał za równie kreatywnych jak automaty do
paszportówek.

W kuchni, parę kroków za nim, grzejnik wydał kilka suchych dźwięków. Jed
znieruchomiał w osłupieniu. Był piętnasty dzień grudnia.

Rok wcześniej mniej więcej o tej samej porze grzejnik wydał identyczną serię
dźwięków, po czym definitywnie zdechł. W ciągu paru godzin temperatura w
pracowni spadła do trzech stopni. Jedowi udało się zasnąć, a właściwie
przedrzemać rwanym snem do rana. Koło szóstej zużył ostatnie litry ciepłej wody
na szybką toaletę, po czym zrobił sobie kawę, czekając na faceta z Robót
hydraulicznych - obiecali przysłać kogoś' z samego rana.
Na swojej stronie internetowej Roboty hydrauliczne buńczucznie zapowiadały
„wprowadzenie instalacji hydraulicznej w trzecie tysiąclecie".
- Na początek mogłyby dotrzymywać terminów - warknął Jed koło jedenastej,
krążąc po pracowni i bezskutecznie próbując się rozgrzać. Właśnie pracował nad
płótnem przedstawiającym jego ojca, które miało nosić tytuł „Architekt Jean-Pierre
Martin opuszcza dyrekcję swego przedsiębiorstwa”; spadek temperatury
nieuchronnie musiał spowolnić schnięcie ostatniej warstwy. Dwa tygodnie
wcześniej zgodził się, jak co roku, na kolację z ojcem w wieczór wigilijny i miał
nadzieję, że uda mu się do tego czasu skończyć obraz; jeśli hydraulik nie naprawi
szybko grzejnika, plan ten mógł spalić na panewce. Prawdę mówiąc, było to bez
znaczenia, i tak nie miał zamiaru dawać obrazu ojcu w prezencie, chciał mu go po
prostu pokazać, dlaczego więc nagle zaczął do tej sprawy przywiązywać tak dużą
wagę? Był kompletnie wytrącony z równowagi, chyba ostatnio za dużo pracował,
zaczął malować sześć obrazów równocześnie, od paru miesięcy tyrał bez chwili
wytchnienia, co nie było zbyt rozsądne.
Koło trzeciej po południu postanowił jeszcze raz zadzwonić do Robót
hydraulicznych, ale numer był bez przerwy zajęty. Udało mu się wreszcie
dodzwonić parę minut po piątej; recepcjonistka z działu obsługi klientów tłumaczyła
się wyjątkowym nawałem pracy w związku z falą mrozów i obiecała, że ktoś
przyjdzie nazajutrz rano, z całą pewnością. Jed odłożył słuchawkę, po czym od
razu ją podniósł i zamówił pokój w hotelu Mercure na bulwarze Auguste-Blanqui.
Przez cały następny dzień czekał na kogoś z Robót hydraulicznych, ale również
z Hydraulików do usług, do których w międzyczasie udało mu się dodzwonić.
Hydraulicy do usług obiecywali przestrzegać reguł „usług rzemieślniczych według
najlepszych tradycji", ale tak samo nie byli w stanie dotrzymać umówionego
terminu.
Na namalowanym przez Jeda obrazie ojciec stał na podwyższeniu w otoczeniu
kilkudziesięciu pracowników swojej firmy i z boleściwym uśmiechem wznosił
kieliszek. Pożegnalny raut odbywał się w open space jego biura projektowego,
dużym pomieszczeniu o białych ścianach, trzydzieści metrów na dwadzieścia, do
którego światło wpadało przez szklany dach, wypełnionym komputerami
architektów i rajzbretami z makietami aktualnie realizowanych projektów.
Większość obecnych byli to młodzi ludzie o wyglądzie nerdów, zapaleńców
projektowania w 3D. Trzech architektów koło czterdziestki stało u stóp
podwyższenia blisko jego ojca. Podobnie jak na jednym z mniej znanych obrazów
Lorenzo Lotto, każdy z nich unikał wzroku dwóch pozostałych, starając się
zarazem uchwycić spojrzenie jego ojca; od razu było widać, że każdy ma nadzieję
przejąć po nim kierownictwo firmy. Wzrok ojca, utkwiony nieco ponad głowami
obecnych, wyrażał serdeczną potrzebę ostatniego zgromadzenia pracowników
wokół siebie i spokojną ufność wobec przyszłości, ale przede wszystkim
niezmierzony smutek. Smutek, że opuszcza firmę, którą założył i której oddał
wszystkie swoje siły, smutek wobec tego, co nieuniknione-ewidentnie był już
człowiekiem skończonym.
Po południu Jed wielokrotnie, acz bezskutecznie próbował dodzwonić się do
Halo hydraulików, u których w oczekiwaniu na połączenie słyszało się radio
Skyrock, podczas gdy Hydraulicy do usług preferowali Rires et chansons.
Koło piątej po południu udał się ponownie do hotelu Mercure. Nad bulwarem
Auguste-Blanqui zapadał zmierzch, na chodniku bezdomni rozpalili ognisko.
Następne dni minęły Jedowi mniej więcej tak samo: na dzwonieniu do kolejnych
zakładów hydraulicznych, słuchaniu kolejnych muzyczek i oczekiwaniu na
połączenie w coraz bardziej dotkliwym chłodzie, przy obrazie, który wciąż nie
chciał wyschnąć.
W poniedziałek dwudziestego czwartego grudnia pojawiła się perspektywa
rozwiązania problemu w postaci chorwackiego rzemieślnika, który mieszkał w
pobliżu, przy alei Stephen-Pichon; wracając z hotelu Mercure, Jed przypadkiem
zauważył jego tabliczkę. Facet okazał się wolny, owszem, od zaraz. Był niewysoki,
czarnowłosy, miał bladą cerę, delikatne rysy twarzy i nieduży wąsik w stylu belle
epoque; gdyby nie wąsik, przypominałby nieco Jeda.
Gdy tylko wszedł do mieszkania, zabrał się za oględziny grzejnika - zdjął panel
sterowniczy i delikatnymi palcami zaczął obmacywać plątaninę rurek. Coś tam
mówił przy rym o zaworach i syfonach. Wyglądał na człowieka, który wiele wie o
życiu.
Po piętnastu minutach postawił diagnozę: może usunąć usterkę, owszem, może
wykonać coś w rodzaju reperacji, za jakieś pięćdziesiąt euro, nie więcej. Jednak
nie będzie to prawdziwa naprawa, tylko taka sobie partanina, która wytrzyma parę
miesięcy, w najlepszym razie parę lat, ale żadnej gwarancji na tę robotę dać nie
może; ogólnie rzecz biorąc, jego zdaniem ten grzejnik nie ma przed sobą zbyt
długiej przyszłości.
Jed westchnął. Trochę się tego spodziewał. Świetnie pamiętał, jak dziewięć lat
wcześniej postanowił kupić to mieszkanie; nadal miał przed oczami krępego,
promieniejącego zadowoleniem agenta, który zachwalał wyjątkowe światło, choć
nie ukrywał konieczności dokonania drobnych „prac odświeżających". Pomyślał
wówczas, że sam powinien był zostać agentem sprzedaży nieruchomości lub
ginekologiem.
Krępy agent, który w pierwszych minutach był po prostu życzliwy, popadł w
autentyczny trans poetycki, kiedy się dowiedział, że Jed jest artystą. Pierwszy raz
w życiu mu się zdarza, wykrzyknął, że pracownię artysty sprzedaje artyście! Przez
chwilę Jed obawiał się, iż agent ogłosi solidarność z prawdziwymi artystami
przeciw burżujskiej pseudocyganerii i innym tego rodzaju filistrom, którzy windują
ceny, przez co rzeczeni artyści nie mają dostępu do pracowni artysty, ale co ja
mogę, nieprawdaż, nie jestem przecież w stanie walczyć z realiami tego świata, to
nie moja rola; na szczęście nic takiego nie nastąpiło, krępy agent zadowolił się
udzieleniem mu dziesięcioprocentowego rabatu, którego i tak miał zapewne zamiar
udzielić po krótkich negocjacjach.
Gwoli jasności, „pracownia artysty" była strychem z dużym oknem - pięknym, to
fakt - i kilkoma ciemnymi klitkami, na szczęście wystarczającymi dla kogoś takiego
jak Jed, który miał ograniczone potrzeby higieniczne. Natomiast widok był
rzeczywiście wspaniały: ponad placem des Alpes ciągnął się aż do bulwaru
Vincent-Auriol, do naziemnej linii metra i jeszcze dalej, do kanciastych blokowców z
połowy lat siedemdziesiątych, stojących w całkowitej sprzeczności z estetycznym
krajobrazem paryskim, który z architektonicznego punktu widzenia Jed przedkładał
w Paryżu nad wszystko.

Chorwat wykonał naprawę i zainkasował pięćdziesiąt euro. Nie zaproponował,


że wystawi fakturę, zresztą Jed wcale się tego nie spodziewał. Ledwo drzwi się
za nim zamknęły, a znowu zapukał, serią krótkich, suchych stuknięć. Jed uchylił
drzwi.
- Byłbym zapomniał, proszę pana - oświadczył Chorwat. - Wesołych świąt.
Chciałem panu życzyć wesołych świąt.
- Ach tak, faktycznie - odparł Jed, z lekka zażenowany. - Wesołych Świąt, panu
również.
W tym momencie zdał sobie sprawę z problemu taksówki. Jak mógł się
spodziewać, O każdej porze sucho odmówiły kursu do Le Raincy, Speedtaxi
zgodziły się zawieźć go najwyżej na dworzec, ostatecznie aż do merostwa, ale na
pewno nie na osiedle Cykad.
- Kwestia bezpieczeństwa, proszę pana - szepnął pracownik z lekkim wyrzutem.
- Obsługujemy tylko bezpieczne dzielnice, proszę pana - oznajmił dla odmiany
recepcjonista Taxi Fernand Garcin zbolałym tonem.
Poczuł się nieco winny, że chce spędzić Wigilię w tak dziwacznym miejscu jak
osiedle Cykad, i jak co roku naszła go złość na ojca, że z uporem odmawia
wyprowadzki z tego mieszczańskiego domu otoczonego rozległym parkiem, który
ruchy ludności stopniowo zepchnęły w samo serce coraz bardziej niebezpiecznej
okolicy, prawdę mówiąc, od pewnego już czasu kompletnie opanowanej przez
gangi.
Najpierw trzeba było wzmocnić kamienne ogrodzenie, potem postawić na nim
druty pod napięciem i zainstalować połączony z komisariatem system monitoringu,
wszystko po to, żeby jego ojciec mógł samotnie spacerować po dwunastu
niemożliwych do ogrzania pokojach, w których nikt nigdy nie bywał z wyjątkiem
Jeda przychodzącego raz w roku na Wigilię. Okoliczne sklepy dawno znikły, po
sąsiednich ulicach nie sposób było chodzić, nierzadko zdarzały się nawet napady
na samochody stojące na czerwonym świetle. Merostwo Le Raincy przyznało ojcu
Jeda pomoc społeczną w postaci zgryźliwej, wręcz złośliwej Senegalki imieniem
Fatty, która od pierwszego dnia poczuła do niego niechęć, odmawiała zmiany
pościeli częściej niż raz w miesiącu i niechybnie okradała go na zakupach.
Temperatura w pomieszczeniu jednak powolutku rosła. Jed zrobił zdjęcie
obrazu, żeby cokolwiek móc ojcu pokazać. Zdjął spodnie i sweter, usiadł w
slipkach na rzuconym na podłogę wąskim materacu, który mu służył za łóżko,
zawinął się w kołdrę. Stopniowo uspokoił oddech. Zwizualizował powolne, leniwe
fale o zmierzchu. Próbował wprowadzić umysł w stan spokoju, maksymalnie
przygotowując się do kolejnej Wigilii w towarzystwie ojca.
Te ćwiczenia mentalne przyniosły owoce i wieczór okazał się czasem
neutralnym, by nie rzec niemal przyjacielskim; Jed od dawna niczego więcej się nie
spodziewał.
Nazajutrz koło siódmej rano, przyjąwszy założenie, że gangi również świętują w
dniu Bożego Narodzenia, Jed udał się piechotą na dworzec w Le Raincy i bez
kłopotów dojechał do Gare de l'Est.

Rok później grzejnik nadal działał i dopiero teraz zaczynał wykazywać objawy
słabości. „Architekt Jean-Pierre Martin opuszczający dyrekcję swego
przedsiębiorstwa” od dawna był ukończony i stał w magazynie galerii, czekając na
opóźniającą się wystawę indywidualną. Natomiast sam Jean-Pierre Martin - ku
zaskoczeniu syna, który od dawna już zrezygnował z prób przekonania go -
postanowił wyprowadzić się z willi w Le Raincy i przenieść do domu spokojnej
starości z opieką medyczną w Boulogne. W tym roku ich zwyczajowa kolacja miała
się odbyć w restauracji Chez Papa przy alei Bosquet. Jed wybrał ją z paryskiego
przewodnika kulturalnego na podstawie reklamy obiecującej tradycyjną jakość
kuchni, i w sumie obietnica ta została dotrzymana. Na pół pustą salę z postaciami
Świętych Mikołajów i choinkami ozdobionymi łańcuchami zajmowały przede
wszystkim małe grupki starszych, a nawet całkiem starych ludzi, starannie,
sumiennie, niemal drapieżnie przeżuwających tradycyjne dania świąteczne. W
karcie można było znaleźć dzika, prosiaka i indyka, a na deser, rzecz jasna, zakład
proponował comber czekoladowy à l'ancienne, serwowany przez grzecznych,
przygaszonych kelnerów, poruszających się w ciszy, jak na oddziale szpitalnym dla
ciężko poparzonych. Jed zachowywał się trochę dziecinnie - i miał tego pełną
świadomość - stawiając ojcu taką kolację. Ten szczupły, poważny człowiek o
pociągłej, surowej twarzy nigdy nie zdawał się zainteresowany rozkoszami stołu, a
w rzadkich wypadkach, gdy jedli razem na mieście, bo akurat ojciec chciał się
spotkać z synem w pobliżu swego miejsca pracy, nieodmiennie wybierał sushi,
zawsze w tej samej restauracji. Żałosnym i zbędnym wysiłkiem były próby
nawiązania gastronomicznej bliskości, której nie tylko teraz, ale też
najprawdopodobniej nigdy nie było - jego małżonka za życia nie znosiła gotowania.
Ale była Gwiazdka, więc jaki Jed miał wybór? Obojętny na kwestie ubraniowe,
jego ojciec coraz mniej czytał i nie zdawał się interesować niczym szczególnym.
Według dyrektorki domu spokojnej starości był „umiarkowanie zintegrowany", co
prawdopodobnie oznaczało, że w zasadzie z nikim nie rozmawiał. W tej chwili
pracowicie przeżuwał prosiaka z mniej więcej takim wyrazem twarzy, jakby
chodziło o kawałek gumy; nic nie wskazywało, że ma zamiar przerwać
przedłużającą się ciszę, a Jed (nie powinien był brać gewürztraminera do ostryg,
zrozumiał to już w momencie składania zamówienia, białe wino zawsze mieszało
mu w głowie) gorączkowo poszukiwał czegokolwiek, co mogłoby przypominać
temat do rozmowy. Gdyby był żonaty, gdyby przynajmniej miał dziewczynę czy
jakąkolwiek kobietę, sytuacja wyglądałaby inaczej - jednak kobiety lepiej niż
mężczyźni dają sobie radę w sprawach rodzinnych, w pewnym sensie to ich
specjalność, nawet przy braku dzieci, które zawsze istnieją w sposób potencjalny i
mogą służyć za temat konwersacji, a staruszkowie interesują się swoimi wnukami,
to znana sprawa, związana z cyklem przyrody czy czymś takim; w każdym razie w
ich starych głowach pojawia się jakaś emocja, syn jest śmiercią ojca, to jasne, ale
dla dziadka wnuk to rodzaj odrodzenia lub rewanżu, i to mogłoby w pełni
wystarczyć, przynajmniej na czas kolacji wigilijnej. Jeda nawiedzała niekiedy myśl,
że na gwiazdkowe wieczory powinien wynajmować kogoś w rodzaju damy do
towarzystwa i budować minifikcję; wystarczyłoby zrobić dziewczynie dwugodzinny
briefing, ojciec nie był nadmiernie zainteresowany szczegółami z życia innych ludzi,
nie bardziej niż większość mężczyzn.
W krajach południowych polityka może zaspokoić potrzeby konwersacyjne
samców w wieku średnim lub zaawansowanym; w klasach niższych podobną
funkcję spełnia czasem sport. U ludzi znajdujących się pod silnym wpływem kultury
anglosaskiej rolę polityki odgrywa raczej gospodarka lub finanse; dodatkowego
tematu do rozmowy może dostarczyć literatura. Lecz ani Jed, ani jego ojciec nie
interesowali się ekonomią, polityką zresztą też. Jean-Pierre Martin ogólnie
popierał sposób, w jaki kraj był kierowany, a jego syn nie miał na ten temat
żadnego zdania; w sumie jednak, przeskakując od ministerstwa do ministerstwa,
zdołali dotrwać do serów.
Przy serach ojciec Jeda trochę się ożywił, przepytuj ąc syna o jego projekty
artystyczne. Niestety, przy tym temacie Jed musiałby nieco zmrozić atmosferę,
gdyż zdecydowanie nie czuł swojego ostatniego obrazu, „Damien Hirst i Jeff
Koons dzielą między siebie rynek sztuki”, dreptał w miejscu; napędzająca go od
roku czy dwóch energia zaczynała się wyczerpywać, wykruszać, ale po co
opowiadać o rym wszystkim ojcu, i tak nic nie mógł na to poradzić, nikt nie mógł
nic na to poradzić; wobec takich zwierzeń ludzie mogli jedynie lekko się zasmucić,
relacje międzyludzkie niewiele jednak znaczą.
- Przygotowuję wystawę indywidualną - powiedział w końcu. - Trochę to się
wlecze. Franz, właściciel galerii, chciałby do katalogu zatrudnić jakiegoś pisarza.
Myślał o Houellebecqu.
- Michelu Houellebecqu?
- Znasz go? - zdziwił się Jed. Nigdy by nie podejrzewał, że jego ojciec jest
jeszcze zainteresowany jakąkolwiek dziedziną kultury.
- W domu starców mają biblioteczkę. Przeczytałem dwie jego powieści. Moim
zdaniem to dobry pisarz. Przyjemnie się go czyta. I ma dość trafną wizję
społeczeństwa. Dostałeś od niego odpowiedź?
- Nie, jeszcze nie...
Jed zaczął się gorączkowo zastanawiać. Skoro nawet ktoś tak głęboko
sparaliżowany rozpaczliwą, śmiertelną rutyną jak jego ojciec, kto tak daleko
posunął się aleją Cieni, ciemną ścieżką Śmierci, zauważył istnienie Houellebecqa,
to może ten facet coś w sobie ma. W tym momencie uświadomił sobie, że nie
wysłał drugiego maila do Houellebecqa, o co wielokrotnie prosił go Franz. A czasu
było coraz mniej. Biorąc pod uwagę daty Art Basel i Frieze Art Fair, wystawę
powinno się zorganizować w kwietniu, najpóźniej w maju, a trudno było prosić
Houellebecqa o napisanie tekstu do katalogu w ciągu dwóch tygodni; był pisarzem
znanym, wręcz sławnym, przynajmniej tak twierdził Franz.
Tymczasem podniecenie jego ojca opadło, przeżuwał kawałek saint-nectaire z
równym brakiem entuzjazmu jak prosiaka. Prawdopodobnie przez analogię
podejrzewamy starszych ludzi o jakieś' szczególne łakomstwo, bo staramy się
sami siebie przekonać, że przynajmniej tyle im pozostało, podczas gdy w
większości wypadków przyjemności podniebienia z biegiem czasu nieodwołalnie
słabną, podobnie jak cała reszta. Zostają tylko kłopoty trawienne i rak prostaty.
Parę metrów na lewo od nich trzy osiemdziesięciolatki siedziały w skupieniu nad
sałatką owocową - może w hołdzie dla zmarłych mężów. Jedna z nich wyciągnęła
rękę po kieliszek szampana, ale jej dłoń opadła na stół, a pierś wzniosła się od
wysiłku. Po kilku sekundach kobieta ponowiła próbę, jej ręka trzęsła się, rysy
twarzy ścięła koncentracja. Jed powstrzymywał się przed interwencją, w końcu nie
była to jego rola. Ani kelnera, który stał kilka metrów dalej i zatroskanym wzrokiem
śledził sytuację; ta kobieta pozostawała obecnie w bezpośrednim kontakcie z
Bogiem. Zapewne bliżej jej było do dziewięćdziesiątki niż osiemdziesiątki.
Aby rytuał spełnił się do końca, podano deser. Ojciec Jeda z rezygnacją zabrał
się do combru czekoladowego upieczonego zgodnie z tradycyjną recepturą
cukierniczą. Koniec był już blisko. Czas biegł między nimi dość dziwacznie: choć
nic nie mówili, a cisza, jaka na trwałe zapadła wokół stołu, mogła mocno ciążyć,
zdawało się, że minuty upływają z piorunującą prędkością. Pół godziny później, bez
jakiejkolwiek myśli, która przemknęłaby mu przez głowę, Jed odprowadził ojca na
postój taksówek. Była dopiero dziesiąta, ale Jed wiedział, że pozostali mieszkańcy
domu starców już uważali jego ojca za szczęściarza, który ma kogoś obok siebie,
choćby przez kilka godzin, podczas Bożego Narodzenia. „Ma pan bardzo dobrego
syna..." - słyszał to zdanie już parokrotnie. Przeprowadzając się do domu
spokojnej starości z opieką medyczną, dawny senior - który nieodwołalnie stał się
starcem - znajduje się w sytuacji dziecka w sierocińcu. Czasami ktoś przychodzi je
odwiedzić; wtedy jest szczęśliwe, może odkrywać świat, jeść pieguski i spotykać
clowna z McDonalda. Ale najczęściej nikt nie przychodzi; wtedy krąży smutno
między bramkami do piłki ręcznej, po wyasfaltowanym podwórzu pustego
sierocińca. Czeka na wyzwolenie, na odlot.
Po powrocie do pracowni Jed stwierdził, że grzej nik nadal działa, temperatura
jest normalna, nawet wysoka. Rozebrał się, wyciągnął na materacu i natychmiast
zasnął z kompletnie pustą głową.

Obudził się w środku nocy, budzik wskazywał czwartą czterdzieści trzy. W


pokoju było ciepło, wręcz duszno. Obudził go hałas grzejnika, ale nie były to
zwykłe postukiwania, rym razem urządzenie wydawało niski, ciągły pomruk, niemal
poniżej poziomu słyszalności. Jed gwałtownie otworzył okno w kuchni; szyby
pokrywał szron. Lodowate powietrze wtargnęło do pokoju. Sześć pięter niżej
jakieś świńskie pochrząkiwania zakłócały ciszę wigilijnej nocy. Zamknął okno.
Najprawdopodobniej na podwórku zainstalowała się grupa włóczęgów; pewnie
mieli zamiar skorzystać z resztek wieczerzy wyrzuconych do pojemników na
śmieci. Żaden lokator nie ośmieli się wezwać policji, nie w Boże Narodzenie.
Zazwyczaj brała to na siebie lokatorka z pierwszego piętra, sześćdziesięciolatka z
włosami farbowanymi henną, nosząca kolorowe patchworkowe swetry; zdaniem
Jeda była emerytowaną psychoterapeutką. Ale w ostatnich dniach jakoś jej nie
widywał, pewnie wyjechała na wakacje, o ile nagle nie przeniosła się na tamten
świat. Włóczędzy będą siedzieć na podwórku przez parę dni, a smród ich
odchodów zatruje powietrze, obarczając wiadomym ryzykiem otwieranie okien.
Wobec lokatorów zawsze zachowywali się grzecznie, wręcz uniżenie, ale między
sobą wdawali się w brutalne bójki i zazwyczaj wszystko kończyło się tak samo: w
nocy rozlegały się agonalne wycia, ktoś wzywał pogotowie i znajdowano jakiegoś
faceta w kałuży krwi z naderwanym uchem.
Jed podszedł do grzejnika, który tymczasem zamilkł, i ostrożnie otworzył klapę
panelu sterowniczego; urządzenie wydało krótki, ostrzegawczy pomruk, jakby się
poczuło zagrożone. Szybko mrugała żółta lampka o niewiadomym znaczeniu.
Powolutku, milimetr po milimetrze, Jed przesuwał regulator mocy na lewo. Gdyby
sprawy źle poszły, miał numer telefonu Chorwata, ale czy on jeszcze prowadził
działalność? Nie miał przecież zamiaru „gnić w hydraulice", jak bez ogródek
oznajmił Jedowi. Chciał po prostu „dorobić się kasy" i wrócić do siebie, do
Chorwacji, a dokładniej na wyspę Hvar, gdzie zamierzał otworzyć wypożyczalnię
skuterów wodnych. Tak przy okazji, jedną z ostatnich prac ojca Jeda przed
odejściem na emeryturę był projekt wykonany w ramach konkursu na luksusową
marinę w miejscowości Stari Grad na wyspie Hvar, która stawała się coraz
modniejszym kierunkiem wakacyjnym; widziano tam już nawet Seana Penna i
Angelinę Jolie. Jed poczuł niejasną, choć jakże ludzką zazdrość na myśl, że facet
porzuci szlachetne rzemiosło hydraulika, aby wynajmować głupie i hałaśliwe
skutery napchanym forsą śmierdzielom z ulicy de la Faisanderie.
„Co cię tu czeka?", zapytywała strona internetowa wyspy Hvar, po czym sama
udzielała odpowiedzi: „Pola lawendy, stare drzewa oliwne i winnice w jedynej w
swoim rodzaju harmonii; turysta, który zechce zbliżyć się do natury, odwiedzi
najpierw małą konobę (tawernę) zamiast najbardziej luksusowej restauracji,
spróbuje prawdziwego wina stołowego zamiast szampana, zaśpiewa ludową
piosenkę z wyspy i zapomni o codziennej rutynie" - niechybnie te właśnie słowa
musiały urzec Seana Penna. Jed wyobraził sobie wyspę poza sezonem, ciepłe
październikowe dni i byłego hydraulika spokojnie pałaszującego risotto z owocami
morza; podjętą przez niego decyzję można było zrozumieć, a nawet
usprawiedliwić.
Trochę wbrew sobie podszedł do obrazu „Damien Hirst i Jeff Koons dzielą
między siebie rynek sztuki”, który stał na sztalugach pośrodku pracowni, i
ogarnęło go jeszcze bardziej gorzkie niezadowolenie. Zdał sobie sprawę, że jest
głodny, co było dość dziwne - przecież zjadł z ojcem pełną kolację wigilijną, z
przystawką, serami i deserem, niczego nie zabrakło, a jednak czuł głód i było mu
gorąco, z trudem oddychał. Wrócił do kuchni, otworzył puszkę canelloni w sosie i
zaczął jeść, ponurym wzrokiem spoglądając na spaprany obraz. Zdecydowanie
postać Koonsa była zbyt ciężka. Może powinienem mu dorysować skrzydła jak u
Merkurego, pomyślał idiotycznie. W tym garniturze w prążki i z uśmiechem
akwizytora na ustach Koons przypominał Silvio Berlusconiego.
Na liście największych fortun w świecie sztuki według magazynu „ArtPrice"
Koons zajmował drugie miejsce; parę lat temu młodszy od niego o dziesięć lat
Hirst odebrał mu pozycję numer jeden. Natomiast Jed kilkanaście lat wcześniej
osiągnął miejsce pięćset osiemdziesiąte trzecie, a siedemnaste we Francji.
Później, jak mawiają komentatorzy Tour de France, „cofnął się w głąb peletonu",
po czym kompletnie zniknął z listy.
Skończył puszkę canelloni, znalazł resztkę koniaku. Włączył lampę halogenową i
skierował ją na płótno. Przy bliższych oględzinach stwierdził, że nawet noc mu nie
wyszła: nie miała w sobie dostojeństwa, tajemnicy kojarzącej się z nocami
półwyspu arabskiego; powinien był użyć błękitu ceruleum zamiast ultramaryny. Ten
obraz naprawdę był do kitu. Chwycił za szpachelkę, dziabnął Damiena Hirsta w
oko i z pewnym trudem poszerzył otwór - lniana tkanina była wyjątkowo
wytrzymała. Złapał jeszcze mokre płótno i jednym ruchem je rozdarł, przewracając
sztalugi na podłogę. Trochę uspokojony zatrzymał się, spojrzał na swe klejące się
od farby dłonie, dopił koniak, po czym obiema nogami skoczył na obraz, depcząc
go i wcierając w podłogę, która stała się śliska od farby. W końcu stracił
równowagę i przewrócił się, sztalugi boleśnie uderzyły go w potylicę, zrobiło mu
się słabo i zwymiotował; od razu poczuł się lepiej, świeże wieczorne powietrze
owiewało mu twarz, z poczuciem szczęścia przymknął oczy; najwyraźniej dotarł do
końca pewnego cyklu.
Część pierwsza

Jed nie pamiętał, kiedy zaczął rysować. Chyba wszystkie dzieci rysują, ale nie
znał żadnych dzieci i nie był pewien. Jedyne, czego obecnie był pewien, to że
zaczął od rysowania kwiatów kolorowymi kredkami w małych zeszytach.
Zazwyczaj w środy po południu, niekiedy również w niedziele, przeżywał chwile
ekstazy, siedząc sam w zalanym słońcem ogrodzie, podczas gdy babysitterka
dzwoniła do swojego aktualnego przyjaciela. Vanessa miała osiemnaście lat,
studiowała na pierwszym roku ekonomii na uniwersytecie w Villetaneuse w
departamencie Saint-Denis i przez długi czas była jedynym świadkiem jego
pierwszych prób artystycznych. Uważała jego rysunki za ładne, mówiła mu to i była
przy tym szczera, ale niekiedy patrzyła na niego nieco niepewnym wzrokiem. Mali
chłopcy rysują krwawe potwory, nazistowskie swastyki i myśliwce (a ci najbardziej
rozwinięci - cipki i penisy), ale kwiaty rysują raczej rzadko.
Wtedy Jed jeszcze nie wiedział, podobnie jak Vanessa, że kwiaty to nic innego
jak organy seksualne, kolorowe waginy zdobiące powierzchnię świata, wydane na
lubieżne chucie owadów. Ludzie i owady, inne zwierzęta zresztą też, zdają się
zmierzać do jakiegoś celu, ich ruchy są szybkie i celowe, natomiast kwiaty tkwią w
słońcu, olśniewające w swym bezruchu. Piękno kwiatów budzi smutek, gdyż są
delikatne i skazane na śmierć, jak wszystko na świecie oczywiście, ale kwiaty
zwłaszcza; podobnie jak w wypadku zwierząt ich zwłoki są groteskową parodią ich
istoty żywej; podobnie jak w wypadku zwierząt ich zwłoki cuchną - wszystko to
można zrozumieć, jeśli choć raz przeżyło się następstwo pór roku. Ze kwiaty gniją,
Jed pojął już jako pięciolatek, może nawet wcześniej: w parku otaczającym dom w
Le Raincy rosło wiele kwiatów i drzew, a poruszane wiatrem gałęzie były chyba
jedną z pierwszych rzeczy, obok nieba i chmur, jakie zauważył, gdy jakaś dorosła
kobieta (matka?) woziła go w wózku na spacer. Wola życia przejawia się u
zwierząt w szybkich przemianach - wilgotność otworu, sztywność penisa,
wydzielanie soków nasiennych - ale o tym dowiedział się znacznie później, na
balkonie w Port-Grimaud, za pośrednictwem niejakiej Marthe Taillefer. U kwiatów
chęć życia przejawia się w tworzeniu olśniewających kolorowych plam, które łamią
zielony banał krajobrazu wiejskiego czy bezbarwny miejskiego, przynajmniej w tych
miastach, w których rosną kwiaty.
Wieczorem wracał ojciec Jeda, na imię miał Jean-Pierre i tak też zwracali się do
niego przyjaciele. Jed mówił do niego „tato". Był dobrym ojcem, przynajmniej za
takiego uchodził wśród znajomych i pracowników; wdowiec potrzebuje wiele
samozaparcia, by samotnie wychowywać dziecko. Dobrym ojcem Jean-Pierre
byłprzez pierwsze lata, później już nieco mniej, coraz częściej wynajmował baby-
sitterkę, jadał kolacje na mieście (najczęściej z klientami, czasem z podwładnymi,
coraz rzadziej z przyjaciółmi, gdyż czas przyjaźni zaczynał dla niego przemijać; nie
wierzył już, że można mieć przyjaciół, że więzi przyjaźni mogą się liczyć w życiu
człowieka lub zmienić jego los), wracał późno i nawet nie próbował przespać się z
babysitterką, do czego większość mężczyzn dążyła; wysłuchiwał opowieści o dniu,
który minął, uśmiechał się do syna, płacił babysitterce. Był głową niepełnej rodziny
i w żaden sposób nie próbował jej scalić. Zarabiał dużo: jako szef
przedsiębiorstwa budowlanego specjalizował się w sanatoriach pod klucz; miał
klientów w Portugalii, na Malediwach, w San Domingo.

Z tamtego okresu Jed zachował zeszyty zawierające wszystkie jego ówczesne


rysunki, które spokojnie, bez pośpiechu umierały (papier nie był najwyższej jakości,
kredki też); proces ten mógł trwać jeszcze dwa lub trzy wieki, przedmioty i istoty
żywe mają określoną żywotność.
Pochodzący prawdopodobnie z wczesnej młodości Jeda gwasz nosił nazwę
„Sianokosy w Niemczech” (dzieło i tytuł dość zaskakujące, jako że Jed nie znał
Niemiec i nigdy sianokosów nie widział ani tym bardziej w nich nie uczestniczył).
Scenę zamykały ośnieżone szczyty, choć światło ewidentnie wskazywało na
środek lata; chłopi widłami ładowali siano nawozy; zaprzężone do nich osły
namalowano jako płaskie plamy o żywych kolorach; obraz był równie piękny jak
płótna Cezanne'a lub cokolwiek innego. W malarstwie uroda jest sprawą
drugorzędną; dawnych mistrzów uważa się za wielkich malarzy, jeśli potrafili
stworzyć spójną, a zarazem nowatorską wizję świata, co oznacza, że każdy z nich
malował zawsze w ten sam sposób, używając tej samej metody i tych samych
tonacji, aby przekształcać przedmioty świata w obiekty malarskie, oraz że ta
maniera, im tylko właściwa, nigdy przedtem nie była stosowana. Byli tym wyżej
cenieni jako malarze, im bardziej ich wizja świata wyglądała na wyczerpującą,
mogącą znaleźć zastosowanie do wszystkich przedmiotów i wszystkich sytuacji,
zarówno rzeczywistych, jak i wyobrażanych. Tak wygląda klasyczna wizja
malarstwa, którą Jed miał okazję poznać w szkole średniej, a która opiera się na
koncepcji figuratywności - tej właśnie figuratywności, do której przez kilka lat
swojej kariery Jed miał, o dziwo, powracać, a która - co jeszcze dziwniejsze -
miała w sumie przynieść mu fortunę i sławę.
Całe swoje życie (przynajmniej zawodowe, które dość szybko miało się spleść z
całością jego życia) Jed poświęcił sztuce, tworzeniu przedstawień świata, w
których jednak ludzie nie musieli żyć. Z tego względu mógł tworzyć przedstawienia
krytyczne - w pewnym stopniu krytyczne, gdyż w latach młodości Jeda sztuka i
społeczeństwo ciążyły ku akceptacji świata, niekiedy entuzjastycznej, choć
najczęściej zabarwionej ironią. Jego ojciec nie miał tej swobody wyboru, musiał
tworzyć układy możliwe do zamieszkania, bez cienia ironii, w których ludzie mieli
żyć i bawić się, przynajmniej w czasie wakacji. Ponosił odpowiedzialność w
wypadku jakichkolwiek poważnych zakłóceń w funkcjonowaniu machiny do
mieszkania, takich jak spadająca winda czy zatkane muszle klozetowe. Nie ponosił
natomiast odpowiedzialności w razie opanowania budynku przez ludzi brutalnych,
gwałtownych, niepoddających się kontroli policji i kompetentnych władz. W
wypadku trzęsienia ziemi jego odpowiedzialność była tylko częściowa.
Ojciec jego ojca był fotografem, a jego korzenie ginęły w stojących od
niepamiętnych czasów wodach dość nieciekawego bajora socjologicznego
złożonego przede wszystkim z robotników rolnych i biednych chłopów. Co mogło
skłonić tego człowieka z nizin społecznych do stawienia czoła rodzącej się technice
fotograficznej? Jed nie miał pojęcia, jego ojciec też; niemniej był on pierwszym z
długiej linii, który wykroczył poza proste i wierne odtwarzanie tego samego modelu
społecznego. Zarabiał na życie, fotografując przede wszystkim śluby, czasem
komunie lub uroczyste zakończenia roku szkolnego. Żyjąc w departamencie od
dawna opuszczonym, pozostawionym samemu sobie, jakim był departament
Creuse, niemal nigdy nie miał okazji fotografowania inauguracji nowych budynków
czy wystąpień polityków o znaczeniu krajowym. Uprawiał skromne, słabo płatne
rzemiosło, więc już zdobycie przez jego syna zawodu architekta stanowiło
poważny awans społeczny - a co dopiero jego późniejsze sukcesy jako
przedsiębiorcy budowlanego.

Zaczynając studia na paryskiej Akademii Sztuk Pięknych, Jed porzucił rysunek


na rzecz fotografii. Dwa lata wcześniej na strychu swego dziadka odkrył aparat
fotograficzny marki Linhof Master Technika Classic, którego dziadek, odchodząc
na emeryturę, już nie używał, ale który nadal pozostawał idealnie sprawny. Jed był
zafascynowany tym prehistorycznym przedmiotem, ciężkim i dziwacznym, ale o
nadzwyczajnej jakości wykonania. Trochę po omacku opanował przesunięcie
boczne, pochylanie przedniego i tylnego standardu oraz regułę Scheimpfluga,
zanim rzucił się w to, co miało mu zająć niemal całe studia artystyczne:
systematyczne fotografowanie wytworów człowieka. Zazwyczaj pracował u siebie
w pokoju, przy świetle naturalnym. Podwieszane teczki na dokumenty, broń
ręczna, terminarze, tonery do drukarek, widelce, nic nie umykało jego
encyklopedycznej ambicji opracowania wyczerpującego katalogu wytworów
człowieka ery przemysłowej.
O ile ten imponujący, a zarazem maniacki - prawdę mówiąc, nieco obłąkańczy -
projekt wzbudził szacunek u wykładowców, o tyle w żadnym razie nie umożliwił mu
przyłączenia się do którejkolwiek z grup, jakie wokół niego powstawały na bazie
wspólnej koncepcji estetycznej czy też, bardziej przyziemnie, próby zbiorowego
wkroczenia na rynek sztuki. Nawiązał kilka niezbyt żywych przyjaźni, nawet nie
podejrzewając, jak bardzo okażą się ulotne. Przeżył też kilka romansów, z których
żaden nie trwał zbyt długo. Nazajutrz po otrzymaniu dyplomu uprzytomnił sobie, że
będzie teraz dość samotny. Owocem sześciu ostatnich lat pracy było ponad
jedenaście tysięcy zdjęć. Przechowywane w formacie TIFF z kopiami JPEG o
najniższej rozdzielczości, z łatwością mieściły się na dysku 640 GB marki Western
Digital, który ważył nieco ponad dwieście gramów. Starannie spakował aparat i
obiektywy (miał Rodenstocka Apo-Sironar 105 mm f/5.6 i Fujinona 180 mm,
również f/5.6), po czym spojrzał na resztę swoich rzeczy. Laptop, iPod, trochę
ubrań i parę książek - w sumie niewiele, wszystko z łatwością mogło się zmieścić
w dwóch walizkach. W Paryżu panowała piękna pogoda. Nie był w tym pokoju
szczególnie nieszczęśliwy, ale i nie był zbyt szczęśliwy. Umowa najmu kończyła się
za tydzień. Przez chwilę wahał się, czy nie wyjść na ostatni spacer po dzielnicy,
brzegami kanału Bassin de l'Arsenal, po czym zadzwonił po ojca, żeby mu pomógł
w wyprowadzce.

Ich wspólne życie w domu w Le Raincy, którego nie prowadzili od bardzo


dawna, właściwie od dzieciństwa Jeda, z wyjątkiem krótkich pobytów podczas
wakacji, od razu okazało się łatwe, a zarazem pozbawione treści. Ojciec dużo
pracował, w tym czasie był jeszcze daleki od wypuszczenia firmy z rąk, rzadko
wracał przed dziewiątą, nawet dziesiątą wieczorem; przychodził i padał przed
telewizorem, a Jed podgrzewał jedną z mrożonek, które kilka tygodni wcześniej
kupił w Carrefourze w Aulnay-sous-Bois; próbował urozmaicać jadłospis, aby
osiągnąć jaką taką równowagę żywieniową, kupował więc również sery i owoce.
Ojciec i tak nie zwracał uwagi na jedzenie; ospale przerzucał kanały, zazwyczaj
kończąc na jakiejś nudnej dyskusji na tematy gospodarcze na LCI. Szedł spać
prawie natychmiast po kolacji; rano wychodził, zanim Jed zdążył wstać z łóżka. Dni
były ładne i ciepłe. Jed spacerował po parku, siadał pod wysoką lipą z książką,
której zazwyczaj nie otwierał, bo nachodziły go nieliczne wspomnienia z
dzieciństwa. Potem szedł do domu oglądać transmisje z Tour de France. Lubił te
długie, nudne ujęcia z helikoptera wiszącego nad peletonem, który leniwie
przesuwał się przez krajobraz francuskiej wsi.

Matka Jeda, Anne, pochodziła z drobnomieszczańskiej rodziny żydowskiej, jej


ojciec był jubilerem. Mając dwadzieścia pięć lat, poślubiła Jeana-Pierre'a Martina,
młodego architekta. Było to małżeństwo z miłości. Kilka lat później urodziła syna,
którego na cześć swojego ukochanego wuja nazwała Jed. Parę dni przed
siódmymi urodzinami syna popełniła samobójstwo, o czym Jed dowiedział się
wiele lat później, na skutek niedyskrecji babki ze strony ojca. Miała wówczas
czterdzieści lat, jej mąż czterdzieści siedem.
Jed nie zachował po matce niemal żadnych wspomnień, a jej samobójstwo nie
było zagadnieniem, które mógłby poruszać podczas pobytu w Le Raincy; wiedział,
że musi czekać, aż ojciec sam o tym wspomni, mając zarazem świadomość, że to
nie nastąpi nigdy, że zawsze będzie unikać tego tematu, podobnie jak wszystkich
innych.
Niemniej jedna sprawa wymagała wyjaśnienia. Zajął się tym ojciec pewnego
niedzielnego popołudnia, po wspólnym obejrzeniu krótkiej czasówki w Bordeaux,
która zresztą nie przyniosła zasadniczej zmiany w klasyfikacji ogólnej. Siedzieli
razem w bibliotece, bez wątpienia najładniejszym pomieszczeniu domu, zawsze
pogrążonym w półmroku, z podłogą z dębowej klepki, witrażowymi oknami i
angielskimi skórzanymi meblami; na otaczających pokój półkach stało prawie
sześć tysięcy tomów, przede wszystkim traktatów naukowych z dziewiętnastego
wieku. Jean-Pierre Martin kupił dom czterdzieści lat wcześniej za bardzo
umiarkowaną cenę od właściciela, który pilnie potrzebował gotówki; w owym
czasie była to bezpieczna dzielnica eleganckich domów, w której chciał wieść
szczęśliwe życie; w każdym razie dom pozwalał pomieścić liczną rodzinę i często
przyjmować przyjaciół, lecz ostatecznie nic takiego nie nastąpiło.
W chwili gdy na ekranie pojawiła się uśmiechnięta, przewidywalna twarz
Michela Druckera{3}, ojciec wyłączył dźwięk i obrócił się w stronę syna. „Masz
zamiar kontynuować karierę artystyczną?", zapytał, na co Jed odpowiedział
twierdząco. „Ale na razie nie jesteś w stanie zarobić na życie?" Jed zastanowił się
chwilę nad odpowiedzią. Ku jego zaskoczeniu w ciągu ostatniego roku
skontaktowały się z nim dwie agencje fotograficzne. Pierwsza, specjalizująca się w
fotografowaniu przedmiotów, robiła katalogi dla CAMIF i La Redoute, czasami
sprzedawała zdjęcia agencjom reklamowym. Druga specjalizowała się w fotografii
kulinarnej; z jej usług regularnie korzystały czasopisma typu „NotreTemps"{4} czy
„Femme Actuelle"{5}. Były to dziedziny mało prestiżowe i słabo płatne: zdjęcia
roweru górskiego lub zapiekanki z serem po sabaudzku przynosiły zdecydowanie
mniej niż fotografie Kate Moss czy nawet George'a Clooneya; jednak
zapotrzebowanie było duże i stałe, zapewniające zupełnie przyzwoite dochody. Tak
więc jeśli tylko zadał sobie nieco trudu, nie był pozbawiony środków do życia;
uważał ponadto, że powinien pozostać w kontakcie z zawodem fotografika,
choćby tylko na poziomie robienia zdjęć bez obróbki. Dostarczał negatywy, ostre i
idealnie naświetlone, które agencja skanowała i dowolnie zmieniała; wolał nie
zajmować się retuszowaniem, które musiało spełnić określone wymogi handlowe
lub reklamowe, więc zadowalał się wykonywaniem technicznie doskonałych, ale
neutralnych negatywów. „Cieszę się, że jesteś' niezależny", skomentował
wynurzenia Jeda ojciec. „Znałem w swoim życiu wielu facetów, którzy chcieli być
artystami, lecz żyli na koszt rodziców; żaden nie zrobił kariery. To ciekawe, można
by sądzić, że potrzeba wyrażenia samego siebie, pozostawienia po sobie śladu, to
niezwykle silna motywacja, ale zazwyczaj okazuje się niewystarczająca. To, co
działa najlepiej, co najsilniej popycha ludzi do wysiłku, to najzwyklejsze i
najprostsze dążenie do pieniędzy. Mimo wszystko pomogę ci kupić mieszkanie w
Paryżu. Musisz spotykać się z ludźmi, nawiązywać kontakty. Zresztą to dobra
lokata, rynek nieruchomości jest obecnie w dołku".
Na ekranie pojawił się jakiś komik, którego Jedowi prawie udało się
zidentyfikować. Potem zbliżenie na błogo uśmiechniętego Michela Druckera. Jed
nagle pomyślał, że być może jego ojciec po prostu chce zostać sam; nigdy tak
naprawdę nie nawiązali ze sobą kontaktu.

Dwa tygodnie później Jed kupił mieszkanie, w którym do dzisiaj mieszkał, na


bulwarze de l'Hôpital, w północnej części trzynastki. Większość ulic w okolicy
nosiła nazwiska malarzy - Rubens, Watteau, Veronese, Philippe de Champaigne -
co w ostateczności można by uznać za dobrą wróżbę. Przyczyna była jednak
bardziej prozaiczna: niedaleko mieściło się kilka nowych galerii, które powstały
wokół Bardzo Wielkiej Biblioteki Bardzo Wielkiego Prezydenta. Nie negocjował, ale
najpierw dowiedział się, jak wygląda sytuacja na rynku nieruchomości: w całej
Francji, zwłaszcza w miastach, ceny leciały na łeb, na szyję; mimo to mieszkania
stały puste, gdyż brakowało nabywców.
2

Pamięć Jeda nie przechowywała niemal żadnego obrazu matki, chociaż


oczywiście widział jej zdjęcia. Była ładną kobietą o bladej cerze i długich czarnych
włosach, na niektórych fotografiach wyglądała wręcz na piękność; przypominała
trochę Agathe von Astighwelt, której portret wisiał w muzeum w Dijon. Na
zdjęciach rzadko się uśmiechała, a jeśli już, jej uśmiech zdawał się skrywać jakiś
wewnętrzny niepokój. Oczywiście było to zapewne wrażenie spowodowane
świadomością, że popełniła samobójstwo; jednak nawet gdy człowiek usiłował o
tym nie pamiętać, było w niej coś nierzeczywistego, w każdym razie
ponadczasowego; z łatwością można było wyobrazić j ą sobie na
średniowiecznych lub renesansowych obrazach; zdawało się niewiarygodne, że w
latach sześćdziesiątych była nastolatką, miała tranzystor i chadzała na koncerty
rockowe.

Przez pierwsze lata po jej śmierci ojciec Jeda starał się śledzić postępy syna w
nauce, planował zajęcia na weekend, wyjścia do McDonalda lub do muzeum. Po
jakimś czasie nieuchronnie jego firma rozwinęła się; pierwszy kontrakt na budowę
sanatorium pod klucz okazał się niebywałym sukcesem. Nie tylko dotrzymano
kosztorysu i terminów - co już samo w sobie należało do rzadkości - ale projekt był
zgodnie chwalony za harmonię i poszanowanie środowiska, w prasie regionalnej i
ogólnokrajowych czasopismach architektonicznych pojawiły się dytyrambiczne
artykuły, a w dodatku „Style" do dziennika „Libération" poświęcono mu pełną
kolumnę. Jak pisano, w Port-Ambares architektowi udało się zbliżyć do
„kwintesencji budownictwa śródziemnomorskiego". Swoim własnym zdaniem ojciec
Jeda po prostu zestawił sześciany o różnych wymiarach w jednolicie białym
matowym kolorze, bezpośrednio inspirowane tradycyjnym budownictwem
marokańskim, rozdzielając je kępami oleandrów. Niemniej po tym pierwszym
sukcesie zamówienia zaczęły napływać licznie, a on musiał często jeździć za
granicę. Gdy Jed przeszedł do siódmej klasy, ojciec postanowił oddać go do
szkoły z internatem.
Wybrał gimnazjum prowadzone przez jezuitów w Rumilly, w departamencie
Oise. Była to szkoła prywatna, ale nie elitarna, czesne było umiarkowane,
nauczania nie prowadzono w dwóch językach, a zaplecze sportowe nie miało w
sobie nic ekstrawaganckiego. Do gimnazjum w Rumilly nie chodziły dzieci bogaczy,
raczej ludzi o konserwatywnych poglądach, pochodzących ze starej burżuazji
(wśród rodziców było wielu wojskowych i dyplomatów), jednak nie
integrystycznych katolików; w większości wypadków dzieci lądowały w internacie
na skutek konfliktowego rozwodu.
Budynki internatu, surowe i raczej brzydkie, były stosunkowo wygodne: pokoje
dwuosobowe dla uczniów niższych klas i jednoosobowe poczynając od liceum.
Największy atut szkoły stanowiło indywidualne wsparcie pedagogiczne dla
każdego z uczniów; wskaźnik skuteczności w przygotowaniu do matury od
początku istnienia szkoły nieodmiennie utrzymywał się powyżej dziewięćdziesięciu
pięciu procent.
W tych właśnie murach oraz na długich spacerach ciemnymi alejkami parku
między rzędami gęstych świerków Jed miał spędzić smutne i pracowite lata
dorastania. Nie skarżył się na swój los i nie wyobrażał sobie, że mógłby być inny.
Bójki między uczniami bywały brutalne, ich relacje pełne okrucieństwa i poniżenia;
szczupły i delikatny Jed nie byłby w stanie się bronić, rozeszła się jednak wieść, że
jest sierotą pozbawionym matki, i ten nieznany im ból onieśmielał kolegów; wokół
Jeda utworzyła się jakby aureola lękliwego szacunku. Nie miał bliskich przyjaciół i
nie poszukiwał przyjaźni. Całe popołudnia spędzał w bibliotece; w wieku
osiemnastu lat, po zdaniu matury, posiadał rozległą wiedzę, raczej niespotykaną u
młodzieży z jego pokolenia, na temat literackiego dziedzictwa ludzkości. Czytał
Platona, Ajschylosa i Sofoklesa, Radne'a, Moliera i Victora Hugo, znał Balzaka,
Dickensa i Flauberta, niemieckich romantyków i rosyjskich powieściopisarzy. Co
dziwniejsze, był również obeznany z dogmatami wiary katolickiej, które
pozostawiły tak głęboki rys na zachodniej kulturze, podczas gdy jego koledzy
zazwyczaj znacznie mniej wiedzieli o życiu Jezusa niż Spidermana.

To wrażenie nieco niedzisiejszej powagi, jakie powszechnie wywoływał, musiało


wzbudzić przychylność wykładowców, którzy oceniali jego teczkę na Akademii
Sztuk Pięknych; najwyraźniej mieli do czynienia z kandydatem oryginalnym,
wykształconym, poważnym, zapewne pracowitym. Sama teczka, zatytułowana
„Trzysta fotografii artykułów metalowych”, świadczyła o zdumiewającej dojrzałości
estetycznej autora. Zamiast podkreślać połysk metalu i groźne kształty, Jed
zastosował neutralne, mało kontrastowe oświetlenie, fotografując obiekty na tle z
szarego weluru. Śruby, nakrętki i klucze francuskie nabierały wyglądu dyskretnie
połyskliwych klejnotów.
Sporo natomiast kłopotów (i trudność ta miała towarzyszyć Jedowi przez całe
życie) sprawiło mu zredagowanie tekstu do fotografii. Po wielu próbach
uzasadnienia swojego wyboru ograniczył się do czystych faktów, podkreślając, że
najbardziej prymitywne artykuły metalowe, wykonane ze stali, są obrabiane z
dokładnością do 1/10 milimetra. Elementy najdroższych aparatów fotograficznych i
silników samochodów Formuły 1, znacznie bliższe mechanice precyzyjnej w
pełnym tego słowa znaczeniu, są zazwyczaj wykonywane z aluminium lub lekkich
stopów z dokładnością do 1/100 milimetra. W mechanice wysoko precyzyjnej
natomiast, stosowanej na przykład w zegarmistrzostwie czy chirurgii
dentystycznej, używa się tytanu, a tolerancja wymiarów nie przekracza jednego
mikrona. Ogólnie rzecz biorąc, napisał w podsumowaniu, oszczędnym i raczej
powierzchownym, historię ludzkości można w dużym stopniu sprowadzić do historii
obróbki metalu; wiek polimerów i tworzyw sztucznych był jeszcze młody i jego
zdaniem nie zdążył doprowadzić do faktycznej przemiany mentalnej.
Historycy sztuki, nieco sprawniej władający językiem, uznali później, że już to
pierwsze dzieło Jeda, w pewnym sensie podobnie jak wszystkie następne, i to
niezależnie od zastosowanych technik, nosiło znamiona hołdu dla pracy ludzkiej.

I tak Jed rozpoczął karierę artystyczną, nie mając żadnego innego na nią
pomysłu niż obiektywny opis świata, z którego złudnego charakteru tylko z rzadka
zdawał sobie sprawę. Mimo klasycznego wykształcenia - wbrew temu, co później
pisano - nie było w nim ani grama nabożnego respektu dla dawnych mistrzów; już
wówczas nad Rembrandta i Velázqueza przedkładał Mondriana i Paula Klee.
Przez pierwsze miesiące po przeprowadzce do trzynastki nie robił właściwie
niczego poza realizowaniem dość licznych zamówień na fotografie przedmiotów.
Aż pewnego dnia, rozpakowując przyniesiony przez kuriera twardy dysk Western
Digital, którego zdjęcia pod różnymi kątami miał dostarczyć następnego dnia,
zrozumiał, że pora skończyć z fotografowaniem przedmiotów, przynajmniej w
sensie artystycznym. Jakby to, że zaczął fotografować przedmioty dla celów
czysto zawodowych, handlowych, uniemożliwiało ich użycie w ramach
jakiegokolwiek projektu twórczego.
Ta równie brutalna jak nieoczekiwana prawda pogrążyła go w lekkiej depresji,
podczas której jego główną rozrywką stało się codzienne oglądanie teleturnieju
„Pytania dla mistrza", prowadzonego przez Juliena Lepers'a{6}. Ten początkowo
niezbyt zdolny prezenter, trochę przygłupi, o wyglądzie i instynktach barana -
zaczynając karierę, myślał raczej o zawodzie piosenkarza i zapewne do dzisiaj
skrycie do niego tęsknił - przez swój upór i niewiarygodną pracowitość stał się
jedną z najlepiej rozpoznawalnych postaci francuskiego krajobrazu medialnego.
Ludzie identyfikowali się z nim - zarówno studenci pierwszego roku politechniki,
emerytowane nauczycielki z Pas-de-Calais, bikersi z Limousin, jak i restauratorzy z
Var. Ani napuszony, ani zdystansowany, kojarzył się z wizerunkiem przeciętnego,
prawie sympatycznego Francuza pierwszego dziesięciolecia nowego wieku.
Chociaż Jed był bezwarunkowym wielbicielem Jeana-Pierre'a Foucaulta{7}, jego
humanizmu i gładkiej przebiegłości, musiał jednak przyznać, że coraz częściej
znajdował się pod urokiem Juliena Lepers'a.

Na początku października zadzwonił ojciec z wiadomością


0 śmierci babki; mówił powoli, głosem tylko trochę bardziej zmęczonym niż
zwykle. Babka Jeda, o czym ten świetnie wiedział, nigdy nie doszła do siebie po
śmierci męża, którego uwielbiała uczuciem zdumiewającym w biednym wiejskim
środowisku, które zazwyczaj niezbyt sprzyja romantycznym uniesieniom. Po
śmierci męża nawet wnuk nie był w stanie wyciągnąć jej ze spirali smutku, na
skutek której stopniowo rezygnowała z wszelkiej działalności, od hodowli królików
po gotowanie konfitur, na koniec przestała nawet zajmować się ogrodem.
Nazajutrz ojciec Jeda wybierał się do Creuse na pogrzeb i żeby pozałatwiać
sprawy spadkowe związane z domem; chętnie widziałby w swoim towarzystwie
syna. W rzeczywistości chciał, żeby Jed został na dłużej i zajął się wszystkimi
formalnościami, bo akurat miał bardzo dużo pracy. Jed natychmiast wyraził zgodę.

Następnego dnia ojciec przyjechał po niego swoim mercedesem. Koło


jedenastej znaleźli się na autostradzie A20, jednej z najładniejszych we Francji,
prowadzącej przez niezwykle piękne wiejskie krajobrazy; powietrze było ciepłe i
przejrzyste, z lekką mgiełką na horyzoncie. O trzeciej po południu zatrzymali się na
stacji przed La Souterraine; na prośbę ojca, który podjechał zatankować, Jed kupił
mapę Michelin departamentów Haute-Vienne i Creuse. I właśnie w tym momencie,
rozkładając mapę o dwa kroki od zapakowanych w celofan kanapek, przeżył
drugie w swoim życiu odkrycie estetyczne. Mapa była niezwykła; doznał takiego
wstrząsu, że ogarnęły go dreszcze. Nigdy w życiu nie widział czegoś równie
wspaniałego, równie pełnego emocji i znaczenia jak ta mapa Michelin
departamentów Haute-Vienne i Creuse w skali 1:150 000. Esencja
nowoczesności, naukowego i technicznego pojmowania świata, łączyła się w niej z
esencją życia zwierzęcego. Rysunek był finezyjny i piękny, absolutnie klarowny, z
ograniczonym kodem kolorystycznym. Ale w każdym z miasteczek i każdej z
wiosek o nazwach zapisanych w różny sposób, zależnie od ich wielkości, tętniło,
buzowało życie dziesiątek istnień ludzkich, dziesiątek lub setek dusz, z których
jedne zasłużyły na potępienie, inne na życie wieczne.

Ciało jego babki spoczywało już w dębowej trumnie. Była ubrana w ciemną
sukienkę, miała zamknięte oczy i złożone dłonie; pracownicy firmy pogrzebowej
czekali już tylko na nich, aby zamknąć trumnę. Na dziesięć minut pozostawili ich
samych w pokoju.
- Tak dla niej lepiej... - powiedział ojciec po chwili milczenia.
Zapewne racja, pomyślał Jed.
- No wiesz, ona była wierząca - dodał nieśmiało ojciec.
Następnego dnia, podczas nabożeństwa pogrzebowego, w którym uczestniczyli
wszyscy mieszkańcy wioski, potem przed kościołem, gdzie odbierali kondolencje,
Jed myślał o tym, że obaj z ojcem znakomicie pasują do okoliczności. Bladzi i
zmęczeni, w ciemnych garniturach, bez problemu okazywali powagę i smutek
należne przy tego typu okazjach; potrafili nawet docenić, choć nie umieli podzielić
tego uczucia, dyskretną nadzieję wyrażoną przez księdza, także dość wiekowego,
starego bywalca pogrzebów, które - biorąc pod uwagę średni wiek mieszkańców -
musiały stanowić główną formę jego działalności.
Wracając do domu, gdzie miała się odbyć stypa, Jed zdał sobie sprawę, że po
raz pierwszy w życiu uczestniczył w poważnym pogrzebie na starą modłę, w
pogrzebie, na którym nikt nie ukrywał realności śmierci. W Paryżu kilkakrotnie był
świadkiem kremacji; podczas ostatniej spalono ciało jego kolegi z akademii, który
zginął w katastrofie lotniczej, wracając z wakacji na wyspie Lombok. Był
zaszokowany - podczas kremacji niektórzy uczestnicy nawet nie wyłączyli
komórek.

Ojciec natychmiast ruszył w drogę powrotną, następnego dnia rano miał w


Paryżu spotkanie służbowe. Jed wyszedł do ogrodu. Słońce zachodziło, tylne
światła mercedesa oddalały się w kierunku drogi krajowej, a jemu przypomniała
się Geneviève. Przez kilka lat, kiedy studiował na akademii, mieli romans; prawdę
mówiąc, to właśnie z nią stracił cnotę. Geneviève pochodziła z Madagaskaru i
opowiadała mu o ciekawych obyczajach pogrzebowych panujących w jej kraju.
Tydzień po śmierci wykopywano ciało, zdejmowano spowijające je płótna i w
towarzystwie zmarłego spożywano posiłek w rodzinnej jadalni, po czym ciało z
powrotem składano do ziemi. Rytuał ten powtarzano po miesiącu, po trzech, nie
pamiętał dokładnie, ale chyba przeprowadzano co najmniej siedem kolejnych
ekshumacji, z których ostatnia miała miejsce rok po śmierci, po czym uznawano,
że zmarły definitywnie nie żyje i może dostąpić wiecznego spokoju. Ten mechanizm
akceptacji śmierci i fizycznej realności zwłok to dokładna odwrotność współczesnej
wrażliwości Zachodu, pomyślał Jed i przez chwilę żałował, że pozwolił Geneviève
odejść z jego życia. Była spokojna i łagodna; w owym czasie cierpiał na straszliwe
migreny pochodzenia okulistycznego, a ona mogła godzinami bez znużenia siedzieć
przy nim, przygotowywać mu posiłki, przynosić wodę i lekarstwa. Przy tym miała
raczej wybujały temperament i w sprawach seksualnych właściwie wszystkiego go
nauczyła. Jed lubił jej rysunki, nieco wzorowane na graffiti, lecz różniące się od
nich dziecinnym, radosnym traktowaniem postaci, trochę bardziej płynną kreską i
paletą kolorów: dużo czerwieni kadmowej, żółci indyjskiej, naturalnej i palonej
sieny.
Aby sfinansować studia, Geneviève sprzedawała swoje wdzięki, jak to kiedyś
nazywano; Jed uważał, że to nieco przestarzałe określenie lepiej do niej pasuje niż
anglosaskie escort. Brała dwieście pięćdziesiąt euro za godzinę i dodatkowe sto
za stosunek analny. Nie miał nic przeciwko temu, nawet jej zaproponował zrobienie
serii zdjęć erotycznych, żeby uatrakcyjnić jej stronę internetową. O ile mężczyźni
są często zazdrośni, czasem koszmarnie zazdrośni o byłych swoich kochanek i
przez lata, niekiedy aż do śmierci, zastanawiają się, czy ten drugi nie był lepszy,
czy nie dawał im więcej rozkoszy, o tyle z łatwością, bez najmniejszego wysiłku
akceptują to, co ich kobieta w przeszłości robiła w ramach prostytucji. Jakikolwiek
akt seksualny, który kończy się transakcją finansową, jest bez problemu
wybaczany, uważany za obojętny, w pewnym sensie uświęcony pradawnym
przekleństwem pracy. W zależności od miesiąca Geneviève zarabiała między pięć
a dziesięć tysięcy euro, poświęcając na to zajęcie zaledwie kilka godzin w
tygodniu. Pozwalała mu z tego korzystać, prosząc, aby „nie robił historii";
kilkakrotnie podczas ferii zimowych wyjeżdżali razem na Mauritiusa czy Malediwy
na jej koszt. Była tak naturalna i radosna, że nigdy, w najmniejszym stopniu nie czuł
się jak alfons.
Poczuł natomiast autentyczny smutek, gdy oświadczyła, że wychodzi za jednego
ze swoich regularnych klientów, trzydziestopięcioletniego prawnika od spraw
korporacyjnych, którego życie według słów Geneviève kropka w kropkę
przypominało życie prawników od spraw korporacyjnych, jakie opisywano w
amerykańskich powieściach kryminalnych. Jed wiedział, że Geneviève dotrzyma
słowa i będzie wierna mężowi, tak więc w sumie, wychodząc po raz ostatni z jej
kawalerki, zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczą.
Od tamtego czasu minęło piętnaście lat; jej mąż zapewne pędził udane życie
małżeńskie, ona była szczęśliwą żoną i matką, a jej dzieci - był tego pewien, choć
nigdy ich nie poznał - były grzeczne, dobrze wychowane i świetnie się uczyły. Czy
dochody jej męża, prawnika od spraw korporacyjnych, były teraz wyższe niż
dochody Jeda jako artysty? Trudne pytanie, choć może jedyne, jakie warto zadać.
„Masz powołanie artysty, tak bardzo ci na tym zależy...", powiedziała podczas ich
ostatniego spotkania. „Jesteś niewysoki, śliczny i milutki, ale do czegoś naprawdę
dążysz, masz ogromną ambicję, od razu to zobaczyłam w twoich oczach. Ja robię
tylko takie o... - niedbałym, okrągłym gestem pokazała wiszące na ścianie szkice
węglem. - Robię to tylko dla zabawy".
Jed zachował kilka rysunków Geneviève; nadal uważał, że są autentycznie
wartościowe. Czasem przychodziło mu do głowy, że sztuka powinna tak właśnie
wyglądać, niewinnie i radośnie, niemal zwierzęco; potwierdzały to poniekąd
powiedzonka w rodzaju „głupi jak prawdziwy artysta" czy „maluje jak ptak śpiewa";
może kiedyś, gdy człowiek upora się z problemem śmierci, sztuka stanie się
właśnie taka, może zresztą czasami taka bywała, na przykład u Fra Angelica,
blisko raju, z pełnym przekonaniem, że pobyt na ziemi to tylko przejściowe i
mgliste przygotowanie do życia wiecznego w pobliżu Pana Jezusa. „Jestem teraz
z tobą, codziennie, do końca świata".
Następnego dnia po pogrzebie przyszedł notariusz. Nie rozmawiali z ojcem na
ten temat; teraz Jed zdał sobie sprawę, że nawet o tym nie wspomnieli - a
przecież była to podstawowa przyczyna jego przyjazdu - ale od razu uznał za
oczywiste, że nie ma mowy o sprzedaży domu, nawet nie musiał dzwonić do ojca,
żeby to przedyskutować. Dobrze się czuł w tym domu, od razu dobrze się tu
poczuł, było to miejsce, w którym dawało się żyć. Lubił to nieporadne zestawienie
między częścią odnowioną, ze ścianami pokrytymi białym tynkiem, ze starą, z
nierówno ułożonych kamieni. Lubił wahadłowe drzwi, których nigdy nie dawało się
domknąć, wychodzące na drogę do Guéret, i olbrzymi piec w kuchni, w którym
można było palić drewnem, węglem i dowolnym innym opałem. W tym domu kusiło
go, aby uwierzyć w takie rzeczy jak miłość, wzajemna miłość małżonków, która
wsącza w ściany ciepło, promieniejące na następnych mieszkańców i przynoszące
im spokój. Równie dobrze mógłby uwierzyć w duchy lub w cokolwiek innego.
Tak czy siak notariusz nie miał zresztą najmniejszego zamiaru zachęcać go do
sprzedaży; jak sam przyznał, dwa, trzy lata wcześniej zareagowałby zupełnie
inaczej. W tamtych czasach angielscy maklerzy, młodzi, choć już starzy angielscy
maklerzy na emeryturze, dokonawszy inwazji na Dordonię, zaczęli błyskawicznie
zajmować dalsze terytoria w kierunku Bordeaux i Masywu Centralnego,
prowadząc swą ofensywę z kolejno zdobywanych przyczółków; prawie dotarli już
do Limousin i wkrótce można się było spodziewać ich przybycia do Creuse, a wraz
z nimi zwyżki cen. Lecz załamanie na giełdzie londyńskiej, kryzys subprimes i
drastyczny spadek cen spekulacyjnych papierów wartościowych radykalnie
zmieniły sytuację. Młodzi, choć już starzy maklerzy angielscy przestali myśleć o
urządzaniu swoich wiejskich rezydencji, z trudem spłacając raty za domy w
Kensington, a zaczęli się zastanawiać, jak swoje wiejskie rezydencje odsprzedać,
w związku z czym ceny leciały na łeb, na szyję. Według oceny notariusza należało
teraz poczekać na przybycie nowego pokolenia bogaczy, o majątkach bardziej
solidnych, opartych na produkcji przemysłowej, może Chińczyków lub
Wietnamczyków, któż to mógł wiedzieć; w każdym razie obecnie najlepszym
wyjściem było czekać, zostawić dom w dotychczasowym stanie, ewentualnie
dokonać paru ulepszeń, ale zawsze z zachowaniem miejscowych tradycji
rzemieślniczych. Nie warto natomiast przeprowadzać jakichkolwiek inwestycji
prestiżowych typu basen, jacuzzi czy szerokopasmowy dostęp do internetu;
kupując dom, nowi bogacze wolą sami się tym zająć, w tym punkcie był
stuprocentowo pewien, ostatecznie miał za sobą doświadczenie czterdziestu lat
pracy w zawodzie notariusza.

Kiedy ojciec przyjechał po niego w następny weekend, wszystko było


załatwione, rzeczy posegregowane i poukładane, drobne zapisy dla sąsiadów
przekazane. Obaj mieli uczucie, że ich matka i babka może, jak to się mówi,
spoczywać w pokój u. Jed rozluźnił się na skórzanym siedzeniu, podczas gdy
mercedes klasy S wjeżdżał na autostradę z pomrukiem mechanicznej satysfakcji.
Przez dwie godziny jechali z umiarkowaną prędkością przez krajobrazy w
odcieniach jesieni; rozmawiali niewiele, ale Jed odnosił wrażenie, że powstało
między nimi coś w rodzaju porozumienia, zgody co do ogólnego podejścia do
życia. Kiedy zbliżali się do zjazdu na Melun-Centre, zrozumiał, że ostatni tydzień
był w jego życiu niczym nawias spokoju.

Prace Jeda Martina często przedstawiano jako wyrosłe z chłodnej,


zdystansowanej refleksji nad kondycją świata, kreując go na spadkobiercę
wielkich konceptualistów z poprzedniego wieku. On sam był jednak w stanie
kompletnego rozstroju nerwowego, gdy zaraz po powrocie do Paryża kupił
wszystkie mapy Michelin, jakie udało mu się znaleźć, w sumie nieco ponad sto
pięćdziesiąt. Szybko zdał sobie sprawę, że najciekawsze należą do serii „Michelin
Regiony", pokrywającej dużą część Europy, a zwłaszcza „Michelin Departamenty",
ograniczającej się do Francji. Całkowicie zrezygnował z fotografii tradycyjnej, jaką
dotychczas się zajmował, i nabył przystawkę cyfrową Better-light 6000-HS, która
pozwalała na rejestrację plików z 48-bitowym zapisem kolorów RGB przy
rozdzielczości 6000 x 8000 pikseli.
Przez pół roku prawie nie wychodził z domu z wyjątkiem codziennego spaceru
do hipermarketu Casino na bulwarze Vincent-Auriol. Jego kontakty z kolegami z
akademii, dość sporadyczne już w czasach studiów, stawały się coraz rzadsze, aż
w końcu całkiem zanikły; był więc mocno zaskoczony, gdy na początku marca
dostał mail z propozycją udziału w wystawie zbiorowej Bądźmy uprzejmi,
organizowanej w maju przez fundację firmy Ricard. Odpowiedział e-mailem, że się
zgadza, nie zdając sobie w pełni sprawy, iż to właśnie jego niemal ostentacyjne
zdystansowanie stworzyło wokół niego pewną atmosferę tajemnicy, a wielu
spośród dawnych kolegów chciało po prostu wiedzieć, co się z nim dzieje.

Rano w dniu wernisażu uświadomił sobie, że od miesiąca do nikogo nie odezwał


się ani słowem z wyjątkiem codziennego „nie" do kasjerki (trzeba przyznać, rzadko
tej samej), która pytała, czy posiada kartę stałego klienta Casino. O ustalonej
godzinie udał się jednak na ulicę Boissy d'Anglas. Przyszło może ze sto osób, nie
potrafił ocenić, w każdym razie zaproszonych gości było kilkudziesięciu; w
pierwszej chwili poczuł niepokój, stwierdzając, że nikogo nie potrafi rozpoznać.
Przestraszył się, sądząc, że pomylił dzień lub miejsce wystawy, ale zobaczył
własny fotogram wiszący na ścianie w głębi, dobrze oświetlony. Wziął szklaneczkę
whisky i parokrotnie obszedł salę ruchem elipsoidalnym, udając pogrążonego w
zadumie, choć jego mózg nie potrafił sformułować żadnej myśli z wyjątkiem
zaskoczenia, że obraz dawnych kolegów tak kompletnie wyparował z jego
pamięci, uległ tak radykalnemu zatarciu, że aż zaczął się zastanawiać, czy on sam
należy do rodzaju ludzkiego. Przynajmniej rozpoznałby Geneviève, tak, na pewno
rozpoznałby swoją dawną kochankę, i tego przekonania mógł się trzymać.
Kończąc trzecią rundę, Jed zauważył młodą kobietę, która w skupieniu
przyglądała się jego fotogramowi. Trudno było jej nie zauważyć: nie tylko była
zdecydowanie najpiękniejszą kobietą w tej sali, ale zapewne najpiękniejszą, jaką
kiedykolwiek widział. Z bardzo jasną, niemal przezroczystą cerą, z platynowoblond
włosami i wydatnymi kośćmi policzkowymi, idealnie odpowiadała obrazowi
słowiańskiej piękności, jaki po upadku Związku Radzieckiego popularyzowały
agencje modelek i żurnale mody.
Podczas następnej rundy już jej tam nie było; zobaczył ją ponownie w połowie
rundy szóstej: stała uśmiechnięta w niewielkiej grupie ludzi, z kieliszkiem szampana
w ręku. Mężczyźni pożerali ją wzrokiem, nawet nie próbując ukryć pożądania;
jednemu z wrażenia opadła szczęka.
Kiedy po raz kolejny przechodził przed swoim fotogramem, znowu tam stała,
tym razem samotnie. Przez ułamek sekundy zawahał się, po czym wykonał chytry
manewr i stanął na wprost zdjęcia, przyglądając mu się i kiwając głową.
Obróciła się w jego stronę, przez kilka sekund patrzyła w zadumie, po czym
zapytała:
- To pan jest autorem?
- Tak.
Przez co najmniej pięć sekund przyglądała mu się nieco bardziej uważnie, zanim
dodała:
- Uważam, że to bardzo piękne.
Powiedziała to po prostu, spokojnie, ale z prawdziwym przekonaniem. Nie
potrafiąc znaleźć stosownej odpowiedzi, Jed obrócił wzrok w kierunku fotografii.
Musiał przyznać, że był z siebie raczej zadowolony. Na wystawę wybrał tę część
mapy Michelin departamentu Creuse, na której znajdowała się wioska, gdzie
mieszkała jego babka. Sfotografował ją pod kątem trzydzieści stopni w stosunku
do poziomu, maksymalnie pochylając standard, aby uzyskać jak największą głębię
ostrości. Później za pomocą Photoshopa dołożył efekt nieostrości i niebieskawy
odcień na horyzoncie. Na pierwszym planie znajdował się staw w Breuil i wioska
Châtelus-le-Marcheix. Widoczne dalej kręte drogi, wiodące przez lasy między
wioskami Saint-Goussaud, Lauriere i Jabreilles-les-Bordes, wyglądały jak
krajobraz z marzeń sennych, bajkowy i niedostępny. W głębi po lewej wynurzała
się z mgły wyrazista, czerwono-biała wstęga autostrady A20.
- Często fotografuje pan mapy drogowe?
- Owszem... Tak, dość często.
- Zawsze Michelin?
- Tak.
Po chwili namysłu zapytała:
- Dużo pan zrobił zdjęć tego typu?
- Ponad osiemset.
Tym razem przyglądała mu się w kompletnym osłupieniu przez przynajmniej
dwadzieścia sekund, zanim powiedziała:
- Musimy o tym porozmawiać. Musimy się spotkać, żeby o tym porozmawiać.
Może to pana zdziwi, ale... pracuję u Michelina.
Z malutkiej torebki Prada wyjęła wizytówkę, na którą przez chwilę tępo patrzył,
zanim ją schował do kieszeni: Olga Szeremojowa, Dział Komunikacji, Michelin
France.

Zadzwonił następnego dnia rano. Olga zaproponowała, żeby zjedli razem


kolację.
- Nie mam zwyczaju jadać kolacji... - sprzeciwił się. -To znaczy, nie mam
zwyczaju jadać w restauracji. Chyba zresztą nie znam ani jednej restauracji w
Paryżu.
- Ale ja znam ich sporo - odpowiedziała stanowczo. - Mogłabym nawet
powiedzieć, że... na tym polega mój zawód.
Spotkali się w małej restauracyjce na dziesięć stolików Chez Anthony et
Georges na ulicy Arras. Wszystko, od zastawy stołowej po meble, było
wyszperane po antykwariatach i tworzyło różnorodną, pełną wdzięku zbieraninę
kopii mebli francuskich z osiemnastego wieku, secesyjnych bibelotów i angielskiej
porcelany. Przy wszystkich stolikach siedzieli turyści, przede wszystkim
Amerykanie i Chińczycy, przy jednym Rosjanie. Georges, chudy, łysy i z lekka
niepokojący, nieco w stylu skórzaka, przywitał się z Olgą jak ze stałą bywalczynią.
Anthony, który zajmował się kuchnią, należał do typu miśków, choć bez przesady;
zapewne starał się uważać na linię, ale jego menu świadczyło o obsesyjnym
zamiłowaniu do foie gras. Jed sklasyfikował ich jako parę dość nowoczesnych
pedałów, unikających ekscesów i złego gustu, zwyczaj owo przypisywanych ich
społeczności, którzy czasami jednak dawali się ponieść. Gdy weszła Olga,
Georges zapytał: „Mogę wziąć twoje futro, moja droga?", z naciskiem na moja
droga, tonem jak z gejowskiego kabaretu. Miała na sobie prawdziwe futro, co było
dość dziwne jak na tę porę roku, ale pod spodem Jed ujrzał krociuteńką
minispódniczkę i topik bez ramiączek z białej satyny, ozdobiony kryształkami
Swarovskiego; była naprawdę wspaniała.
- Jak się masz, kochana? - Anthony w fartuchu kucharskim owiniętym wokół
bioder kołysał się przy ich stoliku. - Lubisz kurczaka w sosie rakowym? Dostaliśmy
raki z Limousin, boskie, naprawdę boskie. Dzień dobry panu - dodał, obracając się
w kierunku Jeda.
- Podoba się tu panu? - zapytała Olga, gdy Anthony odszedł od ich stolika.
- Ja... Tak. To bardzo typowe miejsce. To znaczy, tak mi się wydaje, ale
właściwie nie wiem dlaczego. Czy ta restauracja jest już w przewodniku? - Miał
wrażenie, że należy to pytanie postawić.
- Jeszcze nie. Będzie od przyszłego roku. Ukazał się o niej artykuł w „Condé
Nast Traveller"{8} i w chińskiej wersji „Elle".
Olga pracowała obecnie w paryskim biurze Michelin, dokąd została
oddelegowana przez holding Compagnie Financière Michelin, mający swą siedzibę
w Szwajcarii. Podejmując dość logiczną próbę dywersyfikacji działalności, firma
kupiła ostatnio spore udziały w sieciach hotelowych Relais et Châteaux, a
zwłaszcza French Touch, które od paru lat dynamicznie się rozwijały; ze względów
deontologicznych firma zachowywała jednak rygorystyczną niezależność w
stosunku do redakcji poszczególnych przewodników. Szybko zrozumiała, że
większość Francuzów nie ma pieniędzy na wakacje we Francji, w każdym razie na
pewno nie w hotelach proponowanych przez te sieci. Sondaż, przeprowadzony rok
wcześniej przez French Touch, ujawnił, że siedemdziesiąt pięć procent klientów
pochodzi z trzech krajów: Chin, Indii i Rosji, a w wypadku najbardziej prestiżowych
hoteli typu demeures d'exception udział ten sięgał nawet dziewięćdziesięciu
procent. Olga została zatrudniona w celu dostosowania wizerunku firmy do tej
nowej klienteli.
Mecenat nad sztuką współczesną nieszczególnie interesował Michelina,
tłumaczyła. Ten międzynarodowy koncern, od początku swego istnienia mający
siedzibę w Clermont-Ferrand, w którego zarządzie zawsze zasiadał jakiś potomek
założycieli, miał opinię przedsiębiorstwa konserwatywnego, wręcz
paternalistycznego. Projekt otwarcia w Paryżu sali wystawowej Michelin
poświęconej sztuce współczesnej nie ucieszył więc kierownictwa, choć Olga była
pewna, że znacząco może poprawić wizerunek firmy w Rosji i Chinach.
- Czy ja pana nie nudzę? - przerwała nagle swój wywód. - Przepraszam, ja tu
mówię tylko o interesach, a pan przecież jest artystą...
- Skądże znowu - odparł szczerze Jed. - Przeciwnie, jestem zafascynowany.
Nawet nie tknąłem foie gras...
Faktycznie był zafascynowany, ale raczej jej oczami i ruchem warg, kiedy
mówiła; miała jasnoróżową, lekko perłową szminkę, która świetnie pasowała do
oczu.
Przez kilka sekund patrzyli na siebie bez słowa i Jed stracił jakiekolwiek
wątpliwości: wzrok, jaki w nim zatapiała, zdecydowanie wyrażał pożądanie. I było
jasne, iż natychmiast zorientowała się, że on o tym wie.
- Cóż... - podjęła, lekko zażenowana. - Cóż, dla mnie to naprawdę
nieoczekiwane, że spotkałam artystę, który przedmiotem swojej twórczości uczynił
mapy Michelin.
- Moim zdaniem te mapy są naprawdę piękne.
- To widać. To widać na pana zdjęciach.

Bez trudu zaprosił ją do siebie, żeby pokazać pozostałe fotografie. Kiedy


taksówka skręciła w aleję des Gobelins, ogarnęło go nagłe zmieszanie.
- Boję się, że w mieszkaniu panuje pewien bałagan - powiedział.
Odpowiedziała oczywiście, że nie szkodzi, ale na schodach jego niepokój
jeszcze wzrósł, a otwierając drzwi, rzucił w jej kierunku krótkie spojrzenie: jednak
lekko się wzdrygnęła. Słowo bałagan było zdecydowanie eufemizmem. Całą
podłogę wokół rajzbretu, na którym stał aparat Linhof, zaścielały odbitki, miejscami
w kilku warstwach, leżały ich tam zapewne tysiące. Między rajzbretem a rzuconym
na podłogę materacem pozostawało tylko wąskie przejście. W mieszkaniu
panował nie tylko bałagan, ale też brud, pościel była niemal szara, pokryta
plamami.
- No cóż, typowe mieszkanie kawalerskie - powiedziała Olga lekkim tonem, po
czym weszła do pokoju i kucnęła, żeby przyjrzeć się jednemu ze zdjęć;
minispódniczka podjechała jej wysoko na udach, nogi miała niewiarygodnie długie i
szczupłe; jak można mieć tak długie i szczupłe nogi? Jed nigdy w życiu nie miał
takiej erekcji, aż bolesnej, cały dygotał i miał wrażenie, że zaraz zemdleje.
- Ja... - wycharczał nie swoim głosem.
Olga obróciła się i zrozumiała, że sprawa jest poważna, natychmiast rozpoznała
ten spanikowany wzrok mężczyzny, który nie panuje nad własnym pożądaniem,
podeszła do niego, otuliła swym zmysłowym ciałem i pocałowała prosto w usta.

Jednak lepiej było pójść do niej. Tam było oczywiście zupełnie inaczej: urocze
dwupokojowe mieszkanko przy ulicy Guynemer, z oknami wychodzącymi na Ogród
Luksemburski. Olga należała do tych przemiłych Rosjan, którzy przez lata
pobierania nauk nabrali podziwu dla pewnego wizerunku Francji - jej galanterii,
gastronomii, literatury i tak dalej - a później nieustająco narzekali, że w
rzeczywistości kraj ten tak słabo spełnia ich oczekiwania. Często uważa się, że
Rosjanie przeprowadzili wielką rewolucję, która pozwoliła im wyzwolić się spod
władzy komunizmu, tylko po to, aby móc konsumować McDonaldy i filmy z Tomem
Cruisem; to poniekąd prawda, ale u niektórych spośród nich istniało również
pragnienie degustowania pouilly-fuissé i zwiedzania Sainte-Chapelle. Dzięki swemu
poziomowi wykształcenia i kultury Olga należała do tej elity. Jej ojciec, biolog
pracujący na moskiewskim uniwersytecie, specjalizował się w owadach; pewien
gatunek syberyjskiego motyla został nawet nazwany jego imieniem. Ani on sam,
ani jego rodzina nie skorzystali z wielkiego podziału łupów, jaki nastąpił w
momencie upadku imperium, choć zarazem nie popadli w nędzę; uniwersytet, na
którym pracował, utrzymał przyzwoite dotacje i po kilku niepewnych latach rodzina
Olgi ustabilizowała swój status klasy średniej, lecz to, że Olga mogła żyć w Paryżu
na wysokiej stopie, wynajmować dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Guynemer i
nosić markowe ciuchy, zawdzięczała wyłącznie swoim zarobkom u Michelina.
Kiedy zostali kochankami, dość szybko ustanowił się między nimi pewien rytm.
Rano Jed wychodził z mieszkania razem z Olgą. Ona wsiadała do swojego mini
park lane'a i jechała do biura przy alei de la Grandę Armee, on udawał się metrem
do pracowni na bulwarze de l'Hópital. Wracał wieczorem, zazwyczaj trochę
wcześniej od niej.
Sporo wychodzili. Olga, mieszkająca w Paryżu od dwóch lat, z łatwością
zbudowała gęstą sieć relacji towarzyskich. W ramach swojej działalności
zawodowej utrzymywała kontakty z prasą i mediami, choć w branżach mało
glamour, czyli w kronice turystycznej i gastronomicznej. Zresztą kobieta jej urody
wszędzie mogła znaleźć wejścia i zostałaby przyjęta w dowolnych kręgach. Można
się było nawet dziwić, że w momencie spotkania Jeda nie miała stałego kochanka;
jeszcze dziwniejsze było to, że jej wybór padł właśnie na niego. Bez wątpienia
mógł uchodzić za ładnego chłopca, ale był raczej niski i drobny, co zazwyczaj nie
gwarantowało powodzenia u kobiet; od kilku lat powracała moda na dobrych w
łóżku samców; prawdę mówiąc, nie była to kwestia zmiany mody, a raczej
powrotu do podstawowych wartości natury i pociągu seksualnego w najbardziej
elementarnym i brutalnym wydaniu; epoka anorektycznych modelek również
definitywnie minęła, a kobiety o przesadnie bujnej urodzie interesowały już tylko
nielicznych Afrykanów i osobników o perwersyjnych gustach; trzecie tysiąclecie -
po paru niezbyt silnych wahnięciach - powracało do kultu najprostszych,
sprawdzonych modeli: uroda wyrażająca się u kobiety harmonią kształtów, a u
mężczyzny tężyzną fizyczną. Sytuacja ta nie była zbyt korzystna dla Jeda. Jego
kariera artystyczna również nie przedstawiała się imponująco - tak naprawdę
nawet nie był artystą, nigdy nie miał wystawy, nigdy nie ukazał się żaden artykuł
omawiający jego prace i tłumaczący ich wagę dla świata; praktycznie pozostawał
kompletnie nieznany. Tak, wybór Olgi był zaskakujący i Jed zapewne byłby nim
zaskoczony, gdyby jego natura pozwalała mu odczuwać zaskoczenie tego typu
sprawami czy choćby je dostrzegać.
Jakkolwiek było, w ciągu kilku tygodni dostał zaproszenie na więcej wernisaży,
premier i koktajli literackich niż przez wszystkie lata studiów na Akademii Sztuk
Pięknych. Szybko nauczył się właściwych zachowań. Nie było potrzeby
wykazywać się błyskotliwością, najlepiej było milczeć, ale koniecznie słuchać
swojego rozmówcy, słuchać go z powagą i empatią, od czasu do czasu wtrącając
słówko: „Doprawdy?", świadczące o zainteresowaniu i zaskoczeniu, lub:
„Oczywiście..." z odcieniem zrozumienia i aprobaty. Niewielki wzrost Jeda ułatwiał
mu przyjęcie postawy poddańczej, wysoko cenionej przez działaczy kulturalnych -
prawdę mówiąc, nie tylko przez nich. W sumie było to środowisko łatwo dostępne,
zapewne jak wszystkie inne środowiska, a uprzejma neutralność Jeda i jego
milczenie na temat własnych dzieł dobrze mu służyły, sprawiając wrażenie -
zresztą uzasadnione - że jest artystą poważnym, który naprawdę pracuje. Krążąc
wśród ludzi w grzecznej obojętności, Jed bezwiednie przyjął postawę groovera,
która swego czasu stała się źródłem sukcesu Andy'ego Warhola, zabarwiając ją
zarazem odcieniem powagi - natychmiast interpretowanej jako powaga
zaangażowana, obywatelska - która pięćdziesiąt lat później miała się stać
obowiązkowa. Pewnego listopadowego wieczoru, przy okazji jakiejś tam nagrody
literackiej, został nawet przedstawiony słynnemu Frédéricowi Beigbederowi{9},
będącemu u szczytu medialnej sławy. Pisarz i publicysta, po długich całusach
składanych Oldze (ale w sposób tak ostentacyjny, tak teatralny, że aż niewinny,
tak wyraźna w nim była intencja gry), obrócił zaintrygowany wzrok w stronę Jeda,
zanim przechwyciła go znana z tabloidów aktorka porno, która właśnie
opublikowała książkę ze swoimi rozmowami z tybetańskim mnichem. Nie
przestając przytakiwać dawnej gwieździe porno, Beigbeder rzucał przelotne
spojrzenia na Jeda, jakby prosząc go, by nie znikał w tłumie gęstniejącym w miarę
znikania słonych paluszków. Autor „Au secours pardon” był bardzo chudy i nosił
rzadką brodę, wyraźnie starając się upodobnić do typowego bohatera rosyjskich
powieści. Wreszcie dziewczyną zajął się jakiś wysoki, rozlazły, półtłusty facet o
półdługich włosach, półinteligent a półidiota, który bodajże pracował w
wydawnictwie Grasset, i Beigbederowi udało się wyswobodzić. Olga stała parę
metrów dalej, jak zwykle otoczona kręgiem adorujących ją mężczyzn.
- A więc to pan? - zapytał Jeda, patrząc mu prosto w oczy z niepokojącą
intensywnością; naprawdę do złudzenia przypominał bohatera rosyjskich powieści
typu Razumichin, wieczny student. Błysk w jego oczach zapewne więcej
zawdzięczał kokainie niż religijnej żarliwości, ale-zastanawiał się Jed - czy
faktycznie stanowi to jakąkolwiek różnicę?
- To pan ją zdobył? - zapytał Beigbeder z rosnącą intensywnością. Nie wiedząc,
co odpowiedzieć, Jed milczał. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że sypia z jedną z
pięciu najpiękniejszych kobiet Paryża?
Jego głos nabrał tonów poważnych, profesjonalnych; najwyraźniej znał
pozostałe cztery. Na to również Jed nie potrafił odpowiedzieć. No bo co można
odpowiadać na pytania o sprawy ludzkie?
Beigbeder westchnął, nagle znużony, a Jed pomyślał, że rozmowa stanie się
teraz łatwiejsza, że będzie mógł jak zwykle słuchać, milcząco przytakując
koncepcjom i anegdotom roztaczanym przez rozmówcę, ale tak się nie stało.
Beigbeder był nim naprawdę zainteresowany, chciał czegoś się o nim dowiedzieć,
co już samo w sobie było niezwykłe, gdyż Beigbeder należał do najbardziej
obleganych celebrytów Paryża; otaczający ich ludzie zaczynali obracać w ich
kierunku wzrok, pewnie wyciągać jakieś wnioski. Jed najpierw próbował się
wykręcić, mówiąc, że zajmuje się fotografią, ale Beigbeder chciał wiedzieć więcej:
jakim gatunkiem fotografii? Odpowiedź kompletnie go zaskoczyła: znał fotografów
reklam, fotografów mody, nawet paru fotografów wojennych (chociaż spotykał ich
zazwyczaj w roli paparazzich, czym raczej się nie chwalili, gdyż w środowisku
uważano, że robienie zdjęć cycków Pameli Anderson to zajęcie mniej szlachetne
niż fotografowanie porozrzucanych szczątków libańskiego kamikadze, chociaż w
obu wypadkach używa się tych samych obiektywów, a wymagania techniczne są
niemal identyczne: trudno uniknąć drżenia ręki w momencie naciskania migawki i
nawet maksymalne otwarcie przesłony wymaga dobrego światła - oto problemy,
jakie wiążą się z używaniem teleobiektywu), natomiast człowiek fotografujący
mapy drogowe, no nie, to coś nowego. Plącząc się nieco, Jed w końcu wydusił z
siebie, że no tak, w pewnym sensie można go nazwać artystą.
- Ha, ha, ha!... - ryknął pisarz nieco przesadnym śmiechem, na co kilka osób,
między innymi Olga, obróciło się w ich kierunku. - Jasne, oczywiście, trzeba być
artystą! Literatura to kompletnie poroniony pomysł! Żeby sypiać z najpiękniejszymi
kobietami, trzeba być artystą! Ja też chcę być ar-tys-tą!
Zupełnie nieoczekiwanie rozłożył szeroko ramiona i zaintonował, bardzo głośno i
prawie nie fałszując, kuplet z „Bluesa businessmana”:

- Chciałbym być artystą,


Ze świata nędzę zmy-y-y-ć,
Zostać anarchistą
I jak milioner ży-y-y-ć!

Kieliszek wódki drżał mu w dłoni. Połowa sali patrzyła w ich kierunku. Opuścił
ramiona, zgaszonym głosem dodał:
- Słowa: Luc Plamondon{10}, muzyka: Michel Berger{11} - i wybuchnął płaczem.
Dobrze ci poszło z Frederikiem... - powiedziała Olga, gdy wracali na piechotę
bulwarem Saint-Germain.
- Owszem - odparł Jed nieco niepewnie. Wśród swoich młodzieńczych lektur w
gimnazjum u jezuitów przerabiał realistyczne powieści francuskie z dziewiętnastego
wieku, w których zdarza się, że młodzi ambitni ludzie robią karierę dzięki kobiecie;
zdziwiło go jednak, że sam znalazł się w podobnej sytuacji; prawdę mówiąc, owe
realistyczne powieści francuskie z dziewiętnastego wieku wyleciały mu z pamięci,
od kilku lat czytał wyłącznie kryminały Agathy Christie, a właściwie tylko te, w
których występował Hercule Poirot, co w obecnych okolicznościach nie na wiele
mogło mu się przydać.
Wreszcie był wy lansowany i Olga bez szczególnego trudu przekonała swojego
dyrektora do zorganizowania pierwszej wystawy Jeda w należącej do firmy sali
przy alei Breteuil. Poszedł obejrzeć pomieszczenie, przestronne, ale dość smętne,
o ścianach i posadzce z szarego betonu; ta surowość nawet mu się spodobała.
Nie sugerował żadnych zmian, tylko poprosił o postawienie przy wejściu
dodatkowej planszy. Wydał natomiast bardzo precyzyjne instrukcje dotyczące
oświetlenia i raz w tygodniu chodził sprawdzać, czy są dokładnie realizowane.
Datę wernisażu wyznaczono - dość rozsądnie - na dwudziestego ósmego
stycznia, co krytykom zostawiało czas na powrót z wakacji zimowych i
przygotowanie dalszych planów. Na bufet przeznaczono całkiem przyzwoite
pieniądze. Dla Jeda pierwszym prawdziwym zaskoczeniem była attachée de
presse; hołdując stereotypom, wyobrażał sobie, że na tym stanowisku pracuj ą
tylko laski, i zdziwił się, gdy zobaczył zbolałą, chudą, prawie garbatą pannicę o
zgoła niestosownym imieniu Marylin, na dodatek zapewne neurotyczkę: podczas
ich pierwszej rozmowy przez cały czas nakręcała sobie długie czarne włosy na
palec, robiła z nich kołtuny nie do rozczesania, po czym jednym ruchem wyrywała
całe pasemko. Z nosa jej bez przerwy ciekło; w wielkiej torbie rozmiarami
przypominającej siatkę na zakupy miała kilkanaście opakowań chusteczek
higienicznych, co prawdopodobnie odpowiadało jej dziennemu zużyciu. Spotkali się
w biurze u Olgi; przykro było patrzeć na tę piękność o budzących najwyższe
pożądanie kształtach obok tamtej nieszczęsnej dziewczyniny, której pochwy
prawdopodobnie nikt nigdy nie próbował odwiedzić. Przez chwilę Jed zastanawiał
się, czy Olga nie dokonała wyboru właśnie ze względu na jej szpetotę, aby uniknąć
jakiejkolwiek rywalki w najbliższym otoczeniu. Ale nie, na pewno nie, była zbyt
świadoma własnej urody i rozumna, aby mieć poczucie rywalizacji czy konkurencji,
skoro obiektywnie nic nie zagrażało jej przewadze - zresztą w życiu rzeczywistym
nigdy się to nie przytrafiało, choć zdarzało się, że zazdrościła Kate Moss kości
policzkowych lub Naomi Campbell tyłka, ale tylko przelotnie, podczas transmisji z
pokazów mody na M6. Jeśli Olga wybrała Marylin, to wyłącznie dlatego, że
cieszyła się opinią znakomitej attachée de presse, zapewne najlepszej w dziedzinie
sztuki współczesnej, przynajmniej na rynku francuskim.

Jestem szczęśliwa, że mogę pracować przy tym projekcie... - oznajmiła Marylin


zbolałym głosem. - Głęboko szczęśliwa.
Olga kurczyła się jak mogła, usiłując zejść do jej wzrostu; czuła się bardzo
niezręcznie, aż wreszcie skierowała ich do małej sali konferencyjnej obok swego
biura.
- Dam wam popracować... - powiedziała i z ulgą znikła.
Marylin wyciągnęła terminarz formatu 21 x 29,7 cm i dwa opakowania
chusteczek.
- Najpierw poszłam na geografię. Potem zwekslowałam na geografię człowieka.
A teraz zajmuję się po prostu człowiekiem. No, o ile to, czym się zajmuję, można
nazwać istotami ludzkimi - poprawiła się.
W pierwszej kolejności chciała wiedzieć, czy wśród tytułów prasy pisanej ma
jakieś ulubione. Szczerze mówiąc, Jed nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek w
życiu kupił jakąś gazetę lub czasopismo. Lubił telewizję, zwłaszcza rano, kiedy
można było klikać po kanałach, przeskakując od kreskówek do magazynów
giełdowych; czasami, jeśli jakiś temat szczególnie go zaciekawił, wchodził do
internetu, lecz prasa drukowana wydawała mu się dziwacznym przeżytkiem, w
bliskiej perspektywie skazanym na zagładę, którego roli kompletnie nie pojmował.
- Okej - skomentowała Marylin z rezerwą. - Mogę chyba uznać, że dostałam
carte blanche.

Faktycznie, dostała carte blanche i spożytkowała ją najlepiej, jak umiała. Kiedy


w dniu wernisażu weszli do sali przy alei Breteuil, Olga przeżyła szok.
- Ile ludzi... - powiedziała w końcu, wyraźnie pod wrażeniem.
- Owszem, trochę ich tu przyszło - potwierdziła Marylin z cichą satysfakcją, w
której pobrzmiewała szczypta pretensji. Było koło stu osób, lecz jej chodziło o to,
czy przyszli ludzie ważni; jak to jednak ocenić? Jedyną osobą, którą Jed znał z
widzenia, był Patrick Forestier{12}, bezpośredni przełożony Olgi, a zarazem
dyrektor do spraw komunikacji Michelin France, typowy technokrata, który
najwyraźniej usiłował ubrać się w stylu artystycznym, przez trzy godziny
przeglądając całą swoją garderobę i decydując się w końcu na jeden z tych co
zwykle szarych garniturów, tyle że bez krawata.
Wejście do sali przegradzała wielka plansza z dwumetrowymi przejściami po
obu stronach, gdzie Jed wywiesił dwa fotogramy jeden obok drugiego: zdjęcie
satelitarne zrobione w pobliżu szczytu Grand Ballon pod Guebwiller oraz
powiększenie mapy „Michelin Departamenty" z tego samego miejsca. Kontrast był
uderzający: na ujęciu satelitarnym widać było tylko mniej lub bardziej jednolitą
zieloną plamę z rozsianymi gdzieniegdzie niewyraźnymi niebieskimi kropkami,
natomiast na mapie pojawiała się fascynująca plątanina dróg lokalnych, szlaków
krajobrazowych, punktów widokowych, lasów, jezior i przełęczy. Nad oboma
fotogramami widniał, wypisany wielkimi czarnymi literami, tytuł wystawy: MAPA
JEST BARDZIEJ INTERESUJĄCA OD TERYTORIUM.

W samej sali na wielkich ruchomych panelach Jed powiesił około trzydziestu


powiększeń map „Michelin Departamenty" z najbardziej różnorodnych stref
geograficznych, od obszarów wysokogórskich po wybrzeże Bretanii, od lesistych
krajobrazów nad kanałem La Manche po łany zbóż w Eure-et-Loir. Marylin, której
Olga i Jed nie odstępowali na krok, zatrzymała się przy wejściu, obserwując tłum
dziennikarzy, osobistości i krytyków, niczym drapieżnik śledzący stado antylop u
wodopoju.
- Przyszła Pepita Bourguignon{13} - powiedziała w końcu, parskając krótkim
śmieszkiem.
- Bourguignon? - zainteresował się Jed.
- Krytyk sztuki z „Le Monde".
Ledwo się powstrzymał przed idiotycznym powtórzeniem: „Le Monde"?, zanim
sobie uświadomił, że chodzi o gazetę, i postanowił, że w miarę możności przez
resztę wieczoru zachowa milczenie. Opuściwszy Marylin, zaczął przechadzać się
spokojnie między fotogramami, przez nikogo nie rozpoznawany jako artysta, nawet
nie starając się słuchać komentarzy. Miał wrażenie, że w porównaniu z innymi
wernisażami szmer rozmów jest mniej ożywiony; ludzie byli skoncentrowani, niemal
nabożnie skupieni, wielu oglądało wystawione dzieła, co zapewne było dobrym
znakiem. Patrick Forestier jako jeden z niewielu zachowywał się w sposób
hałaśliwy i ekspansywny: z kieliszkiem szampana w ręku kręcił się wokół siebie,
aby powiększyć otaczające go audytorium, głośno sobie gratulując „końca
nieporozumień między firmą Michelin a światem sztuki".

Trzy dni później Marylin wkroczyła do sali konferencyjnej obok biura Olgi, gdzie
Jed zasiadł w oczekiwaniu na reakcje. Wyciągnęła z torby pudełko chusteczek
higienicznych i najnowszy numer „Le Monde".
- Nie czytał pan? - wykrzyknęła tonem mogącym u niej wskazywać na
podniecenie. - Dobrze więc zrobiłam, że tu przyszłam.
Artykuł, podpisany przez Patricka Kéchichiana{14}, na całą szpaltę, z piękną
kolorową reprodukcją zdjęcia mapy departamentu Lot w Dordonii, był
entuzjastyczny. Od samego początku utożsamiał punkt widzenia mapy - lub zdjęcia
satelitarnego - z punktem widzenia Boga. „Z głębokim spokojem wielkich
rewolucjonistów - pisał autor - artysta, całkiem młody człowiek, od pierwszego
dzieła, przez które pozwala nam wejść do swego świata, odcina się od
naturalistycznej, neopogańskiej wizji, poprzez którą nasi współcześni starają się
odnaleźć wizerunek Tego, który jest nieobecny. Nie bez zuchwałej śmiałości
przyjmuje punkt widzenia Boga współuczestniczącego u boku człowieka w
(re)konstrukcji świata". Dalej pisał o samych dziełach, wykazując się
zdumiewającą znajomością technik fotograficznych, po czym podsumowywał: „Jed
Martin dokonał wyboru między mistycznym połączeniem ze światem a racjonalną
teologią. Być może jako pierwszy w sztuce Zachodu od czasu wielkich artystów
Renésansu, od nocnych widzeń Hildegardy z Bingen preferuje trudne, a zarazem
jasne konstrukcje «niemego wołu», jak jej współwyznawcy z uniwersytetu
kolońskiego mieli zwyczaj nazywać świętego Tomasza z Akwinu. Choć wybór taki
może oczywiście budzić wątpliwości, wielkość wizji, jaka zeń wynika - już nie. Tak
więc nowy sezon artystyczny rozpoczyna się pod znakomitymi auspicjami".
- Niegłupio pisze - powiedział Jed. Marylin spojrzała na niego z oburzeniem.
- Ten artykuł jest niesamowity! - odparła surowo. - Cóż, to dość niezwykłe, że
napisał go Kéchichian, zazwyczaj zajmuje się tylko książkami. A przecież Pepita
Bourguignon była na wernisażu... - Przez parę sekund milczała zakłopotana, po
czym stanowczo zakończyła: - Tak czy owak, wolę pełną szpaltę Kéchichiana od
notki Pepity.
- A teraz co?
- Teraz dopiero się zacznie. Będzie coraz więcej artykułów.
Tego samego wieczoru poszli oblać wydarzenie w Chez Anthony et Georges.

- Dużo się o panu mówi... - szepnął Georges, pomagając Oldze zdjąć płaszcz.
Restauracje kochają celebrytów, z najwyższą uwagą śledzą kronikę kulturalną i
towarzyską, wiedzą, że obecność znanych ludzi zwiększa ich atrakcyjność dla
prymitywów z kasą, wśród których przede wszystkim poszukują klienteli, celebryci
zaś kochają restauracje; między restauracjami a celebrytami w naturalny sposób
powstaje coś w rodzaju symbiozy. Jed, jako całkiem świeży minicelebryta, bez
trudu przyjął postawę skromnego dystansu, jaka przynależała jego nowemu
statusowi, co Georges, ekspert w dziedzinie początkujących celebrytów, pochwalił
aprobującym spojrzeniem. Tego wieczoru w restauracji nie było wielu gości, tylko
jakaś koreańska para, która dość szybko wyszła. Olga zdecydowała się na
gazpacho z rukolą i homara z purée z ignamów, a Jed na leciutko podsmażone
małże świętego Jakuba i suflet z flądry z kminkiem i musem z gruszki. Przy
deserze podszedł do nich Anthony, w fartuchu kucharskim na biodrach, z butelką
armaniaku Castarède 1905.
- Na koszt firmy - oznajmił zdyszanym tonem i napełnił kieliszki.
Według Rothensteina i Bowlesa ten właśnie rocznik zachwycał pełnym,
szlachetnym i bogatym smakiem. Finisz, o aromacie suszonej śliwki i madery, był
typowy dla dojrzałej nalewki, długo trzymał się na języku, pozostawiając po sobie
smak dobrze wyprawionej skóry. Od ich ostatniej wizyty Anthony nieco przytył, co
zapewne było nieuniknione - z wiekiem zmniejsza się ilość testosteronu, a
wskaźnik tkanki tłuszczowej przyrasta; Anthony zbliżał się do wieku krytycznego.
Olga długo i z zachwytem napawała się zapachem alkoholu, zanim zwilżyła nim
usta; znakomicie przystosowała się do Francji, aż trudno było uwierzyć, że
dorastała w mieszkaniu kwaterunkowym na przedmieściach Moskwy.
- Jak to się dzieje, że prawie wszyscy nowi kucharze - zapytała po pierwszym
łyku - mam na myśli tych, o których jest głośno, są homoseksualistami?
- Ha! - Anthony przeciągnął się zmysłowo na krześle, omiatając salę
zachwyconym wzrokiem. - To jest, moja kochana, prawdziwy sekret,
homoseksualiści zawsze, od samego początku u-wiel-bia-li kuchnię, ale nikt o tym
nie mówił, absolutnie nikt. Oczywiście trzy gwiazdki Franka Pichona{15} zrobiły
swoje. Fakt, że kucharz transseksualista może dostać trzy gwiazdki u Michelina, to
był naprawdę mocny sygnał. - Pociągnął łyk, pogrążając się we wspomnieniach. -
No i, rzecz jasna - podjął z niezwykłym ożywieniem - prawdziwa bomba, od której
wszystko się zaczęło: coming out Jeana-Pierre’a Pernauta{16}!
- Faktycznie, coming out Jeana-Pierre’a Pernauta był niesamowity - przyznał
niechętnie Georges. - Ale wiesz, Tony - ciągnął syczącym, agresywnym głosem -
w sumie to nie społeczeństwo odrzucało homoseksualnych kucharzy, ale
homoseksualiści nie akceptowali siebie jako kucharzy. Sam zobacz, w „Têtu"{17} nie
ukazał się o nas ani jeden artykuł, cisza, dopiero „Le Parisien"{18} po raz pierwszy
wspomniał o naszej restauracji. W tradycyjnym środowisku gejów kariera w
gastronomii nigdy nie uchodziła za dostatecznie glamour. Dla nich to było
mamuśkowate, dokładnie tak, mamuśkowate!
Jed nagle zrozumiał, że ewidentna niechęć Georges'a, wyraźnie tęskniącego za
epoką skór i łańcuchów sprzed czasów kulinarnych, jest skierowana również pod
adresem rosnących wałeczków Anthonyego i że w sumie lepiej zmienić temat.
Zręcznie nawiązał do coming outu Jeana-Pierre'a Pernauta, niezwykle głośnej,
bulwersującej sprawy; sam jako telewidz przeżył wówczas szok, wypowiedziane
na żywo przed kamerami France 2 zdanie: „Tak, to prawda, kocham Davida"
pozostawało w jego oczach jednym z wielkich momentów telewizji pierwszej
dekady nowego wieku; w tej kwestii wszyscy szybko się zgodzili, a Anthony nalał
jeszcze po kieliszku armaniaku.
- Osobiście określam się przede wszystkim jako telewidz! - rzucił Jed
namiętnym tonem, czym zasłużył na zaskoczone spojrzenie Olgi.

Miesiąc później do biura przyszła Marylin z torbą jeszcze bardziej wyładowaną


niż zwykle. Trzy razy wydmuchała nos, zanim położyła przed Jedem grubą teczkę
spiętą gumkami.
- Wycinki prasowe - oświadczyła, gdy Jed nie zareagował.
Pustym wzrokiem patrzył na teczkę, nie otwierając jej.
- I jak? - zapytał.
- Znakomicie. Wszyscy chwalą. - Nie robiła wrażenia szczególnie zachwyconej.
Mimo permanentnego zakatarzenia ta nieduża kobietka była wojowniczką,
specjalistką od operacji komandoskich: kręciło ją uruchomienie czegoś nowego,
uzyskanie pierwszego dużego artykułu, po którym sprawy toczyły się własnym
rytmem, a ona ponownie zapadała w mdłą apatię. Mówiła coraz ciszej i Jed ledwo
usłyszał jej następne słowa: - Tylko Pepita Bourguignon nie ruszyła palcem.
- No dobrze - podsumowała po chwili ze smutkiem. - Miło się z panem
pracowało.
- Więcej się nie zobaczymy?
- Jeśli będę panu potrzebna, oczywiście tak. Ma pan moją komórkę.
Po czym pożegnała się i ruszyła w niewiadomym kierunku; wyglądało na to, że
natychmiast idzie zaparzyć sobie ziółek i położyć się do łóżka. Wychodząc,
obróciła się po raz ostatni i dodała zgaszonym głosem:
- To był chyba jeden z największych sukcesów w moim życiu.

Czytając wycinki, Jed zorientował się, że faktycznie krytycy są wyjątkowo


jednomyślni w pochwałach. We współczesnych społeczeństwach zdarza się -
mimo zażartości, z jaką niektórzy dziennikarze tropią i identyfikują nowo
powstające ruchy, a nawet, jeśli tylko to możliwe, próbują je tworzyć - że niektóre
z tych ruchów powstają w sposób anarchiczny, na dziko, i prosperują, zanim
zostaną nazwane; w rzeczywistości tak właśnie odbywa się to najczęściej,
poczynając od masowego rozwoju internetu i towarzyszącego mu upadku mediów
pisanych. Rosnący sukces kursów gastronomicznych w całej Francji, pojawianie
się lokalnych konkursów, mających na celu nagradzanie nowych wyrobów
wędliniarskich i serowarskich, masowy, nieubłagany rozwój pieszych wędrówek, a
nawet coming out Jeana-Pierre'a Pernauta - wszystko to przyczyniało się do
nowego zjawiska socjologicznego: po raz pierwszy od czasów Jeana Jacques'a
Rousseau wieś stała się trendy. Do społeczeństwa francuskiego fakt ten zaczął
docierać w sposób brutalny, za pośrednictwem głównych gazet i czasopism, w
ciągu kilku tygodni po wernisażu wystawy Jeda. Mapy Michelin zaś, przedmiot
utylitarny, doskonale niezauważalny, w ciągu tych kilku tygodni stały się
najważniejszym narzędziem inicjacji w stosunku do tego, co dziennik „Libération"
bezwstydnie miał nazwać „magią produktów regionalnych".

Biuro Patricka Forestiera, którego okna wychodziły na Łuk Triumfalny, miało


przemyślny układ modularny: przemieszczając kilka elementów, można było
zorganizować tu konferencję, projekcję lub brunch, wszystko na dość niewielkiej
powierzchni, jakieś siedemdziesiąt metrów kwadratowych; kuchenka mikrofalowa
pozwalała na podgrzewanie dań; było tu nawet miejsce do spania. Przyjmując
Jeda, Forestier zdecydował się na opcję „śniadania roboczego": na niskim stoliku
stały soki owocowe, rogaliki i kawa.
Przy powitaniu szeroko rozłożył ramiona; trudno było ukryć, że po prostu
promienieje.
- Byłem pewien... Od początku byłem pewien! - wykrzyknął, co według Olgi,
która przed spotkaniem zrobiła Jedowi krótki briefing, było wymaganym minimum.
- Teraz trzeba tylko umiejętnie to wykorzystać. - Jego ramiona wykonywały
szybkie ruchy w poziomie, a Jed od razu zorientował się, że to imitacja rzutu piłką
w rugby. - Niech pan siada. - Zajęli miejsca na kanapach otaczających stolik, Jed
nalał sobie kawy. - We are a team - dodał zupełnie niepotrzebnie Forestier. - W
ciągu ostatniego miesiąca sprzedaż naszych map wzrosła o siedemnaście procent
- ciągnął. - Moglibyśmy, inni zapewne tak by zrobili, podwyższyć ceny, ale nie
mamy takiego zamiaru.
Pozostawił mu chwilę czasu na docenienie, jak szerokie horyzonty kierują tą
decyzją handlową, po czym dodał:
- Najbardziej zdumiewający jest fakt, że mamy nawet klientów na stare mapy
Michelin, które świetnie się sprzedają na aukcjach internetowych. A jeszcze kilka
tygodni temu wszystkie stare mapy szły na przemiał - dorzucił ponurym tonem. -
Pozwoliliśmy na roztrwonienie skarbów, z których wartości nikt w firmie nie zdawał
sobie sprawy... do czasu pojawienia się pańskich znakomitych fotografii. -
Pogrążył się w smętnej medytacji nad tak głupio zmarnowanymi pieniędzmi, a
może w ogóle nad niszczeniem wartości, ale szybko zebrał się w sobie. - Jeśli
chodzi o pańskie... - przez chwilę szukał właściwego słowa - jeśli chodzi o pańskie
dzieła, potrzebne jest mocne uderzenie!
Gwałtownie wyprostował się na kanapie, a Jedowi przelotnie wydało się, że
zaraz wskoczy obiema nogami na stolik i gestem Tarzana zacznie walić się
pięściami po klatce piersiowej; zamrugał oczami, aby oddalić tę wizję.
- Odbyłem długą rozmowę z panią Szeremojową, z którą jeśli dobrze
rozumiem... - znowu usiłował dobrać słowa; to właśnie wada facetów po Ecole
Polytechnique, są tańsi od absolwentów ENA, ale dłużej formułują myśli; wreszcie
zdał sobie sprawę, że odszedł od tematu. - Krótko mówiąc, uznaliśmy, że
bezpośrednia komercjalizacja przez nasze sieci sprzedaży jest nie do pomyślenia.
W żadnym razie nie chcemy ograniczać pańskiej niezależności artystycznej.
Wydaje mi się - ciągnął niepewnie - że zazwyczaj handel dziełami sztuki odbywa
się za pośrednictwem galerii...
- Nie jestem związany z żadną galerią.
- Tak właśnie zrozumiałem. Wymyśliłem więc następujący układ. Moglibyśmy
zająć się zaprojektowaniem strony internetowej, na której pan prezentowałby
swoje prace i bezpośrednio wystawiał je na sprzedaż. Oczywiście strona byłaby
zarejestrowana na pana, firma Michelin w ogóle by się na niej nie pojawiała.
Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pan sam będzie czuwać nad robieniem odbitek.
Natomiast my moglibyśmy zapewnić logistykę i wysyłkę.
- Zgadzam się.
- Znakomicie, znakomicie. Myślę, że to idealna sytuacja typu win-win! -
wykrzyknął z entuzjazmem. - Sporządziłem projekt umowy, którą rzecz jasna
pozwolę panu przestudiować.

Jed wyszedł na długi, jasny korytarz; przez szklaną ścianę na końcu korytarza
widać było Wielki Łuk La Défense, niebo lśniło cudownym zimowym błękitem i
wyglądało niemal na sztuczne. Cyjan ftalowy, pomyślał przelotnie Jed. Szedł
wolno, z namysłem, jakby poruszając się w świecie z waty; wiedział, że dotarł do
nowego zakrętu życia. Drzwi biura Olgi były otwarte; uśmiechnęła się do niego.
- No, dokładnie tak, jak mówiłaś - podsumował.

Studia Jeda miały charakter literacko-artystyczny; nigdy nie dały mu okazji


zastanowić się nad podstawową tajemnicą kapitalizmu: kształtowaniem się cen.
Jego wybór padł na papier Hahnemühle Canvas Fine Art, który cechował się
znakomitym nasyceniem barw i bardzo dużą trwałością. Lecz przy tym papierze
kalibrowanie kolorów było trudne i niestabilne, a drukarka Epson nie bardzo sobie
radziła, postanowił więc ograniczyć się do dwudziestu odbitek każdego ujęcia.
Jedna odbitka kosztowała go około trzydziestu euro; zdecydował, że na stronie
internetowej będzie je proponować po dwieście euro za sztukę.
Kiedy wrzucił pierwsze zdjęcie na stronę, powiększenie regionu Hazebrouck,
cała seria wyczerpała się po niecałych trzech godzinach. Najwyraźniej cena nie
była odpowiednia. Trochę po omacku po kilku tygodniach ustalił ją na dwa tysiące
euro za format 40 x 60 cm. Teraz sprawa była jasna: znał swoją cenę rynkową.
W Paryżu zaczynała się wiosna; bez szczególnej premedytacji Jed zbliżał się do
wygodnego dobrobytu. W kwietniu ze zdziwieniem stwierdzili, że miesięczne
dochody Jeda przekroczyły dochody Olgi. W tym roku długie weekendy majowe
były wyjątkowo liczne: pierwszy maja wypadał w czwartek, ósmy podobnie, potem
jak zwykle było Święto Wniebowstąpienia, a wszystko kończyło się długim
weekendem Zielonych Świątek. Wyszedł nowy katalog sieci French Touch. Olga
nadzorowała jego redakcję, poprawiając niektóre teksty hotelarzy, zwłaszcza
dobierając zdjęcia i każąc je zrobić na nowo, jeśli tych proponowanych przez hotel
nie uważała za dość atrakcyjne.
Zmierzch zapadał nad Ogrodem Luksemburskim, było ciepło; siedzieli na
balkonie, z oddali dochodziły ostatnie krzyki dzieci, wkrótce dozorcy mieli zamykać
bramy na noc. W sumie z Francji Olga zna tylko Paryż, pomyślał Jed, przeglądając
katalog; on zresztą też niewiele więcej. W przewodniku Francja wyglądała jak
jakaś czarodziejska kraina, zdumiewająco różnorodna mozaika cudownych
zakątków, usianych zamkami i dworkami, a w każdym z tych zakątków można było
cieszyć się pełnią życia.
- Chciałabyś wyjechać na weekend? - zapytał, odkładając katalog. - Do jednego
z hoteli opisanych w przewodniku...
- O tak, świetny pomysł. - Zastanowiła się przez parę sekund. - Ale incognito.
Nie mówiąc, że pracuję u Michelina.
I bez tego, pomyślał Jed, możemy się spodziewać wyjątkowego przyjęcia ze
strony hotelarzy: para młodych, bogatych ludzi z miasta, bez dzieci, raczej
atrakcyjnych z estetycznego punktu widzenia, jeszcze na pierwszym etapie swej
historii miłosnej, a więc gotowych do zachwytu nad wszystkim w nadziei
zgromadzenia zapasu pięknych wspomnień, które posłużą w trudnych latach, może
nawet pozwolą przetrwać kryzys związku - dla każdego hotelarza lub restauratora
stanowili archetyp idealnych klientów.

Dokąd chcesz najpierw pojechać?


Po chwili zastanowienia Jed zdał sobie sprawę, że pytanie wcale nie należy do
łatwych. Wiedział, że we Francji jest wiele interesujących regionów. Może
faktycznie Francja jest cudownym krajem, przynajmniej z punktu widzenia turysty,
pomyślał.
- Zacznijmy od Masywu Centralnego - podjął w końcu decyzję. - Idealne miejsce
dla ciebie. Może to nie jest to, co ten kraj ma najlepszego, ale moim zdaniem to
bardzo francuski region, a w każdym razie nie przypomina niczego poza Francją.
Olga zaczęła kartkować przewodnik, pokazała Jedowi jakiś hotel. Zmarszczył
brwi.
- Źle dobrane okiennice. Przy ścianach z szarego kamienia wstawiłbym
okiennice brązowe lub czerwone, ostatecznie zielone, ale w żadnym razie
niebieskie. - Zagłębił się w opis hotelu i jego zakłopotanie jeszcze wzrosło. - A cóż
to za galimatias? „W samym sercu regionu Cantal skrzyżowanego z Południem,
gdzie tradycja rymuje się z luzem, a wolność z szacunkiem...". Wolność i
szacunek, to się wcale nie rymuje!
Olga wyjęła mu przewodnik z rąk.
- A, rozumiem! „Martine i Omar pozwolą ci odkryć autentyczne dania i wina...";
wyszła za Araba, stąd ten szacunek.
- Może być niezłe, zwłaszcza jeśli on jest Marokańczykiem. Marokańskie żarcie
jest cholernie smaczne. Może robią kuchnię typu fusion, francusko-marokańską,
pastilla z foie gras, coś w tym rodzaju.
- Aha - powiedziała Olga bez przekonania. - Ale ja jestem turystką i szukam
czegoś autentycznie francuskiego. Kuchnia francusko-marokańską czy francusko-
wietnam-ska może pasować do modnej knajpy nad kanałem Saint-Martin, ale na
pewno nie do małego hoteliku w Cantal. Chyba nawet usunę go z przewodnika...

Nie zrobiła tego, ale rozmowa dała jej do myślenia; parę dni później
zaproponowała przełożonym, żeby przeprowadzić badanie statystyczne na temat
dań faktycznie zamawianych w hotelach należących do sieci. Wyniki badania
pojawiły się pół roku później i potwierdziły jej pierwotną intuicję. Kuchnia kreatywna
i azjatycka były powszechnie odrzucane. Kuchnię Afryki Północnej ceniono jedynie
na południu i Korsyce. Niezależnie od regionu w restauracjach mających wizerunek
„tradycyjnych" przychody były o sześćdziesiąt trzy procent wyższe od średniej.
Wędliny i sery należały do pewniaków, jednak zwłaszcza dania z mięsa dziwnych
zwierząt, budzących skojarzenia nie tylko francuskie, ale też regionalne, takich jak
gołąb, ślimak lub minóg, cieszyły się rekordowym powodzeniem. Dyrektor
segmentu kuchni luksusowej i średniej, który opracował podsumowanie raportu,
stwierdzał bez ogródek:
„Zapewne popełniliśmy błąd, koncentrując się na gustach klienteli anglosaskiej,
poszukującej doświadczeń gastronomicznych typu light, w których smak łączy się z
bezpieczeństwem sanitarnym, domagającej się pasteryzacji i przestrzegania
łańcucha zimna. W rzeczywistości klientela ta nie istnieje: turyści amerykańscy
nigdy nie przyjeżdżali masowo do Francji, a liczba Anglików systematycznie spada;
świat anglosaski jest źródłem zaledwie 4,3 procent naszych obrotów. Natomiast
klienci nowi, realni, pochodzący z krajów młodszych i bardziej prymitywnych, w
których normy sanitarne istnieją od niedawna i nie są zbyt rygorystycznie
przestrzegane, podczas swego pobytu we Francji poszukują doświadczeń typu
vintage, a nawet hardcore; tylko restauracje, które są w stanie dostosować się do
tych nowych wymogów, zasługują na miejsce w naszym przewodniku".

Przez kilka tygodni wiedli szczęśliwy żywot (choć nie było to, bo i nie mogło być,
gwałtowne, gorączkowe szczęście młodych; wykluczone, żeby w czasie weekendu
bzykali się jak króliczki czy uprawiali inne erotyczne szaleństwa; było to raczej - w
ich wieku takie rzeczy potrafią jeszcze bawić - przygotowanie do szczęścia
epikurejskiego, spokojnego, wyrafinowanego, pozbawionego snobizmu, jakie
społeczeństwa zachodnie proponują przedstawicielom klas średnich i wyższych w
kwiecie wieku). Przywykli do nieco teatralnego tonu, jakim kelnerzy
wielogwiazdkowych restauracji anonsują zestaw zakąsek i innych drobiazgów
„otwierających apetyt", do deklamatorskiej i gładkiej maniery, z jaką wykrzykują:
„Ach, jaki znakomity wybór!" przy każdym kolejnym daniu, co za każdym razem
przypominało Jedowi okrzyk „Miłej mszy!", jaki im rzucił młody księżulek, pulchny i
prawdopodobnie socjalizujący, gdy pod wpływem niezrozumiałego impulsu weszli z
Geneviève do kościoła Nôtre-Dame-des-Champs podczas porannej niedzielnej
mszy zaraz po tym, jak skończyli się kochać w kawalerce, którą wówczas
wynajmowała na bulwarze Montparnasse. Wielokrotnie myślał o tym księdzu, z
wyglądu przypominającym nieco François Hollande'a{19}, który jednak, w
przeciwieństwie do lidera politycznego, na chwałę Boga uczynił z siebie eunucha.
Wiele lat później, kiedy zabrał się za serię „prostych zawodów", Jed parokrotnie
myślał o zrobieniu portretu jednego z tych mężczyzn, czystych i oddanych, coraz
mniej licznych, którzy przemierzali ulice miast, przynosząc ludziom pociechę swej
wiary. Nic z tego jednak nie wyszło, nie udało mu się nawet ogarnąć tematu.
Będący spadkobiercami tysiącletniej tradycji duchowej, której tak naprawdę nikt
już nie rozumiał, niegdyś na szczytach hierarchii społecznej, księża - po straszliwie
długich i trudnych studiach, wymagających opanowania łaciny, prawa
kanonicznego, teologii i wielu innych niemal niezrozumiałych dziedzin - zostali
obecnie skazani na życie w nędznych warunkach materialnych, jak inni ludzie
jeździli metrem, krążąc między kółkiem studiowania Ewangelii a salą
katechetyczną, co rano odprawiając mszę dla nielicznej, starzejącej się gromadki
wiernych; wszelkie przyjemności zmysłowe były im zakazane, nawet elementarna
radość z życia rodzinnego, a jednak z tytułu pełnionej funkcji musieli dzień po dniu
okazywać niewzruszony optymizm. Wszystkie obrazy Jeda Martina, jak mieli w
przyszłości zauważyć historycy sztuki, przedstawiały kobiety lub mężczyzn
wykonujących swój zawód w duchu dobrej woli, ale wyrażały tę dobrą wolę w
wersji rozumnej, w której podporządkowanie wymogom zawodowym
gwarantowało jakąś rekompensatę, będącą w różnych proporcjach mieszaniną
satysfakcji finansowej i spełnienia miłości własnej. Pokorni i biedni, przez
wszystkich pogardzani, skazani na wszelkie niedogodności życia w mieście bez
żadnych przyjemności, jakie ono oferuje, młodzi księża-w oczach tych, którzy nie
podzielali ich wiary - stanowili temat irytujący i niepojęty.
Natomiast przewodnik sieci French Touch proponował ograniczoną, ale pewną
gamę przyjemności. Można było podzielać satysfakcję właściciela La Marmotte
Rieuse, który na końcu notki umieścił pełne zadowolenia i pewności siebie zdanie:
„Przestronne pokoje z tarasami (wanny z jacuzzi), urzekająca karta dań, na
śniadanie dziesięć rodzajów konfitur własnego wyrobu: oto hotel, którego uroków
nie sposób nie docenić". Można było dać się uwieść poetyckiej prozie właściciela
Carpe Diem, który następującymi słowami przedstawiał pobyt w swoim hotelu:
„Uśmiech zaprowadzi cię z ogrodu (roślinność śródziemnomorska) do
apartamentu, który wstrząśnie twymi zmysłami. Zamknij oczy i zachowaj w
pamięci zapachy raju, strugi wody szemrzące w hammamie z białego marmuru,
które pozwolą ci zrozumieć prawdę oczywistą: tutaj życie jest piękne". W
imponującym otoczeniu zamku rodziny Bourbon-Busset, której potomkowie
elegancko podtrzymywali sztukę przyjmowania gości, można było podziwiać
wzruszające pamiątki (zapewne wzruszające dla rodziny Bourbon-Busset) z
czasów wypraw krzyżowych, a niektóre pokoje były wyposażone w łóżka wodne.
To zestawienie elementów dawnej Francji i tradycji regionalnych z hedonistycznym
współczesnym wyposażeniem wywoływało niekiedy dość dziwaczne wrażenie,
prawie bezguścia, lecz może, myślał Jed, takiej właśnie nieprawdopodobnej
mieszanki poszukuje klientela sieci, a przynajmniej jej główny target. W każdym
razie na poziomie faktów hotele w zasadzie dotrzymywały obietnic zawartych w
notkach. W parku Château des Gorges du Haut-Cézallier miały żyć sarny, łanie i
mały osiołek; osiołek owszem był. Spacerując po ogrodach L’Auberge Verticale,
można było spotkać Miguela Santamayora, kucharza o nadzwyczajnej intuicji, który
dokonywał „niezwykłej syntezy między tradycją a futuryzmem"; rzeczywiście,
pojawiał się jakiś facet o wyglądzie guru, który szalał po kuchni, a po
zaserwowaniu „symfonii warzyw i pór roku" podchodził do stolika i osobiście
proponował jedno ze swoich ulubionych hawańskich cygar.
Ostatni weekend, w Zielone Świątki, spędzili w zamku Vault-de-Lugny,
wyjątkowej posiadłości, której wystawne pokoje wychodziły na
czterdziestohektarowy park, w swym pierwotnym kształcie przypisywany Le
Nôtre'owi. Według przewodnika tutejsza kuchnia stanowiła „sublimację dań
regionalnych o nieskończonym bogactwie"; w sumie miała to być „jedna z
najwspanialszych kwintesencji Francji". Tam właśnie przy poniedziałkowym
śniadaniu Olga oznajmiła Jedowi, że z końcem miesiąca wraca do Rosji. Właśnie
delektowała się konfiturą z poziomek, a ptaki, obojętne na wszelkie ludzkie
dramaty, śpiewały w parku zaprojektowanym przez Le Nôtre'a. Kilka metrów od
nich siedziała rodzina Chińczyków, objadająca się goframi i kiełbaskami. Kiełbaski
na śniadanie wprowadzono do zamku Vault-de-Lugny, aby zaspokoić gusty
anglosaskiej klienteli, przywiązanej do tradycji bogatego w białko, tłustego
breakfastu; sprawa została poddana debacie na krótkim, acz znaczącym
spotkaniu zarządu, na którym ta właśnie linia zaopatrzenia została zachowana pod
wpływem gustów nowej klienteli chińskiej - jeszcze niepewnych, nie do końca
określonych, ale wyraźnie skłaniających się ku kiełbaskom. Pozostałe tradycyjne
hotele burgundzkie w tych samych latach doszły do podobnego wniosku; takim oto
sposobem przedsiębiorstwo Kiełbaski i wędliny Martenot, działające w regionie od
tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku, uniknęło bankructwa i pojawienia
się w dziale Spraw Społecznych dziennika telewizyjnego na FR3.
Jednakże Olga, jako dziewczyna nieszczególnie proteinowa, wolała konfiturę z
poziomek; była przy tym coraz bardziej zdenerwowana, miała bowiem
świadomość, że jej dalsze życie rozegra się właśnie tutaj, w najbliższych kilku
minutach, a współczesnych mężczyzn tak trudno zrozumieć, może nie na początku,
bo minispódniczki nadal robią swoje, ale później faceci stają się coraz bardziej
dziwni. Michelin chciał wzmocnić swoją obecność w Rosji, która stanowiła jeden z
priorytetowych kierunków jego rozwoju, jej pensja wzrośnie trzykrotnie, miała
kierować ponad pięćdziesięcioma osobami, w żadnym razie nie mogła odmówić
tego przeniesienia, w oczach dyrekcji generalnej taka odmowa byłaby nie tylko
niezrozumiała, ale wręcz karalna, ostatecznie osoba na stanowisku kierowniczym
ma nie tylko zobowiązania względem przedsiębiorstwa, ale również wobec siebie
samej, powinna dbać i troszczyć się o swoją karierę jak Chrystus o Kościół lub
żona o męża, a przynajmniej poświęcać swej karierze pewne minimum uwagi, bez
którego pokazuje skonsternowanym zwierzchnikom, że nigdy nie będzie godna
wyrosnąć ponad pozycję podrzędną.
Jed uparcie milczał, grzebiąc łyżeczką w jajku na miękko i spoglądając na Olgę
spode łba, jak karcone dziecko.
- Możesz przyjechać do Rosji - powiedziała. - Kiedy tylko zechcesz.
Była młoda, a raczej jeszcze młoda, wyobrażała sobie, że życie oferuje
najróżniejsze możliwości, że z biegiem czasu relacje międzyludzkie mogą
przechodzić przez kolejne, niekiedy sprzeczne z wcześniejszymi etapy.
Podmuchy wiatru poruszały zasłonami w oknach wychodzących na park. Śpiew
ptaków nagle się wzmógł, po czym ucichł. Chińczycy niezauważalnie znikli, jakby
się zdematerializowali. Jed nadal milczał, po czym odłożył łyżeczkę.
- Dużo czasu potrzebujesz na odpowiedź... - powiedziała. - Francuzik... - dodała
z delikatnym wyrzutem. - Niezdecydowany Francuzik...

W niedzielę dwudziestego ósmego czerwca po południu Jed odprowadził Olgę


na lotnisko Roissy. Czuł się nieswojo, coś mu mówiło, że powinien przeżywać
śmiertelny smutek. Piękna pogoda nie sprzyjała jednak pojawieniu się stosownych
uczuć. Mógłby przerwać ceremonię rozstania, rzucić się do stóp Olgi, błagać, żeby
nie wsiadała do samolotu; zapewne zostałby wysłuchany. Ale co dalej? Szukać
nowego mieszkania (umowa wynajmu mieszkania przy ulicy Guynemer wygasała z
końcem miesiąca)? Anulować wyprowadzkę zaplanowaną na następny dzień?
Dałoby się zrobić, problemy techniczne nie były zbyt duże.
Jed nie był już młody; prawdę mówiąc, nigdy nie był młody, ale miał stosunkowo
mało doświadczenia. Jeśli chodzi o istoty ludzkie, znał tylko swojego ojca, a i to
nie najlepiej. Ta znajomość nie mogła natchnąć go nadmiernym optymizmem w
kwestii stosunków międzyludzkich. Z jego obserwacji wynikało, że egzystencja
ludzi obraca się wokół pracy, która zajmuje większą część życia i spełnia się w
strukturach o różnych wymiarach. Po latach pracy rozpoczynał się okres krótszy,
w którym rozwijały się różnego rodzaju patologie. Niektóre istoty ludzkie w
najbardziej aktywnym okresie swego życia próbowały ponadto budować
mikrostruktury zwane rodzinami, mające na celu reprodukcję gatunku, lecz próby
te najczęściej kończyły się klapą z powodów związanych z „naturą czasu", myślał,
popijając espresso ze swą kochanką (siedzieli sami w barku Segafredo; zresztą
na lotnisku w ogóle ruch był dość niemrawy, gwar rozmów stłumiony, cisza
zdawała się przynależeć do tego miejsca, jak do niektórych prywatnych klinik). Ale
to było tylko złudzenie, ogólny mechanizm transportowania istot ludzkich, który
odgrywa dzisiaj tak ważną rolę w spełnianiu indywidualnych losów, po prostu z
lekka wyhamował przed kolejną falą wzmożonego ruchu w okresie wyjazdów
wakacyjnych. Jeda kusiło jednak, aby widzieć w tym pewien dyskretny hołd, jaki
maszyneria społeczna składała ich jakże szybko zakończonej miłości.

Jed nie zareagował, gdy Olga po ostatnim pocałunku skierowała się do strefy
kontroli paszportowej; dopiero wracając do swego mieszkania na bulwarze de
l'Hôpital, zrozumiał, że niemal bezwiednie wkroczył w nowy etap życia. Zrozumiał
to, gdy zdał sobie sprawę, że wszystko, co jeszcze kilka dni wcześniej stanowiło
jego świat, nagle zaczęło mu się wydawać bez znaczenia. Setki map i odbitek
leżały rozrzucone po podłodze, lecz nie miało to już żadnego sensu. Zrezygnowany
wyszedł z domu, w hipermarkecie Casino na bulwarze Vincent-Auriol kupił dwie
rolki worków na gruz, wrócił do siebie i zaczął je napełniać. Ależ ten papier jest
ciężki, pomyślał; trzeba będzie obrócić parę razy, żeby znieść wszystkie worki.
Właśnie niszczył miesiące, nawet lata swojej pracy, jednak nie wahał się ani przez
chwilę. Wiele lat później, gdy już stał się sławny - a nawet, prawdę mówiąc,
bardzo sławny - wielokrotnie pytano go o to, co w jego oczach znaczy być artystą.
Nie potrafił odpowiedzieć nic szczególnie interesującego lub oryginalnego, z
wyjątkiem jednego, co później powtarzał w każdym wywiadzie: bycie artystą to
przede wszystkim podporządkowanie. Podporządkowanie tajemniczym,
nieprzewidywalnym przekazom, które z braku lepszego wytłumaczenia i
jakiejkolwiek wiary religijnej należy zakwalifikować jako intuicje; przekazom, które
narzucają się w sposób władczy i kategoryczny, przed którymi nie sposób się
uchylić, nie tracąc resztek uczciwości i szacunku do samego siebie. Z przekazów
tych może wynikać konieczność zniszczenia jakiegoś dzieła, a nawet całego
zestawu dzieł, aby zaangażować się w radykalnie odmiennym kierunku, czasem
bez żadnego kierunku, żadnego projektu, żadnej nadziei na kontynuację. Z tego, i
tylko z tego względu kondycja artysty może uchodzić za trudną. Również tym i
tylko tym różni się ona od zawodów lub zajęć, którym miał poświęcić drugi etap
swojej kariery i dzięki którym miał osiągnąć światowy rozgłos.
Następnego dnia zniósł pierwsze worki, po czym powoli, starannie zdemontował
aparat fotograficzny, układając w pudłach mieszek, matówki, obiektywy,
przystawkę cyfrową i korpus aparatu. W Paryżu nadal panowała piękna pogoda.
Po południu włączył telewizor, żeby obejrzeć prolog Tour de France, który wygrał
jakiś nikomu nieznany kolarz ukraiński. Wyłączył telewizor i pomyślał, że chyba
powinien zadzwonić do Patricka Forestiera.
Dyrektor do spraw komunikacji grupy Michelin France przyjął nowinę bez
szczególnej emocji. Skoro Jed postanowił, że nie będzie więcej fotografować map
Michelin, nikt nie mógł go do tego zmusić; miał prawo przestać w dowolnym
momencie, było to jasno zapisane w umowie. Właściwie wyglądało na to, że
dyrektor ma całą tę sprawę w nosie; Jed był wręcz zaskoczony, że zaproponował
mu spotkanie następnego dnia rano.

Wkrótce po przybyciu do biura przy alei de la Grandę Armée zrozumiał, że


Forestier pragnie po prostu wywnętrzyć się, podzielić swoimi kłopotami
zawodowymi z życzliwym rozmówcą. Przeniesienie Olgi sprawiło, że stracił
pracownicę inteligentną, oddaną, mówiącą wieloma językami; trudno uwierzyć, ale
na razie nikt mu nie zaproponował żadnego zastępstwa. Został kompletnie
„zrobiony w konia" przez dyrekcję generalną, jak sam z goryczą wyznał.
Oczywiście, że wracała do Rosji, oczywiście, że to był jej kraj, oczywiście, że ci
pieprzeni Ruscy kupowali miliardy opon na te swoje pieprzone drogi i na ten swój
cholerny, pieprzony klimat, jednak Michelin to firma francuska i jeszcze parę lat
temu sprawy wyglądałyby inaczej. Jeszcze całkiem niedawno życzenia rynku
francuskiego uznawano za rozkazy lub przynajmniej traktowano ze szczególną
uwagą, ale od czasu, gdy zagraniczni inwestorzy instytucjonalni przejęli
większościowe udziały w grupie, wszystko się skończyło. Tak, tak, sprawy się
zmieniły, powtarzał z posępnym upodobaniem; oczywiście, że interesy Michelin
France mają niewielkie znaczenie wobec Rosji, nie mówiąc już o Chinach, ale jeśli
tak ma być dalej, to może on, Forestier, powinien przenieść się do Bridgestone'a
albo nawet do Goodyeara. No, ale niech to wszystko zostanie między nami,
dorzucił z nagłym przestrachem.
Jed zapewnił go o swojej całkowitej dyskrecji, starając się skierować rozmowę
na własne sprawy.
- Ach tak, strona internetowa... - Forestier jakby właśnie sobie przypomniał. -
Cóż, damy informację, że tę serię dzieł uważa pan za zakończoną. Dotychczas
zrobione odbitki będą nadal na sprzedaż, chyba nie ma pan obiekcji? - Jed nie miał
żadnych. - Zresztą i tak wiele nie zostało, świetnie się sprzedawały... - ciągnął
dalej głosem, w którym zaczęła pobrzmiewać nutka optymizmu. - A w naszych
materiałach informacyjnych będziemy nadal pisać, że mapy Michelin stanowiły
podstawę twórczości artystycznej jednogłośnie chwalonej przez krytykę, to panu
też nie będzie przeszkadzać? - To również w najmniejszym stopniu nie
przeszkadzało Jedowi.
Odprowadzając go do drzwi, Forestier był znowu w świetnym humorze, a
ściskając mu rękę, zakończył:
- Bardzo się cieszę, że miałem okazję pana poznać. To była sytuacja typu win-
win, absolutnie win-win!
10

Przez wiele tygodni nie zdarzyło się nic - lub mniej więcej nic - aż pewnego
ranka, wracając z zakupów, Jed zobaczył stojącego przed bramą
pięćdziesięcioletniego faceta w dżinsach i starej skórzanej kurtce; wyglądał, jakby
czekał już od pewnego czasu.
- Dzień dobry - powiedział facet. - Przepraszam, że tak pana zaczepiam, ale nic
innego nie wpadło mi do głowy, już parę razy widziałem pana w okolicy. Pan Jed
Martin, prawda?
Jed przytaknął. Facet miał głos człowieka wykształconego, przywykłego do
używania mowy; przypominał belgijskiego sytuacjonistę lub proletariackiego
intelektualistę, choć noszącego ekskluzywne koszule Arrow; jego potężne,
zniszczone dłonie wskazywały, że swego czasu wykonywał pracę fizyczną.
- Dobrze znam pańskie fotografie map Michelina. Też mieszkam w tej dzielnicy. -
Wyciągnął do Jeda rękę. - Nazywam się Franz Teller{20}. Prowadzę galerię.

Idąc w kierunku galerii na ulicy Domrémy (kupił ten lokal, jeszcze zanim dzielnica
stała się modna; jak sam mówił, był to jeden z niewielu dobrych pomysłów w jego
życiu), zatrzymali się na drinka w kawiarni Chez Claude na ulicy du Château-des-
Rentiers, która w przyszłości miała stać się ich ulubionym miejscem spotkań i
dostarczyć Jedowi tematu do drugiego obrazu z serii „prostych zawodów". W
lokalu z uporem serwowano kiepskie wino na kieliszki oraz sandwicze z pasztetem
i korniszonami, które zamawiali ostatni emeryci „z ludu" mieszkający w XIII
dzielnicy. Wymierali jeden po drugim i nie zastępowali ich żadni nowi klienci.
- W jednym artykule przeczytałem, że od zakończenia drugiej wojny światowej
we Francji znikło osiemdziesiąt procent kawiarń - zauważył Franz, omiatając salę
wzrokiem.
Niedaleko od nich czterech emerytów przesuwało karty po laminowanym blacie
stołu według jakichś niezrozumiałych reguł, należących zapewne do prehistorii gier
karcianych (może była to belotka? lub pikieta?). Dalej siedziała tłusta kobieta o
twarzy pokrytej pryszczami, która jednym haustem wychyliła kieliszek anyżówki.
- Ludzie nauczyli się jeść obiad w pół godziny i pić coraz mniej alkoholu, a
ciosem nokautującym okazał się zakaz palenia.
- Myślę, że to wróci, tyle że w innej formie. Mieliśmy do czynienia z długim,
historycznym etapem wzrostu wydajności pracy, który obecnie zmierza ku
końcowi, przynajmniej na Zachodzie.
- Dziwne ma pan poglądy... - zauważył Franz, długo mierząc go wzrokiem. -
Pańskie prace nad mapami bardzo, naprawdę bardzo mnie zainteresowały; jednak
nie wstawiłbym ich do swojej galerii. Był pan, moim zdaniem, zbyt pewny siebie,
co nie wydawało mi się normalne w wypadku kogoś tak młodego. Kiedy
przeczytałem w internecie, że ma pan zamiar zakończyć serię map, postanowiłem
się z panem spotkać. I zaproponować, aby został pan jednym z artystów, których
reprezentuję.
- Ale ja nie mam pojęcia, co będę robić. Nawet nie wiem, czy nadal będę się
zajmować sztuką.
- Pan nie rozumie... - tłumaczył cierpliwie Franz. - Nie interesuje mnie jakaś
szczególna forma czy maniera artystyczna, lecz osobowość, spojrzenie na sztukę,
na jej miejsce w społeczeństwie. Gdyby pojawił się pan u mnie jutro ze zwykłą
kartką papieru wyrwaną z kołonotatnika, na której by pan napisał: „Nawet nie
wiem, czy nadal będę się zajmować sztuką", bez wahania wystawiłbym tę kartkę.
Nie jestem intelektualistą, ale pan mnie interesuje. O nie, nie jestem intelektualistą
- powtórzył z naciskiem. - Staram się wyglądać na intelektualistę z dobrej dzielnicy,
bo to jest pożyteczne w moim środowisku, ale żadnym intelektualistą nie jestem,
mam tylko maturę. Zacząłem od montowania i demontowania wystaw, potem
kupiłem tę galerię i parę razy miałem fart do artystów. Ale zawsze wybieram na
nosa.

Później poszli do galerii, większej niż Jed się spodziewał, wysokiej, o


betonowych ścianach wspartych na metalowych słupach.
- Kiedyś była tu fabryczka jakichś maszyn - powiedział Franz. - Zbankrutowała
w połowie lat osiemdziesiątych, długo stała pusta, póki ja jej nie kupiłem. Miałem
sporo roboty, żeby ją doprowadzić do stanu używalności, ale warto było. Uważam,
że to świetna przestrzeń.
Jed przytaknął. Ruchome ścianki zsunięto na jedną stronę, dzięki czemu
powierzchnia wystawiennicza prezentowała się w maksymalnych wymiarach:
trzydzieści metrów na dwadzieścia. Na razie stały tu wielkie rzeźby z ciemnego
metalu, których wykończenie mogło być inspirowane tradycyjną sztuką afrykańską,
ale tematyka najwyraźniej nawiązywała do Afryki współczesnej: wszystkie
postacie były w stanie agonii lub wzajemnie się masakrowały przy użyciu maczet i
kałasznikowów. Ta mieszanina gwałtu w czynach i zastygłej ekspresji uczestników
robiła wyjątkowo posępne wrażenie.
- Jeśli chodzi o magazynowanie - ciągnął Franz - mam hangar w Eure-et-Loir.
Warunki higrometryczne są nie najlepsze, a bezpieczeństwo zerowe; krótko
mówiąc, to fatalne miejsce do przechowywania dzieł sztuki, ale dotychczas nie
miałem żadnych problemów.
Parę minut później pożegnali się; Jed miał kompletny zamęt w głowie. Długo
krążył po mieście, zanim wrócił do domu, dwukrotnie nawet się zgubił. W
następnych tygodniach było podobnie: wychodził, wałęsał się bez celu po ulicach
tego miasta, które w sumie słabo znał, czasami przystając w jakiejś knajpce, żeby
zapytać o drogę, a najczęściej zaglądając do planu Paryża.

Pewnego październikowego popołudnia, gdy szedł ulicą des Martyrs, ogarnęło


go niepokojące uczucie swojskości. Pamiętał, że kawałek dalej jest bulwar Clichy z
sex-shopami i butikami z bielizną erotyczną. I Geneviève, i Olga lubiły od czasu do
czasu kupować erotyczne stroje w jego towarzystwie, ale zazwyczaj szli wówczas
do sklepu Rebeki Ribs, który znajdował się znacznie dalej na tym samym
bulwarze; nie, musiało chodzić o coś innego.
Zatrzymał się na rogu alei Trudaine, spojrzał w prawo i zrozumiał. Kilkadziesiąt
metrów dalej mieściło się biuro, w którym jego ojciec pracował od kilku lat. Jed był
tu tylko raz, wkrótce po śmierci babki. Pracownia architektoniczna ojca od
niedawna znajdowała się pod tym adresem. Po podpisaniu kontraktu na centrum
kulturalne w Port-Ambonne ojciec uznał, że zasługuje na wyższą półkę, że jego
biuro powinno przenieść się do pałacyku, najlepiej z brukowanym dziedzińcem,
ostatecznie w alei obsadzonej drzewami. A szeroka, tchnąca niemal
prowincjonalnym spokojem aleja Trudaine, z rosnącymi po obu stronach platanami,
idealnie nadawała się na adres dla pracowni architektonicznej o pewnej renomie.
Recepcjonistka oznajmiła, że Jean-Pierre Martin przez całe popołudnie ma
zebrania. „Jestem jego synem", powiedział z lekkim naciskiem Jed. Zawahała się,
po czym sięgnęła po słuchawkę.
Parę minut później ojciec pojawił się w holu; bez marynarki, z rozluźnionym
krawatem, z cienką teczką w ręku. Głośno oddychał, najwyraźniej pod wpływem
silnej emocji.
- O co chodzi? Jakiś wypadek?
- Nie, nic takiego, po prostu byłem w okolicy. - Jestem raczej zajęty, ale...
Poczekaj. Pójdziemy na kawę.
Przedsiębiorstwo przeżywa trudny okres, wyjaśnił. Nowa siedziba sporo
kosztuje, przegrali duży konkurs na renowację sanatorium nad Morzem Czarnym,
właśnie ostro się pokłócił z jednym ze wspólników. Trochę się uspokoił, oddychał
już bardziej regularnie.
- Czemu nie dasz sobie spokoju? - zapytał Jed. Ojciec patrzył na niego bez
słowa, z wyrazem kompletnego niezrozumienia. - Chodzi mi o to, że zarobiłeś już
dużo pieniędzy. Mógłbyś się wycofać, zacząć korzystać z życia. - Ojciec nadal mu
się przyglądał, jakby żadne słowa nie przychodziły mu do głowy lub jakby nie był w
stanie nadać im żadnego sensu, a po upływie co najmniej minuty głosem
zagubionego dziecka zapytał:
- A co niby miałbym robić?

Paryska wiosna jest często zwykłym przedłużeniem zimy - deszczowym,


zimnym, ubłoconym i brudnym. Lato najczęściej bywa nieprzyjemne: miasto jest
hałaśliwe i zakurzone, wysokie temperatury nigdy nie utrzymują się długo, po
dwóch lub trzech dniach kończą się burzą i brutalnym ochłodzeniem. Tylko jesienią
Paryż staje się naprawdę przyjemnym miastem o słonecznych, choć krótkich
dniach, kiedy to suche i przejrzyste powietrze daje poczucie świeżości. Przez cały
październik Jed kontynuował swoje spacery, jeśli tym mianem można określić
niemal automatyczny marsz, podczas którego żadne wrażenia zewnętrzne nie
docierają do mózgu i nie napełnia go żadna refleksja ani projekt, a jedynym celem
jest dotrwanie do wieczora w stanie wystarczającego zmęczenia.
Pewnego popołudnia na początku listopada, około godziny siedemnastej, znalazł
się przed domem przy ulicy Guynemer, w którym mieszkała kiedyś Olga. To
musiało któregoś dnia nastąpić, pomyślał; schwytany w pułapkę własnych
automatyzmów, mniej więcej o tej samej porze poszedł tą samą drogą, którą
miesiącami codziennie chadzał. Wstrzymał oddech i zawrócił w kierunku Ogrodu
Luksemburskiego, gdzie padł na pierwszą ławkę z brzegu. Znajdował się obok
tego dziwnego budynku z czerwonej, ozdobionej mozaikami cegły, który stoi w
jednym z narożników ogrodu, przy skrzyżowaniu ulic Guynemer i Assas.
Zachodzące słońce zalewało kasztany niezwykłym, pomarańczowym, ciepłym
światłem. W kolorze zbliżonym do indyjskiej żółci, pomyślał Jed i w tej chwili
przypomniały mu się słowa piosenki Jardin du Luxembourg.

Jeszcze jeden dzień


Bez uczucia,
Jeszcze jeden dzień
Mego życia.

Ogród Luksemburski
Jakże się postarzał.
Czy to na pewno on?
Czy to na pewno ja?
Nie wiem sam.

Podobnie jak wielu Rosjan Olga uwielbiała Joego Dassina, zwłaszcza ostatnią
płytę z jej przenikliwą, pełną rezygnacji melancholią. Jed zadrżał, czując
narastający nieodparty kryzys, a gdy przypomniały mu się słowa „Salut les
amoureux”, zaczął płakać.

Kochaliśmy się, jak się rozstajemy,


Całkiem po prostu, bez myśli o jutrze,
Które tak szybko zazwyczaj nadchodzi,
O pożegnaniach, które zbyt są łatwe.

W kafejce na rogu ulicy Vavin zamówił whisky i niemal natychmiast zrozumiał


swój błąd. Po uldze, jaką w pierwszej chwili przyniósł mu palący smak trunku,
znowu ogarnął go smutek, po twarzy potoczyły się łzy. Rozejrzał się niespokojnie,
ale na szczęście nikt nie zwracał na niego uwagi, przy wszystkich stolikach
siedzieli studenci prawa, którzy rozprawiali o imprezach lub o „młodszych
wspólnikach", czyli o sprawach, które interesują studentów prawa, mógł więc
płakać do woli.
Po wyjściu z kafejki pomylił drogę, przez parę minut krążył półprzytomnie po
ulicach, aż znalazł się pod sklepem Sennelier Frères na ulicy Grande-Chaumière.
Na wystawie leżały pędzle, płótna o standardowych wymiarach, pastele i tuby
farb. Wszedł i bez namysłu kupił zestaw podstawowy „do malarstwa olejnego".
Prostokątne, podzielone na przegródki pudełko z drewna klonowego zawierało
dwanaście tubek farby olejnej Sennelier, zestaw pędzli i flakonik z
rozpuszczalnikiem.
W takich to okolicznościach nastąpił jego „powrót do malarstwa", który później
miał wywołać tyle komentarzy.
11

W późniejszym czasie Jed nie dochował wierności marce Sennelier, a swoje


płótna z okresu dojrzałego malował farbami olejnymi Mussini firmy Schmincke. Z
pewnymi wyjątkami: na przykład zielenie - zwłaszcza zieleń cynobrowa, która
nadaje magiczny blask kalifornijskim lasom sosnowym, schodzącym do morza na
obrazie „Bill Gates i Steve Jobs dyskutują o przyszłości informatyki” - pochodziły
z gamy Rembrandt firmy Royal Talens. Co do bieli, niemal zawsze używał olejów
Old Holland, które wysoko cenił za bardzo dobre krycie.

Wczesne obrazy Jeda Martina, jak wielokrotnie podkreślali historycy sztuki, z


łatwością mogą wprowadzić w błąd. Swoje dwa pierwsze płótna - „Ferdinand
Desroches, rzeźnik z końskiej jatki” oraz „Claude Vorilhon, właściciel kafejki” -
malarz poświęcił zawodom podupadającym, co mogło wywołać wrażenie nostalgii,
żalu za rzeczywistą lub wyśnioną przeszłością Francji. Z wszystkich opracowań
wynika jednak, że nic nie mogło być bardziej odległe od rzeczywistości; jeśli Martin
w pierwszej kolejności zajął się dwiema profesjami skazanymi na zagładę, to nie
dlatego, że chciał zachęcić do opłakiwania ich wielce prawdopodobnego
zaniknięcia, a jedynie dlatego, że faktycznie wkrótce miały zniknąć i uznał, że
warto utrwalić je na płótnie, póki czas. Już swój trzeci obraz z serii zawodów,
„Maya Dubois, asystentka ds. obsługi technicznej na telefon”, poświęcił profesji w
najmniejszym stopniu nieskazanej na zagładę ani niemodnej, ale wprost
przeciwnie, w emblematyczny sposób reprezentującej polityką just-in-time, która
ukierunkowała rozwój ekonomiczny Europy Zachodniej u progu trzeciego
tysiąclecia.
W pierwszej monografii poświęconej twórczości Martina Wong Fu Xin{21} rozwija
ciekawą analogię opartą na kolorymetrii. Barwy przedmiotów można przedstawiać
przy użyciu kilku kolorów podstawowych, przy czym minimalna ich liczba, aby
uzyskać w miarę realistyczny obraz, wynosi trzy. Ale równie dobrze można
zbudować kartę kolorymetryczną w oparciu o cztery, pięć czy sześć kolorów, co
sprawi, że przedstawienie rzeczywistości będzie pełniejsze i subtelniejsze.
Podobnie, twierdzi chiński eseista, warunki produkcji panujące w danym
społeczeństwie można odtworzyć przy użyciu określonej liczby typowych profesji,
która według niego (autor podaje tę liczbę bez dalszego rozwijania tematu) wynosi
między dziesięć a dwadzieścia. W liczbowo najbogatszej części serii „zawodów",
którą historycy sztuki zazwyczaj nazywają „prostymi zawodami", Jed Martin
przedstawia nie mniej niż czterdzieści dwie typowe profesje, oferując tym samym
bardzo szeroką i bogatą panoramę, na podstawie której można przeanalizować
warunki produkcji w społeczeństwie jego czasów. Dwadzieścia dwa kolejne płótna,
poświęcone konfrontacjom i spotkaniom, nazywane serią „kompozycji w
przedsiębiorstwach", mają pokazać funkcjonowanie gospodarki jako takiej w
postaci dialektycznego obrazu relacji.

Malowanie obrazów z serii „prostych zawodów" zajęło Jedowi Martinowi nieco


ponad siedem lat. W tym czasie nie widywał się praktycznie z nikim, nie nawiązał
żadnych relacji, czy to uczuciowych, czy po prostu przyjacielskich. Miał trochę
chwil przyjemności zmysłowej: orgią włoskiego makaronu po gigantycznych
zakupach w hipermarkecie Casino na bulwarze Vincent Auriol; wieczór z libańską
escort-girl, której usługi seksualne w pełni zasługiwały na entuzjastyczne recenzje
na stronie niamodel.com. „Kocham cię, Layla, jesteś słoneczkiem, które rozświetla
moje dni w biurze, moją wschodnią gwiazdką", pisali nieszczęśliwi
pięćdziesięciolatkowie, Layla zaś marzyła o mężczyznach silnych, umięśnionych,
biednych i męskich; cóż, takie jest życie, przynajmniej na to wygląda. Jed, łatwy
do zidentyfikowania jako facet „nieco dziwny, ale miły i zupełnie niegroźny", cieszył
się u Layli statusem eksterytorialności, jaki panienki od zarania dziejów przyznają
artystom. Być może to właśnie Layla, ale chyba raczej Geneviève, jego dawna
przyjaciółka z Madagaskaru, została przedstawiona na jednym z bardziej
wzruszających płócien Jeda, „Aimée, escort-girl”, namalowanym ciepłymi kolorami
na bazie umbry, różu indyjskiego i żółci neapolitańskiej. Na antypodach sposobu
przedstawiania prostytutek przez Toulouse-Lautreca, wymalowanych, anemicznych
i niezdrowych, Jed Martin maluje kwitnącą młodą kobietę, zmysłową i inteligentną,
w nowoczesnym wnętrzu zalanym światłem. Stojąc tyłem do okna, za którym
widać jakiś park, który zidentyfikowano jako skwer des Batignolles, w obcisłej
białej minispódniczce, Aimée kończy wciągać mikroskopijną pomarańczową
bluzeczkę, tylko częściowo zakrywającą jej wspaniałe piersi.
Jest to jedyny obraz erotyczny Martina, a zarazem pierwszy, na którym
pojawiają się jawne odniesienia autobiograficzne. Drugi, „Architekt Jean-Pierre
Martin opuszcza dyrekcję swego przedsiębiorstwa”, został namalowany dwa lata
później, dając początek okresowi autentycznej pasji twórczej, który miał trwać
półtora roku i zakończyć się płótnem Bill Gates i Steve Jobs dyskutują o
przyszłości informatyki, noszącym podtytuł Konwersacja w Pało Alto, przez wielu
krytyków uważanym za arcydzieło Martina. Aż trudno uwierzyć, że dwadzieścia
dwa obrazy z serii „kompozycji w przedsiębiorstwach", często złożone i dużego
formatu, zostały namalowane w niecałe półtora roku. Można się również
zdumiewać, że Jed Martin w końcu potknął się na płótnie „Damien Hirst i Jeff
Koons dzielą między siebie rynek sztuki”, które z wielu względów mogło stanowić
pendant do kompozycji „Jobs-Gates”. Analizując tę porażkę, Wong Fu Xin widzi w
niej przyczynę powrotu, rok później, do serii „prostych zawodów" w postaci
sześćdziesiątego piątego, a zarazem ostatniego obrazu malarza. Teza chińskiego
eseisty jest absolutnie jasna: pragnąc przedstawić wyczerpującą wizję sektora
produkcyjnego społeczeństwa swojej epoki, w jakimś momencie swojej kariery
Jed Martin musiał namalować artystę.
Część druga

Jed obudził się nagle o ósmej rano dwudziestego piątego grudnia; nad placem
des Alpes wstawał świt. W kuchni znalazł szmatę, którą wytarł swoje wymiociny,
po czym zaczął się przyglądać lepkim resztkom „Damiena Hirsta i Jeffa Koonsa
dzielących między siebie rynek sztuki”. Franz miał rację, powinien zrobić
wystawę. Od paru miesięcy kręcił się w kółko, co zaczynało źle wpływać na jego
nastrój. Można pracować w samotności przez lata, prawdę mówiąc, to jedyny
sposób, w jaki w ogóle można pracować, ale w końcu następuje moment, kiedy
odczuwa się potrzebę pokazania swojej pracy światu. Nie tyle, żeby usłyszeć jego
osąd, ile aby samego siebie upewnić, że ta praca naprawdę istnieje, że sam
człowiek istnieje, gdyż w łonie gatunku społecznego jednostka jest zaledwie
przelotną ułudą.
Przypomniawszy sobie błagania Franza, napisał kolejny mail do Houellebecqa,
po czym zrobił sobie kawę. Parę minut później z niesmakiem przeczytał własne
słowa. „W tym świątecznym okresie, który - jak przypuszczam - spędza Pan w
towarzystwie rodziny...". Co mu przyszło do głowy, żeby wypisywać takie brednie?
Wszyscy wiedzieli, że Houellebecq jest samotnikiem i mizantropem, który do
własnego psa ledwie raczy się odezwać. „Zdaję sobie sprawę, że jest Pan bardzo
zajęty, więc gorąco przepraszając, pozwalam sobie raz jeszcze podkreślić, jak
wielkie znaczenie - zarówno w moich oczach, jak i zdaniem właściciela galerii -
miałby Pański wkład w katalog mojej przyszłej wystawy". No, tak już lepiej,
szczypta lizusostwa nigdy nie zawadzi. „Załączam kilka zdjęć najnowszych
obrazów. Pozostaję do Pańskiej całkowitej dyspozycji, aby przedstawić swoje
prace w sposób bardziej pełny, kiedy i gdzie Pan zechce. O ile wiem, mieszka Pan
w Irlandii; jeśli tak będzie dla Pana wygodniej, jestem gotów przyjechać". Może
być, pomyślał, klikając na klawisz WYŚLIJ.

Tego grudniowego ranka plac przed centrum handlowym Olympiades był pusty,
wysokie domy przypominały martwe lodowce. Wchodząc w zimny cień wieży
Omega, Jed pomyślał o Frédéricu Beigbederze. Beigbeder był bliskim znajomym
HouelIebecqa, przynajmniej tak mówiono; może mógłby pomóc. Ale Jed miał tylko
stary numer jego komórki, zresztą Beigbeder na pewno i tak nie odbierze w
pierwszy dzień świąt.
A jednak odebrał.
- Jestem teraz z córką - oznajmił oschle. - Ale wkrótce odwożę ją do matki -
dodał, aby złagodzić swój ton.
- Chciałbym pana prosić o przysługę.
- Ha, ha, ha! - Beigbeder zaśmiał się z wymuszoną wesołością. - Jest pan
niezrównany. Nie odzywa się pan przez dziesięć lat, po czym dzwoni w Boże
Narodzenie, żeby poprosić o przysługę. Nie wątpię, że jest pan geniuszem. Tylko
geniusz może być tak egocentryczny, by nie powiedzieć autystyczny... Dobrze,
spotkajmy się w Café de Flore o siódmej - zakończył nieoczekiwanie autor
„Francuskiej powieści”.
Jed spóźnił się pięć minut. Natychmiast dostrzegł Beigbedera siedzącego w
głębi sali. Wszystkie sąsiednie stoliki były wolne, co tworzyło wokół niego strefę
bezpieczeństwa o promieniu dwóch metrów. Wchodzący do kawiarni prowincjusze
i zagraniczni turyści trącali się łokciami i z zachwytem pokazywali sobie pisarza.
Czasem do wnętrza strefy wkraczał jakiś jego znajomy i wylewnie się z nim witał,
po czym wychodził. Na pewno przynosiło to właścicielowi kawiarni pewne straty
(podobnie jak właścicielowi Closerie des Lilas, gdzie słynny Philippe Sollers{22} za
życia miał ponoć swój stolik, przy którym nikt inny nie mógł siadać, niezależnie od
tego, czy pisarz przyszedł akurat na obiad, czy nie), które jednak rekompensowała
atrakcja turystyczna, jaką stanowiła regularna obecność autora 29,99 - całkowicie
przy tym zgodna z historycznym powołaniem kawiarni. Dzięki swoim odważnym
poglądom, przychylnym legalizacji narkotyków i nadaniu statusu prawnego
prostytutkom płci obojga, oraz bardziej umiarkowanym na temat bezdomnych i
warunków życia w więzieniach, Frédéric Beigbeder stał się kimś w rodzaju
Sartre'a początku dwudziestego pierwszego wieku, zresztą ku ogólnemu i
własnemu zaskoczeniu, gdyż przeszłość predestynowała go raczej do roli, jaką
swego czasu odgrywał Jean-Edern Hallier{23}, a nawet Gonzague Saint Bris{24}.
Będąc wymagającym sympatykiem Nowej Partii Antykapitalistycznej OIiviera
Besancenota{25} (ostatnio w wywiadzie dla tygodnika „Der Spiegel" mówił o
pojawiających się w niej zagrożeniach antysemickich), potrafił sprawić, że ludzie
zapomnieli o na poły burżuazyjnych, na poły arystokratycznych korzeniach jego
rodziny, a nawet o tym, że jego brat należał do kierownictwa organizacji
francuskich pracodawców. Ale też prawdą jest, że również Sartre w żadnym razie
nie pochodził z biednej rodziny.
Siedząc nad szklaneczką anyżówki, pisarz melancholijnie wpatrywał się w
metalowe, niemal puste pudełeczko po lekarstwach, zawierające resztki kokainy.
Zobaczył Jeda i skinął, żeby usiadł przy jego stoliku. Błyskawicznie pojawił się
kelner, aby przyjąć zamówienie.
- Hm, nie wiem... Może viandox{26}? To jeszcze istnieje?
- Viandox... - powtórzył w zamyśleniu Beigbeder. - Dziwny z pana facet...
- Byłem zaskoczony, że pan mnie jeszcze pamięta.
- O tak... - odparł pisarz niespodziewanie smutnym tonem. - O tak, pamiętam
pana...
Jed wyjaśnił, o co mu chodzi. Zauważył, że na dźwięk nazwiska HoueIIebecqa
Beigbeder lekko się skrzywił.
- Nie proszę o jego numer telefonu - dodał szybko Jed. - Tylko żeby pan do
niego zadzwonił i przedstawił moją prośbę.
Kelner przyniósł viandox. Beigbeder siedział bez słowa, namyślał się.
- Dobrze - powiedział na koniec. - Dobrze, zadzwonię. Z nim nigdy nie wiadomo,
jak zareaguje. Ale może w tym wypadku będzie to dla niego przysługa.
- Myśli pan, że się zgodzi?
- Nie mam pojęcia.
- Co pańskim zdaniem mogłoby go przekonać?
- Cóż... Może pana zdziwię, bo jego reputacja na to nie wskazuje: forsa. W
zasadzie pieniądze ma w nosie, wystarczają mu grosze, ale po rozwodzie jest
kompletnie spłukany. Poza tym w Hiszpanii kupił parę mieszkań nad morzem, z
których zostanie wywłaszczony bez odszkodowania z powodu jakiejś idiotycznej
ustawy ze skutkiem wstecznym o ochronie krajobrazów nadmorskich. Chyba jest
teraz w tarapatach; niewiarygodne, prawda, jak pomyśleć, ile dotychczas zarobił.
Więc tak: jeśli mu pan zaproponuje okrągłą sumkę, jest szansa, że się zgodzi.
Zamilkł, jednym haustem dopił anyżówkę i zamówił następną, spoglądając na
Jeda wzrokiem, w którym dezaprobata mieszała się z melancholią.
- Wie pan... - odezwał się w końcu. - Olga. Ona pana kochała.
Jed oklapł nieco na krześle.
- Mam na myśli to, że... - kontynuował Beigbeder - ona kochała pana
naprawdę. - Zamilkł na chwilę, z niedowierzaniem patrząc na Jeda. - A pan
pozwolił jej wrócić do Rosji... I nigdy pan się do niej nie odezwał... Miłość... Miłość
to rzadkie uczucie. Nie wiedział pan? Nikt tego panu nigdy nie uświadomił? Mówię
o tym, choć oczywiście to nie moja sprawa - ciągnął dalej - bo ona wkrótce wraca
do Francji. Mam przyjaciół w telewizji i wiem, że Michelin ma zamiar otworzyć
nowy kanał na TNT, Michelin TV, poświęcony gastronomii, tradycjom regionalnym,
dziedzictwu narodowemu, krajobrazom Francji i tak dalej. Będzie nim kierować
Olga. To znaczy na papierze dyrektorem generalnym będzie Jean-Pierre Pernaut,
ale w praktyce to Olga będzie podejmować decyzje o programach. To tyle... -
oznajmił tonem, który jasno wskazywał, że rozmowa została zakończona. - Prosił
pan o drobną przysługę, a ja panu oddałem znacznie większą.
Spojrzał ostro na Jeda, który wstawał, zbierając się do wyjścia.
- Chyba że uważa pan swoją wystawę za ważniejszą... - Pokręcił głową i
mamrocząc prawie niesłyszalnie, dodał z niesmakiem: - Zasrani artyści...

Sushi Warehouse na terminalu Roissy 2E oferował niezwykle bogaty wybór


norweskich wód mineralnych. Jed zdecydował się na husqvarnę, lekko gazowaną
wodę z centrum Norwegii. Wyglądała wyjątkowo przejrzyście, choć w
rzeczywistości niewiele się różniła od pozostałych. Każda woda miała inną
zawartość gazu i odrobinę inny smak, żadna nie była słona ani żelazista; wspólną
cechą norweskich wód mineralnych jest chyba ich umiarkowanie. Subtelni
hedoniści z tych Norwegów, pomyślał Jed, płacąc za husqvarnę, i jak fajnie, że
istnieją tak różne stopnie przejrzystości.

Chmury zbliżyły się bardzo szybko, a wraz z nimi pojawiło się to niejasne
wrażenie, charakterystyczne dla podróży lotniczych ponad ich pułapem. W połowie
drogi Jedowi przez chwilę mignęła rozległa powierzchnia morza, pomarszczona jak
skóra starca w fazie terminalnej.
Lotnisko Shannon zachwyciło go swoimi czystymi, prostymi kształtami,
wysokością hali przylotów i niezwykłymi rozmiarami korytarzy. Jego działalność
była obecnie mocno ograniczona, obsługiwało tylko tanie linie lotnicze i samoloty
transportowe armii amerykańskiej, ale najwyraźniej zostało zaprojektowane na
parokrotnie większy ruch. Wykładzina podłogowa i metalowa konstrukcja
wskazywały na to, że zbudowano je na początku lat sześćdziesiątych, może nawet
pod koniec pięćdziesiątych. Jeszcze wyraźniej niż Orły nawiązywało do okresu
zachłyśnięcia się rozwojem technologicznym, którego jednym z najbardziej
innowacyjnych i prestiżowych przejawów był transport lotniczy. Na początku lat
siedemdziesiątych, po pierwszych zamachach palestyńskich - w późniejszych
latach zastąpionych bardziej spektakularnymi i profesjonalnymi zamachami Al-
Kaidy - podróże lotnicze stały się doświadczeniem infantylizującym i silnie
stresującym, które każdy pragnął jak najszybciej mieć za sobą. Ale w tamtych
czasach, pomyślał Jed, czekając w ogromnej hali na walizkę (metalowe wózki na
bagaże, kwadratowe i masywne, zapewne również pochodziły z dawnych lat), w
okresie niezwykłej powojennej prosperity, podróże lotnicze, symbol nowoczesnej
przygody technologicznej, były zapewne czymś całkowicie odmiennym.
Początkowo zarezerwowane tylko dla inżynierów, kadry kierowniczej i
budowniczych nowego świata, musiały - wobec triumfu socjaldemokracji nikt nie
miał co do tego żadnych złudzeń - stać się dostępne również dla niższych warstw
społecznych, w miarę wzrostu ich siły nabywczej i wydłużania się czasu wolnego
(co zresztą w końcu nastąpiło, pośrednio na skutek wybuchu ultraliberalizmu,
którego znakomitym symbolem stały się linie Iow cost, oraz za cenę kompletnej
utraty prestiżu, jakim początkowo cieszył się transport lotniczy).

Kilka minut później Jed znalazł potwierdzenie swojej hipotezy dotyczącej wieku
lotniska. W długim korytarzu prowadzącym do wyjścia wisiały fotografie znanych
osobistości, które zaszczyciły lotnisko swą wizytą - przede wszystkim papieży
oraz amerykańskich prezydentów. Jan Paweł II, Jimmy Carter, Jan XXIII, George
Bush ojciec i syn, Paweł VI, Ronald Reagan... Nikogo nie brakowało. Doszedłszy
do końca korytarza, Jed ze zdumieniem stwierdził, że pierwszy ze słynnych gości
został uwieczniony nie na fotografii, lecz na obrazie.
John Fitzgerald Kennedy stał na płycie lotniska przed grupą oficjeli, wśród
których dało się zauważyć dwóch duchownych; trzymający się nieco z tyłu faceci
w gabardynowych płaszczach należeli zapewne do amerykańskiej służby
bezpieczeństwa. Z ręką uniesioną do góry, prawdopodobnie w kierunku
zgromadzonego za barierką tłumu, Kennedy uśmiechał się z tym kretyńskim
entuzjazmem i optymizmem, którego żaden nie-Amerykanin nie jest w stanie
podrobić. Jego twarz wyglądała jak wygładzona botoksem. Jed zawrócił i zaczął
uważnie oglądać podobizny pozostałych osobistości. Bill Clinton był równie gładki i
pucołowaty jak jego słynny poprzednik; trudno było nie zauważyć, że obaj
amerykańscy prezydenci z Partii Demokratycznej wyglądali jak obłąkani maniacy
botoksu.
Wracając do portretu Kennedy'ego, Jed doszedł jednak do zgoła odmiennego
wniosku. W tamtych czasach botoks nie istniał, a zmarszczki i opuchliznę usuwano
nie za pomocą podskórnych zastrzyków, ale wyrozumiałego pędzla artysty. Na
przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych można jeszcze było powierzać
malarzom - przynajmniej tym najbardziej miernym spośród nich - uwiecznianie i
wysławianie wielkich momentów panowania władcy. Bez wątpienia obraz był
tandetnym bohomazem; wystarczy sobie przypomnieć, jak wygląda niebo u
Turnera lub Constable'a, nawet drugorzędni angielscy akwareliści lepiej dawali
sobie radę. Mimo to jednak z obrazu wyłaniała się jakaś ludzka i symboliczna
prawda o Johnie Fitzgeraldzie Kennedym, której brakowało wszystkim fotografiom
- nawet tej przedstawiającej Jana Pawła II, choć wyglądał znakomicie, stojąc na
szczycie schodków i szeroko otwierając ramiona, aby powitać jeden z ostatnich
katolickich narodów w Europie.

Hotel Oakwood Arms również pochodził z pionierskich lat lotnictwa cywilnego;


zdobiły go stare plakaty reklamowe Air France i Lufthansy, czarno-białe zdjęcia
Douglasa DC-8 i Caravelle przecinających przejrzyste niebo, i dowódców w
mundurach galowych, dumnie pozujących w kokpicie. Jak dowiedział się Jed z
internetu, miasto Shannon zawdzięczało swój rozwój powstaniu lotniska. Zostało
zbudowane w latach sześćdziesiątych w miejscu, gdzie przedtem nie istniało żadne
miasteczko ani nawet osada. Z tego, co zobaczył, architektura irlandzka nie była
zbyt charakterystyczna: domki z czerwonej cegły, na jakie można się natknąć na
angielskich przedmieściach, oraz duże białe bungalowy, na modłę amerykańską
otoczone trawnikami i wyasfaltowanymi podjazdami.
Spodziewał się, że będzie musiał zostawić Houellebecqowi wiadomość na
sekretarce, gdyż dotychczas kontaktowali się jedynie przez maile i SMS-y, ale po
kilku dzwonkach pisarz podniósł słuchawkę.
- Bez problemu rozpozna pan mój dom, ma najgorzej utrzymany trawnik w
okolicy - oznajmił. - Może nawet w całej Irlandii - dodał.
Jed myślał, że pisarz przesadza, ale okazało się, że rośliny w jego ogrodzie
faktycznie osiągają niebotyczną wysokość. Ruszył wyłożoną płytami ścieżką,
wijącą się przez kilkanaście metrów między kępami ostów i jeżyn aż do pokrytego
asfaltem podjazdu, na którym stał terenowy lexus RX 350. Jak można było
przewidzieć, Houellebecq wybrał opcję bungalow: duży, biały, nowy dom z dachem
krytym łupkiem, kompletnie banalny, jeśli nie liczyć skandalicznie zapuszczonego
trawnika.
Zadzwonił i odczekał pół minuty, zanim autor „Cząstek elementarnych” podszedł
otworzyć mu drzwi; był w kapciach, sztruksowych spodniach i wygodnym
wdzianku z kremowej wełny. Długo, z namysłem przyglądał się Jedowi, po czym
przeniósł wzrok na trawnik; patrzył z ponurą melancholią, która zdawała się jego
zwykłym stanem.
- Nie umiem posługiwać się kosiarką - oświadczył. - Boję się, że ostrza
poucinają mi palce, podobno to się często zdarza. Mógłbym kupić owce, ale ich
nie lubię. Nie ma nic głupszego od owcy.
Jed ruszył za nim do pokoi wyłożonych kamienną posadzką, bez żadnych mebli,
z walającymi się tu i ówdzie kartonami. Ściany pokrywała gładka kremowa tapeta,
na podłodze leżała cienka warstwa kurzu. Dom był bardzo duży, co najmniej pięć
pokoi; panowała dość niska temperatura, najwyżej jakieś szesnaście stopni. Jed
był przekonany, że wszystkie pomieszczenia z wyjątkiem tego, w którym
Houellebecq sypia, stoją puste.
- Pan się tu sprowadził niedawno?
- Tak. Jakieś trzy lata temu.
W końcu dotarli do pokoju, w którym było nieco cieplej: niedużego,
kwadratowego pomieszczenia o trzech przeszklonych ścianach - conservatory, jak
by to określili Anglicy. Stała tu kanapa, niski stolik i dwa fotele, na podłodze leżał
orientalny dywan z przeceny. Jed przyniósł dwie teczki swoich prac w formacie
A3. Jedna zawierała około czterdziestu dawniejszych fotografii, przede wszystkim
z serii „Żelastwo” i z okresu „Map drogowych”. W drugiej umieścił sześćdziesiąt
cztery zdjęcia pokazujące całość jego twórczości malarskiej, od „Ferdinanda
Desrochesa, rzeźnika z końskiej jatki” po „Billa Gatesa i Steve'a Jobsa
dyskutujących o przyszłości informatyki”.
- Lubi pan wędliny? - zapytał pisarz.
- Taak... Powiedzmy, że nie mam nic przeciwko.
- Zrobię kawy.
Żwawo wstał i wyszedł; wrócił jakieś dziesięć minut później z dwiema filiżankami
i włoską maszynką do kawy.
- Nie mam ani mleka, ani cukru - oznajmił.
- Nie szkodzi. I tak nie używam.
Kawa była smaczna. Głucha cisza trwała przez dwie, trzy minuty.
- Kiedyś bardzo lubiłem wędliny - powiedział wreszcie Houellebecq - ale
uznałem, że mogę się bez nich obejść. Wie pan, nie sądzę, żeby człowiek miał
prawo zabijać świnie. Mówiłem panu, że mam złą opinię o owcach i pozostanę
przy swoim zdaniu. Krowy, i w tym punkcie nie zgadzam się z moim przyjacielem
Benoit Duteurtre'em{27}, również są mocno przereklamowane. Natomiast świnia to
zwierzę godne najwyższego podziwu, inteligentne, wrażliwe, zdolne żywić szczere i
wyłączne uczucia do swego pana. Cechuje się naprawdę zdumiewającą
inteligencją, której granic nawet nie znamy. Czy wie pan, że świnię można nauczyć
prostych działań arytmetycznych? Przynajmniej dodawania, a jeśli się nie mylę, w
przypadku szczególnie uzdolnionych osobników również odejmowania. Czy
człowiek ma prawo poświęcać zwierzę, które potrafi się wznieść do podstaw
arytmetyki? Szczerze mówiąc, nie sądzę.
Nie czekając na odpowiedź, zajął się pierwszą teczką Jeda. Szybko przejrzał
zdjęcia śrub i nakrętek; przez długą chwilę, która w odczuciu Jeda ciągnęła się w
nieskończoność, oglądał fotografie map, od czasu do czasu w zupełnie
nieoczekiwanych momentach przewracając kartkę. Jed dyskretnie rzucił okiem na
zegarek: odkąd tu przyszedł, minęła ponad godzina. Panowała absolutna cisza; w
pewnej chwili z oddali dobiegł głuchy szum kompresora lodówki.
- To stare prace - ośmielił się przerwać milczenie Jed. - Przyniosłem je tylko po
to, żeby dać panu ogólne pojęcie o swojej twórczości. Wystawa... dotyczy jedynie
zawartości drugiej teczki.
Houellebecq podniósł na niego pusty wzrok, jakby zapomniał, co Jed u niego
robi i po co w ogóle przyszedł, ale posłusznie otworzył drugą teczkę. Minęło
kolejne pół godziny, zanim zamknął ją zdecydowanym ruchem, po czym sięgnął po
papierosa. Jed zorientował się, że pisarz nie zapalił ani razu od chwili, gdy zaczął
oglądać zdjęcia.
- Zgadzam się - powiedział. - Wie pan, nigdy czegoś takiego nie robiłem, ale
wiedziałem, że kiedyś nadejdzie taki moment w moim życiu. Prawdę mówiąc, wielu
pisarzy pisało o malarzach, i to od wieków. Ciekawa sprawa. Patrząc na pana
prace, przez cały czas zastanawiam się, dlaczego porzucił pan fotografię? Czemu
wrócił pan do malarstwa?
Jed pomyślał chwilę, zanim dał odpowiedź.
- Sam nie wiem - przyznał w końcu. - Ale moim zdaniem problem sztuk
plastycznych - ciągnął z namysłem - polega na zbyt dużej obfitości tematów.
Mógłbym na przykład uznać ten kaloryfer za całkiem przyzwoity temat obrazu.
Houellebecq obrócił się gwałtownie i spojrzał podejrzliwie na kaloryfer, jakby ten
miał zarżeć z radości na myśl, że będzie modelem dla malarza; nic takiego jednak
nie nastąpiło.
- Zastanawiam się natomiast, czy pan mógłby ten kaloryfer wykorzystać
literacko - powiedział z naciskiem Jed. - Cóż, czemu nie, taki na przykład Robbe-
Grillet{28} po prostu dałby opis kaloryfera... No ale sam nie wiem, to mi się nie
wydaje zbyt interesujące...
Plątał się, ze świadomością, że mówi niejasno i chyba niezręcznie; nie wiedział,
czy Houellebecq lubi Robbe-Gril-leta, czy nie, ale przede wszystkim z pewnym
niepokojem zadawał sobie pytanie, po co właściwie zabrał się za malarstwo, które
wciąż, mimo upływu lat, sprawiało mu wiele problemów technicznych, choć
przecież doskonale opanował zasady fotografii i obsługę sprzętu fotograficznego.

- Odłóżmy na bok Robbe-Grilleta - zaproponował jego rozmówca, ku wyraźnej


uldze Jeda. - Gdybyśmy ewentualnie mogli coś zrobić z tym kaloryferem... O, na
przykład czytałem, zdaje się w internecie, że pański ojciec był architektem...
- To prawda. Uwieczniłem go na jednym z obrazów, jak opuszcza dyrekcję firmy.
- Prywatne osoby rzadko kupują tego typu kaloryfery. Zazwyczaj robią to
przedsiębiorstwa budowlane, takie jak firma, którą kierował pański ojciec, kupują
ich tuziny, czasem nawet setki. Można sobie wyobrazić taki thriller: duże
zamówienie, na parę tysięcy kaloryferów, na przykład w celu wyposażenia
wszystkich klas szkolnych w jakimś kraju. Łapówki, interwencje polityków,
seksowna dziewczyna z działu marketingu rumuńskiej firmy produkującej
kaloryfery... I w takim kontekście mógłby się pojawić długi opis, na kilka stron,
zarówno tego kaloryfera, jak i konkurencyjnych modeli.
Mówił pośpiesznie, odpalając papierosa od papierosa, jakby palenie go
uspokajało, spowalniało funkcjonowanie mózgu. Jed przelotnie pomyślał, że -
biorąc pod uwagę profil działalności firmy - jego ojciec kupowałby raczej hurtowe
ilości klimatyzatorów, i pewnie tak właśnie było.
- To są żeliwne kaloryfery - ciągnął Houellebecq z ożywieniem. - Chyba z żeliwa
szarego o wysokiej zawartości węgla, którego szkodliwość eksperci tak często
podkreślają w raportach. Można by uznać za skandal, że nowo budowany dom
został wyposażony w tak stare kaloryfery, pewnie kupione za pół ceny; w razie
jakiegoś wypadku, na przykład wybuchu kaloryfera, mógłbym zapewne wytoczyć
budowlańcom sprawę. Jak przypuszczam, w takiej sytuacji pański ojciec zostałby
pociągnięty do odpowiedzialności?
- Tak, bez wątpienia.
- Oto znakomity temat, niezwykle ciekawy, autentyczny dramat ludzki! -
entuzjastycznie wykrzyknął autor „Platformy”. - W zasadzie żeliwo nadaje wnętrzu
nieco dziewiętnastowieczny charakter, jak w mieszkaniach dla robotniczej
arystokracji hutnictwa wielkopiecowego, w sumie szalenie staroświecki, a przecież
żeliwo jest nadal produkowane, oczywiście nie we Francji, raczej w takich krajach
jak Polska czy Malezja. Można by napisać powieść odtwarzającą drogę minerału
od wydobycia, przez topienie redukcyjne żelaza i koksu metalurgicznego, obróbkę,
aż do sprzedaży; od tego książka mogłaby się zaczynać, od genealogii kaloryfera.
- W każdym razie zapewne musiałby pan wprowadzić jakieś postacie...
- To prawda. Nawet jeśli moim tematem byłyby technologie przemysłowe, nic
nie mógłbym zrobić bez ludzi.
- I na tym chyba polega podstawowa różnica. Dopóki ograniczałem się do
przedstawiania przedmiotów, fotografia w pełni mi wystarczała. Ale kiedy
postanowiłem zająć się ludźmi, poczułem, że powinienem wrócić do malarstwa;
szczerze mówiąc, sam nie wiem dlaczego. Natomiast zupełnie nie jestem w stanie
zainteresować się martwą naturą; od czasu wynalezienia fotografii nie ma to moim
zdaniem żadnego sensu. Ale cóż, to jedynie mój osobisty punkt widzenia... -
zakończył przepraszającym tonem.
Zapadał zmierzch. Przez południowe okno widać było łąki schodzące w kierunku
ujścia rzeki Shannon; nad odległą taflą wody snuła się mgła, w której słabo
odbijały się promienie zachodzącego słońca.
- Na przykład ten pejzaż - mówił dalej Jed. - Cóż, znam piękne
impresjonistyczne akwarele z dziewiętnastego wieku, ale dzisiaj, gdybym chciał
pokazać ten krajobraz, po prostu pstryknąłbym zdjęcie. Gdyby natomiast pojawiła
się tu jakaś postać, choćby wieśniak naprawiający płot w oddali, wolałbym raczej
namalować obraz. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to absurdalnie; niektórzy mogliby
powiedzieć, że temat nie ma żadnego znaczenia, że to wręcz śmieszne, aby
sposób przedstawiania uzależniać od tematu, że jedyne, co się liczy, to układ
postaci, linii i kolorów na obrazie lub fotografii.
- Cóż, formalistyczny punkt widzenia... istnieje również u pisarzy, a nawet jest
chyba bardziej powszechny w literaturze niż w sztukach plastycznych.
Houellebecq zamilkł i podniósł wzrok na Jeda; sprawiał wrażenie, jakby nagle
ogarnęły go niezwykle smętne myśli. Wstał i poszedł w stronę kuchni; parę minut
później wrócił z butelką czerwonego argentyńskiego wina i dwoma kieliszkami.
- Może byśmy zjedli razem kolację? W hotelu Oakwood Arms jest całkiem niezła
restauracja. Podają tradycyjne dania kuchni irlandzkiej: wędzonego łososia, Irish
stew, trochę co prawda prymitywne i pozbawione smaku, ale mają również
kebaby i tandoori; kucharz jest Pakistańczykiem.
- Jeszcze nie ma szóstej - zdziwił się Jed.
- Faktycznie, chyba otwierają o wpół do siódmej. W tym kraju jada się
wcześnie, ale dla mnie nigdy nie jest dość wcześnie. Najbardziej lubię koniec
grudnia, kiedy ciemno robi się o czwartej. Mogę włożyć pidżamę, łyknąć środek
nasenny, położyć się do łóżka z butelką wina i książką. Tak właśnie żyję od lat.
Słońce wstaje o dziewiątej; zanim człowiek się umyje i wypije parę kaw, robi się
południe i trzeba przetrwać już tylko cztery godziny, co zazwyczaj udaje mi się w
miarę bezboleśnie. Ale wiosna jest nie do zniesienia, niekończące się cudowne
zachody słońca, jak w jakiejś pieprzonej operze, wciąż nowe kolory, nowe blaski;
raz postanowiłem zostać tu przez całą wiosnę i lato; myślałem, że umrę, co
wieczór byłem na skraju samobójstwa, przez ten zmrok, który godzinami nie chciał
zapaść. Od tego czasu już na początku kwietnia wyjeżdżam do Tajlandii, gdzie
zostaję do końca sierpnia; tam dzień zaczyna się o szóstej i kończy o szóstej, o
ileż to łatwiejsze, równikowe, administracyjne; można zdechnąć od upału, ale
klimatyzacja działa bez pudła, martwy sezon turystyczny, burdele kręcą się na pół
gwizdka, ale jednak pozostają otwarte, co mi całkiem pasuje, ich usługi są w
dalszym ciągu doskonałe lub przynajmniej bardzo dobre.
- Mam wrażenie, jakby odgrywał pan swoją własną rolę.
- Racja - przytaknął Houellebecq z zaskakującą spontanicznością. - To wszystko
niezbyt mnie już interesuje. Wkrótce i tak kończę z tym i wracam do Loiret; tam w
dzieciństwie budowałem drewniane szałasy, może znajdę sobie jakieś podobne
zajęcie? Na przykład polowanie na nutrie?

Prowadził lexusa szybko i płynnie, z widoczną przyjemnością.


- Obciągają bez gumki, super... - wymamrotał niewyraźnie, jakby wspominając
zgasłe marzenie, autor „Cząstek elementarnych”, zanim zatrzymał samochód na
parkingu hotelowym, po czym weszli do dużej, jasno oświetlonej sali
restauracyjnej. Na przystawkę zamówił koktajl z krewetek, Jed wybrał wędzonego
łososia. Polski kelner postawił na stole butelkę chablis w temperaturze pokojowej.
- Nie są w stanie... - jęknął powieściopisarz. - Nie są w stanie serwować
białego wina odpowiednio schłodzonego.
- Interesuje się pan winami?
- To mi dodaje pewności siebie, sprawia takie francuskie wrażenie. Zresztą
trzeba się czymś w życiu interesować, moim zdaniem to pomaga.
- Jestem trochę zdziwiony... - przyznał Jed. - Spodziewałem się, że spotkanie z
panem będzie... hm... trudniejsze. Ma pan reputację człowieka w permanentnej
depresji. Na przykład sądziłem, że pan dużo więcej pije.
- Taak... - Pisarz wrócił do starannego studiowania karty win. - Jeśli weźmie
pan udziec barani, trzeba będzie wybrać inne wino: może wrócimy do
argentyńskiego? Wie pan, reputację pijaka zawdzięczam dziennikarzom. Co
ciekawe, żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że jeśli dużo piję w ich obecności,
to tylko po to, aby móc ich znieść. Jak można rozmawiać z takim dupkiem jak
Jean Paul Marsouin{29}, nie będąc zalanym w trupa? Jak można spotkać się z kimś
z „Marianne"{30} lub „Le Parisien Libéré"{31} i na dzień dobry nie mieć ochoty się
wyrzygać? Prasa jest jednak niewiarygodnie głupia i konformistyczna, nie sądzi
pan? - zapytał z naciskiem.
- Nie wiem. Prawdę mówiąc, nie czytam prasy.
- Nigdy pan nawet nie otworzył gazety?
- Pewnie kiedyś tak... - powiedział zgodnie Jed, choć faktycznie niczego takiego
sobie nie przypominał; jak przez mgłę pamiętał stosy „Le Figaro Magazine"{32}
leżące na stoliku w poczekalni u dentysty, ale wszystkie jego problemy z zębami
zostały już dawno rozwiązane. W każdym razie nigdy nie odczuwał potrzeby
kupienia gazety. W Paryżu wszystko jest przesiąknięte informacjami, chcąc nie
chcąc, człowiek widzi tytuły gazet w kioskach, słyszy rozmowy w kolejce w
supermarkecie. Kiedy pojechał do Creu-se na pogrzeb babki, zdał sobie sprawę,
że stężenie informacji w atmosferze znacząco maleje w miarę oddalania się od
stolicy; zresztą wszelkie problemy ludzkie tracą stopniowo na znaczeniu, znika
wszystko z wyjątkiem roślinności.
- Napiszę wstęp do katalogu pańskiej wystawy - podjął Houellebecq. - Czy
jednak jest pan pewien, że to dobry pomysł? Francuskie media nie znoszą mnie w
stopniu po prostu niewiarygodnym; nie ma tygodnia, żebym nie został
obsmarowany w tym czy innym piśmie.
- Wiem, zanim tu przyjechałem, zaglądałem do internetu.
- Nie obawia się pan, że kontakty ze mną mogą pana skompromitować?
- Rozmawiałem z właścicielem galerii, jego zdaniem nie ma to najmniejszego
znaczenia. Ta wystawa nie celuje w rynek francuski. Zresztą dzisiaj we Francji nie
ma zbyt wielu amatorów kupujących sztukę współczesną.
- A kto kupuje?
- Amerykanie. Dwa, trzy lata temu Amerykanie znowu zaczęli kupować. I trochę
Anglicy. Ale głównie kupują Chińczycy i Rosjanie.
Houellebecq przyglądał mu się, jakby ważąc wszystkie za i przeciw.
- Cóż, jeśli liczą się przede wszystkim Chińczycy i Rosjanie, to może ma pan
rację... - powiedział. - Przepraszam - dodał, wstając gwałtownie. - Muszę zapalić,
nie potrafię myśleć bez tytoniu.
Wyszedł na parking i wrócił po pięciu minutach, kiedy kelner właśnie przynosił
dania główne. Entuzjastycznie zabrał się za jagnięcinę biryani, lecz na talerz Jeda
spojrzał nieco podejrzliwie.
- Jestem pewien, że do udźca dodali sosu miętowego... - zaczął. - Nie ma na to
rady, to wpływy angielskie. A przecież Pakistan też podbili Anglicy. Tyle że w
Irlandii było gorzej, kolonizatorzy pomieszali się z autochtonami. - Papieros
najwyraźniej dobrze mu zrobił. - Ta wystawa dużo dla pana znaczy, prawda?
- Owszem, bardzo dużo. Mam wrażenie, że od kiedy zająłem się serią
zawodów, już nikt nie rozumie, o co mi chodzi. Pod pretekstem, że maluję na
płótnie, a zwłaszcza tą szczególnie staroświecką techniką, jaką jest olej, zostałem
sklasyfikowany jako członek ruchu nawołującego do powrotu do malarstwa,
chociaż ja tych ludzi nie znam i nie czuję z nimi żadnej więzi.
- To obecnie ma miejsce jakiś powrót do malarstwa?
- W pewnym sensie tak, w każdym razie jest to jedna z aktualnych tendencji.
Powrót do malarstwa, do rzeźby, ogólnie mówiąc, powrót do przedmiotu. Moim
zdaniem chodzi o sprawy czysto handlowe. Przedmioty łatwiej przechowywać i
sprzedawać niż instalacje lub sztukę performance. Osobiście nigdy nie
zajmowałem się performance'em, ale odnoszę wrażenie, że mam z tym coś
wspólnego. W każdym obrazie staram się budować sztuczną, symboliczną
przestrzeń, w której mogę przedstawiać sytuacje mające jakieś znaczenie dla
zbiorowości.
- To samo próbuje się robić w teatrze. Tyle że pan nie ma obsesji na punkcie
ciała... Przyznam, że to przyjemna odmiana.
- Nie mam, zresztą obsesja na punkcie ciała zaczyna powoli mijać. W teatrze
może jeszcze nie, ale w sztukach plastycznych owszem. W każdym razie moja
twórczość ma wymiar w pełni społeczny.
- Aha, rozumiem... Mniej więcej rozumiem, co powinienem napisać. Na kiedy
potrzebuje pan tekstu?
- Wernisaż jest zaplanowany na maj, ale tekst do katalogu chcielibyśmy dostać
pod koniec marca. To daje panu dwa miesiące.
- Nie tak znowu dużo.
- To nie musi być długie. Pięć, dziesięć stron wystarczy. Oczywiście jeśli pan
chce, może być więcej.
- Postaram się... To zresztą moja wina, powinienem był wcześniej odpowiedzieć
na pańskie maile.
- Co do wynagrodzenia, to jak mówiłem, przyjęliśmy dziesięć tysięcy euro.
Franz, właściciel galerii, powiedział, że zamiast pieniędzy mogę panu
zaproponować obraz, ale dla mnie to krępujące, a panu mogłoby być niezręcznie
odmówić. Powiedzmy więc dziesięć tysięcy, ale jeśli woli pan obraz, nie ma
sprawy.
- Obraz... - Houellebecq zastanowił się. - W każdym razie mam ściany, żeby go
powiesić. I to jest jedyne, co naprawdę posiadam w życiu: ściany.
3

O dwunastej Jed musiał zwolnić pokój; samolot do Paryża odlatywał dopiero o


dziewiętnastej dziesięć. Chociaż była niedziela, pobliskie centrum handlowe było
otwarte; kupił butelkę lokalnej whisky; kasjerka o imieniu Magda zapytała, czy ma
kartę stałego klienta Dunnes Store. Przez parę minut łaził po nieskazitelnie
czystych korytarzach, mijając grupy młodzieży, które szwendały się między fast
foodami a salą gier wideo. W barku Ronnies Rocket wypił sok z pomarańczy, kiwi i
truskawek, stwierdził, że wie już wszystko o Skycourt Shopping i zamówił
taksówkę na lotnisko; było parę minut po pierwszej.
Kawiarnia Estuary była równie skromna i przestrzenna jak reszta budynku:
prostokątne stoły z ciemnego drewna stały w dużych odstępach od siebie,
znacznie większych niż w luksusowych restauracjach; mogło przy nich wygodnie
siedzieć sześć osób. Jed przypomniał sobie, że lata pięćdziesiąte to też był okres
baby boom.
Zamówił sałatkę coleslaw z lekkim dressingiem i kurczaka korma, usiadł przy
stole i zjadł, popijając małymi łykami whisky, a równocześnie studiując rozkład
odlotów z lotniska Shannon. Nie latały stąd samoloty do żadnej stolicy Europy
Zachodniej z wyjątkiem Paryża i Londynu; te kierunki były obsługiwane przez Air
France i British Airways.
Natomiast do Hiszpanii i na Wyspy Kanaryjskie samoloty latały aż w sześć
miejsc: do Alicante, Girony, Fuerteventury, Malagi, Reus i na Teneryfę. Wszystkie
loty obsługiwał Ryanair, który latał również do sześciu miast w Polsce: Krakowa,
Gdańska, Katowic, Łodzi, Warszawy i Wrocławia. Poprzedniego wieczoru przy
kolacji Houellebecq powiedział mu, że w Irlandii jest mnóstwo polskich imigrantów,
że Irlandia to kraj, do którego emigrują najchętniej, pewnie ze względu na jej
reputację, skądinąd w pełni zasłużoną, ostatniego bastionu katolicyzmu. I tak
liberalizm przewartościował geografię świata, dostosowując ją do oczekiwań
klienteli, zarówno tej, która jeździ w celach zarobkowych, jak i turystycznej.
Płaską, izometryczną mapę świata zastąpiła nienormalna topografia, w której
Shannon leży bliżej Katowic niż Brukseli, Fuerteventury czy Madrytu. We Francji
Ryanair latał do Beauvais i Carcassonne. Czy były to dwa szczególnie turystyczne
kierunki? Czy też stawały się turystyczne tylko dlatego, że zostały wybrane przez
Ryanair? Medytując nad władzą i topografią świata, Jed zapadł w drzemkę.
Znajdował się w jakiejś białej, pozornie nieograniczonej przestrzeni. Linia
horyzontu była niewidoczna; biała, matowa ziemia łączyła się w oddali z równie
białym niebem. Na powierzchni ziemi miejscami czerniały nieregularnie rozrzucone
fragmenty tekstu napisanego lekko wypukłymi literami; każdy fragment składał się
z kilkudziesięciu słów. Jed pojął, że znalazł się w środku książki, i zaczął się
zastanawiać, czy ta książka opowiada historię jego życia. Początkowo, kiedy
pochylał się nad kolejnymi fragmentami, wydało mu się, że owszem, dostrzegł
imiona Olgi i Geneviève, ale z tekstu nie wynikały żadne konkretne informacje,
większość słów została wytarta lub gwałtownie przekreślona, zamazana, dalej
pojawiały się jakieś inne imiona, które nic mu nie mówiły. Nie można też było
określić żadnej osi czasowej: posuwając się w linii prostej, natknął się kilka razy na
imię Geneviève, po czym znowu pojawiała się Olga - a przecież był pewien,
absolutnie pewien, że nigdy już nie będzie mieć okazji spotkać się z Geneviève,
choć Olga być może stanowiła jeszcze część jego przyszłości.

Obudziły go megafony, ogłaszające, że zaczęto wpuszczać na pokład samolotu


do Paryża. Jak tylko dojechał na bulwar de l’Hôpital, zadzwonił do Houellebecqa,
który niemal natychmiast podniósł słuchawkę.
- Przemyślałem sprawę - powiedział. - Zamiast dawać panu obraz, wolałbym
namalować pański portret, a potem go panu ofiarować.
I czekał; na drugim końcu linii Houellebecq milczał. Jed zamrugał, oświetlenie w
pracowni było bardzo ostre. Na środku podłogi nadal leżały strzępy Damiena
Hirsta ijeffa Koonsa dzielących między siebie rynek sztuki. Cisza przedłużała się,
więc Jed dodał:
- To nie zmieni pańskiego wynagrodzenia, dostanie pan obraz niezależnie od
dziesięciu tysięcy euro. Naprawdę mam ochotę zrobić pański portret. Nigdy nie
malowałem żadnego pisarza; czuję, że powinienem.
Houellebecq nadal milczał i Jed zaczął się niepokoić; wreszcie, po co najmniej
trzech minutach ciszy, pisarz odpowiedział głosem kompletnie zamazanym przez
alkohol:
- Nie wiem. Nie czuję się na siłach godzinami pozować.
- Ależ nie ma powodu! Skończyły się już seanse pozowania, ludzie tego nie
chcą, wszyscy są strasznie zajęci, tak sobie wyobrażają lub udają, nie mam
pojęcia, ale nie znam absolutnie nikogo, kto zgodziłby się siedzieć nieruchomo
przez godzinę. Nie, jeśli mam robić pański portret, przyjadę do pana i zrobię
zdjęcia. Dużo zdjęć w planie ogólnym, ale również w miejscu, gdzie pan pracuje,
zdjęcia pańskich narzędzi pracy. Zbliżenia pańskich rąk, skóry. I na tej podstawie
będę dalej pracować.
- Dobrze - odpowiedział pisarz bez entuzjazmu. - Zgadzam się.
- Jest jakiś szczególny dzień czy tydzień, kiedy jest pan wolny?
- Nie bardzo. Przez większość czasu nic nie robię. Niech pan zadzwoni, jak
będzie pan chciał przyjechać. Do widzenia.
Następnego dnia rano Jed zadzwonił do Franza, który zareagował
entuzjastycznie i zaproponował, żeby od razu przyszedł do galerii. Był zachwycony,
dosłownie zacierał ręce; Jed rzadko widywał go w stanie takiego podniecenia.
- Teraz możemy naprawdę do czegoś dojść... Gwarantuję, że ta wystawa
narobi szumu. Możemy już zacząć szukać attache prasowego. Myślałem o Marylin
Prigent.
- Marylin?
- Znasz ją?
-Tak, to ona zajmowała się moją pierwszą wystawą, świetnie ją pamiętam.

Dziwna sprawa, z wiekiem Marylin raczej wyładniała. Trochę schudła i obcięła


się na krótko; przy włosach tak prostych i matowych nic innego nie dało się zrobić,
powiedziała; idąc za radą czasopism kobiecych, kupiła sobie obcisłe skórzane
spodnie i kurtkę, w sumie wyglądała na lesbijkę intelektualistkę, mogącą
ewentualnie uwodzić młodych ludzi o raczej pasywnym temperamencie. Nieco
przypominała Christine Angot{33} w bardziej sympatycznym wydaniu. A przede
wszystkim udało się jej pozbyć tak dla niej charakterystycznego nawyku
nieustannego pociągania nosem.
- Zajęło mi to lata - powiedziała. - Kolejne urlopy spędzałam, jeżdżąc po
wszystkich możliwych sanatoriach, w końcu ktoś znalazł właściwą kurację. Raz na
tydzień mam inhalacje siarkowe i to działa; przynajmniej do dzisiaj nie nastąpił
nawrót.
Nawet głos miała mocniejszy, jaśniejszy, a o swoim życiu seksualnym
rozprawiała z takim brakiem zahamowań, że Jeda wprawiła w osłupienie. Kiedy
Franz pochwalił jej opaleniznę, odpowiedziała, że właśnie wróciła z wakacji na
Jamajce.
- Ale się tam dobrze pieprzyłam - dodała. - Cholera, faceci są genialni.
Franz uniósł brwi, ale ona jakby nigdy nic wyciągnęła z torebki - teraz nosiła
elegancką torebkę z naturalnej skóry od Hermesa - duży niebieski kołonotatnik.
- To jedno się nie zmieniło - powiedziała z uśmiechem do Jeda. - Nadal nie mam
palmtopa... Ale trochę się unowocześniłam. - Z wewnętrznej kieszeni kurtki
wyciągnęła pendrive'a. - Mam tu zeskanowane wszystkie artykuły o twojej
wystawie u Michelina. Przydadzą się.
Franz pokiwał głową, rzucając jej spojrzenie pełne podziwu i niedowierzania.
Marylin usiadła wygodniej w fotelu i przeciągnęła się.
- Starałam się śledzić twoją karierę - powiedziała. Zaczęła zwracać się do niego
na ty, co też było nowością. - Moim zdaniem miałeś rację, nie robiąc wcześniej
żadnych wystaw, większość krytyków nie byłaby w stanie zrozumieć przebytej
przez ciebie ewolucji, i nie mówię nawet o Pepicie Bourguignon, która tak czy siak
nigdy z twojej twórczości niczego nie rozumiała.
Zapaliła papierosa - kolejna nowość - i ciągnęła:
- Ponieważ nie robiłeś wystaw, nie musieli się wypowiadać. Jeśli teraz będą
zmuszeni ocenić cię pozytywnie, nie będą mieć wrażenia, że sami sobie przeczą.
Ale macie rację, powinniśmy od razu celować w czasopisma anglosaskie, a w tym
nazwisko Houellebecqa może nam pomóc. W ilu egzemplarzach chcecie wydać
katalog?
- W pięciuset - powiedział Franz.
- Za mało, zrób tysiąc. Dla samego serwisu prasowego potrzebuję trzystu.
Trzeba zezwolić na przedruk fragmentów, nawet sporych; musimy pogadać z
Houellebecqiem albo z jego agentem, Samuelsonem{34}, żeby nie robili trudności.
Franz mówił mi o portrecie Houellebecqa. Świetny pomysł, naprawdę. I do tego
podczas wystawy to będzie twoja najnowsza praca; super, jestem przekonana, że
okaże się dodatkowym impulsem nagłaśniającym całą imprezę.
- Niesamowita dziewczyna... - zauważył Franz po jej wyjściu. - Znałem ją ze
słyszenia, ale nigdy nie współpracowaliśmy.
- Zmieniła się - powiedział Jed. - W sensie osobistym. Bo zawodowo ani trochę.
To jednak niezwykłe, do jakiego stopnia ludzie dzielą swoje życie na dwie części,
między którymi nie ma żadnego związku, które nie mają na siebie najmniejszego
wpływu. Zawsze mnie zdumiewa, że tak im się to udaje.

To prawda, że dużo się zajmowałeś pracą... mam na myśli pracę wykonywaną


przez różnych ludzi - podjął Franz, kiedy już siedzieli w kafejce Chez Claude. -
Więcej niż którykolwiek ze znanych mi artystów.
- No bo co charakteryzuje człowieka? Jakie pytanie zadajemy mu jako pierwsze,
kiedy chcemy się czegoś o nim dowiedzieć? W niektórych społeczeństwach
najpierw pytamy, czy jest żonaty, czy ma dzieci; u nas przede wszystkim pytamy o
zawód. Człowieka zachodniego charakteryzuje jego miejsce w procesie
produkcyjnym, a nie jego status jako reproduktora.
Franz w zamyśleniu wypił parę łyków wina.
- Mam nadzieję, że Houellebecq napisze dobry tekst - powiedział w końcu. -
Sam wiesz, że gramy o wysoką stawkę. Krytycy z dużym trudem przyjmują tak
radykalną ewolucję artystyczną jak twoja. A i tak w sztukach plastycznych jest z
tym najlepiej. W literaturze czy muzyce właściwie nie sposób zmienić nurtu;
możesz mieć pewność, że cię zlinczują. Z drugiej strony, jeśli w kółko robisz to
samo, oskarżą cię, że się powtarzasz i chylisz ku upadkowi, ale jeśli się zmienisz,
to ci powiedzą, że jesteś niespójny i rozproszony. Mam świadomość, że w twoim
wypadku powrót do malarstwa i do przedstawiania postaci ludzkich ma sens. Nie
umiałbym powiedzieć jaki, sam pewnie też byś nie potrafił, jednak wiem, że nie
zrobiłeś tego bez powodu. Ale to tylko intuicja, a żeby mieć recenzje, trzeba
stworzyć jakiś dyskurs teoretyczny. Ja tego nie umiem, ty też nie.

W następnych dniach próbowali określić układ prac, w końcu zdecydowali się


na kolejność czysto chronologiczną. Ostatni był więc obraz „Bill Gates i Steve
Jobs dyskutują o przyszłości informatyki”, potem już tylko miejsce na portret
Houellebecqa. Pod koniec tygodnia Jed spróbował dodzwonić się do pisarza,
który tym razem nie podnosił słuchawki, a sekretarki automatycznej nie miał. Po
kilku próbach o różnych porach wysłał do niego maila, potem drugiego, parę dni
później trzeciego, ale ciągle bez skutku.
Po upływie dwóch tygodni Jed zaczął się na serio niepokoić, wysyłał kolejne
SMS-y i maile. W końcu Houellebecq oddzwonił. Miał zgaszony, niemal martwy
głos.
- Przykro mi - powiedział - ale przechodzę przez trudny okres w życiu
osobistym. Cóż, niech pan przyjeżdża robić te zdjęcia.

4
Na stronie ryanair.com Jed znalazł lot z Beauvais do Shannon następnego dnia
o trzynastej dwadzieścia pięć za 4,99 euro; najpierw pomyślał, że to pomyłka.
Przechodząc przez kolejne ekrany rezerwacji, stwierdził, że po doliczeniu
dodatkowych kosztów i opłat ostateczna cena wynosiła 28,01 euro, co nadal było
dość umiarkowaną kwotą.
Autobus na lotnisko odjeżdżał z Porte Maillot. Wsiadając, zobaczył dużo
młodych ludzi, zapewne studentów, wyjeżdżających dokądś lub skądś wracających
- trwały właśnie ferie zimowe. Poza tym sporo emerytów i kilka arabskich kobiet w
towarzystwie małych dzieci. W zasadzie byli tu przedstawiciele wszystkich warstw
społecznych z wyjątkiem ludzi w wieku aktywnym, produkcyjnym. Jed stwierdził
ponadto, że w autobusie czuje się absolutnie na miejscu, mając uczucie wyjazdu
na wakacje; poprzednim razem, lecąc Air France, miał wrażenie, że jest w
podróży służbowej.
Minąwszy dzielnice trudne i rezydencjalne, które rozciągały się na północ od
Paryża, autobus jechał niemal pustą autostradą wśród pól zboża i buraków. Po
szarym niebie latały olbrzymie pojedyncze kruki. Nikt wokół niego nie mówił ani
słowa, nawet dzieci siedziały cicho; stopniowo Jeda zaczęło ogarniać uczucie
spokoju.
Dumał nad tym, że już od dziesięciu lat tworzy po cichu, w kompletnej
samotności. Pracując sam, nikomu nie pokazując swoich obrazów, z wyjątkiem
Franza, który - jak wiedział - organizował dyskretne pokazy prywatne, nie bywając
na żadnych wernisażach, debatach i wystawach, Jed w dużym stopniu stracił
status profesjonalnego artysty. W oczach świata, a w pewnym stopniu również we
własnych, stopniowo przekształcił siew niedzielnego malarza. Dzięki wystawie
gwałtownie wejdzie z powrotem w środowisko, w obieg; zastanawiał się, czy
naprawdę tego chce. Zapewne nie bardziej niż wówczas, gdy przebywając nad
morzem w Bretanii, człowiek nie ma w pierwszej chwili najmniejszej ochoty
wchodzić do wzburzonej, zimnej wody, chociaż zdaje sobie sprawę, że po kilku
przepłyniętych metrach chłodne fale okażą się niezwykle przyjemne.

Czekając na ławeczce lotniska na odlot, Jed otworzył instrukcję obsługi aparatu


fotograficznego, który poprzedniego dnia kupił we FNAC-u. Nikon D3x, którego
zazwyczaj używał przy robieniu fotografii do portretów, wydał mu się zbyt
ostentacyjny, zbyt profesjonalny. Houellebecq był znany z tego, że ma głęboką
awersję do fotografów; Jed uznał, że aparat bardziej amatorski, rodzinny, będzie
w tym wypadku stosowniejszy.
Już w pierwszym zdaniu firma Samsung gratulowała mu wyboru modelu ZRT-
AV2. Ani Sony, ani Nikon nie wpadłyby na to, żeby mu gratulować; były zbyt
aroganckie, zbyt pewne swego profesjonalizmu, chyba że to arogancja typowa dla
wszystkich Japończyków; tak czy owak, znane przedsiębiorstwa japońskie były
trudne do strawienia.
Niemcy w swoich instrukcjach obsługi usiłowali podtrzymać fikcję racjonalnego
wyboru dokonanego przez wiernego klienta; w przypadku mercedesa czytanie
książki wozu nadal należało do przyjemności, jeśli natomiast chodzi o stosunek
jakości do ceny, stworzony przez niemieckie krasnale mit społeczeństwa
dobrobytu pryskał. Zostawali jeszcze Szwajcarzy ze swą polityką cen
ekstremalnych, które niektórych potrafiły skusić. Kilka razy Jed zastanawiał się
nad kupnem wyrobów szwajcarskich, raz aparatu fotograficznego Alpa, a raz
zegarka, ale pięciokrotna różnica w cenie w stosunku do innych producentów
szybko go zniechęciła. W pierwszych latach nowego tysiąclecia zdecydowanie
największą frajdę sprawiały konsumentom produkty koreańskie: samochody marek
Kia i Hyundai, elektronika LG i Samsung.
Według tego, co napisano we wstępie do instrukcji obsługi, model Samsung
ZRT-AV2 łączył w sobie najwymyślniejsze innowacje technologiczne, takie jak
automatyczne wykrywanie uśmiechu, z legendarną łatwością obsługi, z której
słynęła marka.
Po tym lirycznym wprowadzeniu dalszy ciąg instrukcji odnosił się do czystych
faktów; Jed szybko przekartkował broszurę w poszukiwaniu podstawowych
informacji. Dawało się dostrzec, że przy projektowaniu aparatu konstruktorzy
kierowali się rozumnym, szeroko zakrojonym, wszechogarniającym optymizmem.
Tendencja ta, często spotykana w nowoczesnych wyrobach technologicznych, nie
była jednak żadną koniecznością. Na przykład zamiast programów FAJERWERK,
PLAŻA, DZIECKO-1 i DZIECKO-2, proponowanych w trybie automatycznym,
można sobie bez problemu wyobrazić programy POGRZEB, DESZCZOWY
DZIEŃ, STARUSZEK-1 i STARUSZEK-2.
Po co właściwie DZIECKO-1 i DZIECKO-2, zastanowił się Jed. Na stronie
trzydziestej siódmej instrukcji przeczytał, że funkcja ta pozwala na ustawienie dat
urodzin dwojga dzieci, tak aby ich wiek został wpisany do parametrów
technicznych zdjęcia. Dalsze informacje znalazł na następnej stronie: według
instrukcji programy te pozwalały na odtworzenie „zdrowej i świeżej" cery
niemowląt. Rzeczywiście, rodzice byliby zapewne niepocieszeni, gdyby na
zdjęciach urodzinowych ich DZIECKO-1 i DZIECKO-2 pojawiły się z pomiętą,
żółtawą cerą. Ale Jed nie znał żadnych niemowlaków; zresztą nie będzie też chyba
mieć okazji skorzystać z programu ZWIERZĘ DOM. ani UROCZYST. RODZ.;
może ten aparat nie był jednak stworzony dla niego.
Nad Shannon równo siąpił deszcz, a kierowca taksówki był skończonym idiotą.
Gone for holidays? - zapytał, jakby z góry ciesząc się z niepowodzeń klienta. No,
working, odparł Jed, nie chcąc mu sprawić tej radości, ale taksówkarz
najwyraźniej nie uwierzył. What kind of job youre doing? - zapytał, a jego intonacja
jasno wskazywała, że uważa za nieprawdopodobne, aby ktokolwiek powierzył
Jedowi jakąkolwiek pracę. Photography, odpowiedział Jed. Kierowca pociągnął
nosem, przyznając się do porażki.
Przez co najmniej dwie minuty stał w ulewnym deszczu i bębnił w drzwi, zanim
Houellebecq podszedł otworzyć. Autor „Cząstek elementarnych” miał na sobie
pidżamę w szare paski, w której przypominał więźnia z serialu telewizyjnego;
włosy miał brudne i potargane, twarz czerwoną, pokrytą krostami i trochę
śmierdział. Niemożność doprowadzenia się do porządku jest jedną z
najpewniejszych oznak stanu depresyjnego, przypomniał sobie Jed.
- Przykro mi, że pana napastuję, wiem, że nie idzie panu najlepiej. Ale nie mogę
się doczekać, aż zacznę malować pański portret... - powiedział, przyoblekając
twarz w rozbrajający uśmiech, przynajmniej taką miał nadzieję. Rozbrajający
uśmiech to zwrot, który można jeszcze czasem spotkać w powieściach, a więc
zapewne odnosi się do jakiejś rzeczywistości. Lecz Jed nie czuł się niestety dość
naiwny, aby dać się rozbroić czyimkolwiek uśmiechem; podejrzewał, że
Houellebecq podobnie. Autor „Le Sens du combat” cofnął się jednak o metr, tyle
tylko, żeby Jed schronił się przed deszczem, ale nie wpuścił go do środka.
- Przyniosłem butelkę wina. Dobrego wina!... - wykrzyknął Jed z nieco
fałszywym entuzjazmem, jakby proponował dziecku cukierka, wyciągając butelkę z
torby. Było to Château Ausone 1986, które go kosztowało czterysta euro -
równowartość dwunastu lotów Paryż-Shannon liniami Ryanair.
- Tylko jedną? - zapytał autor „La Poursuite du bonheur”, wyciągając szyję w
kierunku etykietki. Zdecydowanie śmierdział, ale nie trupem; mogło być gorzej.
Potem chwycił butelkę i odwrócił się bez słowa; Jed uznał to za zaproszenie.

O ile pamiętał, poprzednim razem living był pusty; teraz stały tu łóżko i telewizor.
- Tak - powiedział Houellebecq - po pańskiej wizycie zdałem sobie sprawę, że
był pan pierwszym gościem w tym domu i zapewne również ostatnim. No więc
pomyślałem, po cholerę podtrzymywać fikcję salonu? Dlaczego nie miałbym po
prostu przenieść się do głównego pomieszczenia? W końcu większość dnia
spędzam w pozycji leżącej; najczęściej również jem w łóżku, oglądając kreskówki
na Fox TV; przecież nie zacznę nagle zapraszać gości na kolację.
Prześcieradła, poplamione winem i miejscami nadpalone, były usiane okruchami
sucharów i resztkami mortadeli.
- Chodźmy raczej do kuchni - zaproponował autor „Renaissance”.
- Przyjechałem robić zdjęcia.
- Pański aparat nie działa w kuchniach?

- Znowu się załamałem. Kompletnie się załamałem w kwestii wędlin - ciągnął


ponuro Houellebecq.
Na stole walały się opakowania po chorizo, mortadeli, pasztecie. Podał Jedowi
korkociąg i natychmiast po otwarciu butelki jednym haustem wypił pierwszy
kieliszek, nawet nie wąchając, nie udając, że degustuje. Jed zrobił kilkanaście
zbliżeń, starając się zmieniać kąt.
- Chciałbym zrobić parę zdjęć w gabinecie... tam, gdzie pan pracuje.
Pisarz burknął mało entuzjastycznie, ale wstał i ruszył korytarzem. Stojące pod
ścianami kartony nadal tkwiły nieruszone. Od poprzedniej wizyty Jeda Houellebecq
utył, ale jego szyja i ramiona pozostały chude; wyglądał jak chory żółw.
Gabinet był dużym prostokątnym pomieszczeniem o nagich ścianach,
praktycznie pustym; tylko trzy stoły ogrodowe z ciemnozielonego plastiku stały pod
jedną ze ścian. Na środkowym królował dwudziestoczterocalowy iMac w
towarzystwie drukarki laserowej Samsung; zadrukowane lub ręcznie zapisane
kartki walały się po pozostałych stołach. Jedynym elementem luksusu był
dyrektorski fotel z czarnej skóry, z wysokim oparciem i na kółkach.
Jed zrobił parę ujęć ogólnych pomieszczenia. Widząc, że podchodzi do stołów,
Houellebecq nerwowo się wzdrygnął.
- Spokój nie, nie będę czytać rękopisów, wiem, że pan tego nienawidzi. Ale... -
zastanowił się przez chwilę - chciałbym zobaczyć, jak wyglądają pańskie notatki,
poprawki.
- Wolałbym nie.
- Nie będę czytać, słowo daję. Chciałbym po prostu zobaczyć geometrię
całości, obiecuję, że na zdjęciu nikt nie odczyta ani słowa.
Houellebecq niechętnie wyjął parę kartek. Było na nich bardzo mało skreśleń, za
to dużo odnośników w środku tekstu i strzałek prowadzących do innych
fragmentów, czasem na marginesie, czasem na oddzielnych kartkach. Wewnątrz
tych z grubsza prostokątnych fragmentów widniały kolejne odnośniki, odsyłające
do kolejnych fragmentów; wszystko razem przypominało drzewko. Pismo było
pochyłe, prawie nieczytelne. Houellebecq nie spuszczał Jeda z oczu podczas
robienia zdjęć i odetchnął z widoczną ulgą, gdy w końcu Jed odsunął się od stołu.
Wychodząc, starannie zamknął za sobą drzwi.
- To nie jest tekst o panu, jeszcze się do niego nie zabrałem - powiedział, kiedy
wracali do kuchni. -To przedmowa do reedycji Jeana-Louisa Curtisa{35} w kolekcji
„Omnibus", muszę ją niedługo oddać. Chce pan wina? - Mówił teraz z przesadnym
ożywieniem, starając się zapewne zatrzeć wrażenie chłodnego powitania. Butelka
Château Ausone była już prawie pusta. Szeroko otworzył szafkę, odsłaniając
kilkadziesiąt butelek.
- Argentyńskie czy chilijskie?
- Chilijskie dla odmiany.
- Jean-Louis Curtis popadł dzisiaj w kompletne zapomnienie. Był autorem
kilkunastu powieści, wielu opowiadań, niezwykłego zestawu pastiszów... Moim
zdaniem „La France m’épuise” zawiera najlepsze pastisze literatury francuskiej:
jego imitacje Saint-Simona i Chateaubrianda są doskonałe, ze Stendhalem i
Balzakiem też świetnie sobie radzi. A jednak dzisiaj nic z tego nie zostało, nikt go
nie czyta. To niesprawiedliwe, był bardzo dobrym pisarzem, trochę
konserwatywnym, trochę klasycznym, ale starał się uczciwie wykonywać swoją
pracę, w każdym razie to, co uważał za swoją pracę. Według mnie „La
Quarantaine” to bardzo udana książka. Jest w niej prawdziwa nostalgia, uczucie
straty z powodu wejścia Francji tradycyjnej do współczesnego świata, które
podczas lektury można dosłownie przeżyć; nie ma tam nic karykaturalnego, może
poza niektórymi postaciami lewicujących duchownych. A „Un jeune couple” to
książka po prostu zaskakująca. Podejmując ten sam temat co Georges Perec{36} w
„Rzeczach”, potrafił uniknąć śmieszności, a to nie byle co. Oczywiście nie był
takim wirtuozem jak Perec, ale kto nim był w jego czasach? Można się też dziwić
jego namiętnej obronie młodzieży, grup hipisowskich, przemierzających z
plecakiem Europę i odrzucających „społeczeństwo konsumpcyjne", jak to się
wówczas mawiało; niechęć do społeczeństwa konsumpcyjnego jest u niego równie
silna jak u hipisów, ale oparta na znacznie solidniejszych podstawach, jak miało się
okazać w przyszłości. Natomiast Georges Perec akceptuje społeczeństwo
konsumpcyjne, uważając je za jedyny możliwy punkt odniesienia; jego rozważania
nad współczesnym ideałem szczęścia są w moich oczach absolutnie przekonujące.
Niesłusznie Jeana-Louisa Curtisa sklasyfikowano jako reakcyjnego, byłpo prostu
dobrym, nieco smutnym pisarzem, pewnym, że ludzkość nie może się zmienić.
Zakochany we Włoszech, był w pełni świadomy okrucieństwa, z jakim kultura
łacińska spogląda na świat. Nie wiem zresztą, po co to panu opowiadam, ma pan
w dupie Jeana-Louisa Curtisa, choć niesłusznie, to powinno pana zainteresować, u
pana też wyczuwam pewną nostalgię, ale nostalgię za światem nowoczesnym, za
czasami, gdy Francja była krajem przemysłowym; mam rację, prawda? - Wyjął z
lodówki chorizo, kiełbasę i chleb.
- Rzeczywiście - odparł Jed po dłuższym namyśle. - Zawsze lubiłem wyroby
przemysłowe. Nie przyszłoby mi do głowy, żeby fotografować na przykład...
kiełbasę. - Wyciągnął rękę w kierunku stołu i natychmiast zaczął przepraszać. -To
znaczy, nie to chciałem powiedzieć, jest bardzo dobra, z przyjemnością ją jem...
Ale nie żeby zaraz fotografować, ma jakieś takie nierówności organiczne, w
każdym plasterku inne żyłki tłuszczu. To trochę... zniechęcające.
Houellebecq pokiwał głową i rozłożył ramiona, jakby wchodząc w tantryczny
trans - prawdopodobnie jednak był po prostu pijany i próbował utrzymać
równowagę na taborecie kuchennym, na którym przysiadł. Kiedy otworzył usta,
jego głos był łagodny, głęboki, pełen naiwnej emocji.
- W swoim życiu konsumenta - oznajmił - poznałem trzy produkty idealne: buty
Paraboot Marche, laptop z drukarką Canon Libris i kurtkę Camel Legend.
Namiętnie je pokochałem, mógłbym z nimi życie spędzić, regularnie je odkupując w
miarę, jak będą się zużywały. Między nami powstała doskonała więź, czyniąca ze
mnie szczęśliwego konsumenta. Nie byłem w pełni szczęśliwy we wszystkich
aspektach życia, ale miałem przynajmniej tyle: mogłem regularnie kupować nową
parę swoich ulubionych butów. To zarazem mało i dużo, zwłaszcza kiedy człowiek
prowadzi dość ubogie życie osobiste. I nawet ta prosta radość została mi
odebrana. Po kilku latach moje ulubione produkty znikły z półek, najzwyczajniej w
świecie zaprzestano ich produkcji, a moja nieszczęsna kurtka Camel Legend,
najpiękniejsza kurtka, jaką kiedykolwiek wyprodukowano, przeżyła tylko jeden
sezon... - Zaczął cicho płakać, wielkie łzy płynęły mu po twarzy, gdy nalewał sobie
kolejny kieliszek wina. - To okrutne, naprawdę okrutne. Najdrobniejsze gatunki
zwierząt znikają dopiero po upływie tysięcy, czasem milionów lat, natomiast
wyroby ludzkie są usuwane z powierzchni ziemi po kilku dniach, nigdy nie
otrzymując drugiej szansy, mogą tylko bezsilnie znosić nieodpowiedzialny,
faszystowski dyktat szefów linii produktowych, którzy oczywiście wiedzą lepiej niż
ktokolwiek inny, czego chce konsument, którzy u konsumenta wyczuwają
pragnienie nowości, którzy zmieniają jego życie w wyczerpujące, rozpaczliwe
poszukiwanie, nieustanne błąkanie się wśród wciąż zmienianych regałów
sklepowych.
- Rozumiem, co pan ma na myśli - przerwał mu Jed. - Wiem, że wielu ludziom
pękło serce, gdy zaprzestano produkcji rolleiflexa z podwójnym obiektywem. Ale
być może... Może powinniśmy swoje zaufanie i miłość rezerwować dla produktów
wyjątkowo drogich, mających legendarny status. Nie wyobrażam sobie na
przykład, żeby Rolex zaprzestał produkcji modelu Oyster Perpetual Day-Date.
- Jest pan jeszcze młody... Strasznie młody... Rolex zrobi to samo co pozostali.
- Wziął trzy plasterki chorizo, położył na kromce chleba i zjadł, po czym znowu
nalał sobie wina. - Mówił pan, że kupił sobie nowy aparat fotograficzny... Proszę
mi pokazać instrukcję obsługi.
Przez dwie minuty czytał instrukcję Samsunga ZRT-AV2, kiwając głową, jakby
każda linijka potwierdzała jego ponure podejrzenia.
- Taak... - powiedział w końcu, oddając Jedowi instrukcję. - Piękny, nowoczesny
wyrób, może go pan pokochać. Ale musi pan wiedzieć, że za rok, najpóźniej za
dwa lata zostanie zastąpiony przez model nowszy, o jakoby lepszych parametrach.
My też jesteśmy produktami - ciągnął. - Pewnego dnia również staniemy się
przestarzali. To ten sam mechanizm, tyle że zazwyczaj w naszym wypadku nie ma
wyraźnego postępu technicznego czy funkcjonalnego, a jedynie wymóg nowości
wstanie czystym. Ale to nic, to nic... - kontynuował lekkim tonem. Zaczął kroić
drugą kiełbasę, po czym przerwał i mocnym głosem wykrzyknął: - Kochać, śmiać
się i śpiewać! - Zamaszystym gestem strącił ze stołu butelkę, która rozbiła się na
kafelkach.
- Sprzątnę - zaoferował Jed, pośpiesznie wstając.
- Nie, proszę zostawić, to bez znaczenia.
- Ktoś może się skaleczyć kawałkami szkła. Ma pan szmatę do podłogi? -
Rozejrzał się, ale Houellebecq nie odpowiedział, kiwając tylko głową. W kącie
kuchni Jed zobaczył plastikową zmiotkę i szufelkę.
- Otworzę jeszcze jedną butelkę - odezwał się pisarz. Wstał, przeszedł
chwiejnie przez kuchnię między okruchami szkła, które Jed starał się zamieść.
- Chyba już sporo wypiliśmy... Ja zrobiłem wszystkie zdjęcia, jakie chciałem.
- No chyba nie będzie pan teraz wychodzić! Zabawa dopiero się rozkręca...
Kochać, śmiać się i śpiewać! - wykrzyknął ponownie Houellebecq i jednym
haustem wypił kieliszek chilijskiego wina. - Muszkra wiskor! Hejot! Hejot! - dodał z
przekonaniem. Od pewnego czasu słynny pisarz nabrał manii używania
dziwacznych słów, przestarzałych, nieprawidłowych albo wręcz dziecięcych
neologizmów, tworzonych na modłę kapitana Baryłki z „Przygód Tintina”. Jego
coraz bardziej nieliczni przyjaciele, a także wydawcy puszczali mu tę słabość
płazem, tak jak darowuje się wszelkie dziwactwa starym, zmęczonym wariatom.
- To niezwykle wzniosłe, ten pański pomysł, żeby namalować mój portret,
naprawdę wzniosłe.
- Naprawdę? - zdziwił się Jed. Skończył zbierać okruchy szkła, wrzucił je do
worka na gruz (najwyraźniej Houellebecq nie miał zwykłych worków na śmieci),
usiadł przy stole i wziął plasterek kiełbasy. - Wie pan, chciałbym, żeby ten obraz
mi wyszedł. Przez ostatnich dziesięć lat starałem się przedstawiać ludzi
należących do różnych warstw społecznych, od rzeźnika z końskiej jatki po
prezesa międzynarodowego koncernu. Jedyną porażkę poniosłem przy próbie
namalowania artysty, chodziło o Jeffa Koonsa, sam nie wiem, czemu mi nie
wyszło. I jeszcze raz mi się nie udało, z księdzem, nie umiałem podejść do tematu,
ale z Jeffem Koonsem było gorzej, zacząłem malować i musiałem zniszczyć obraz.
Nie chcę zakończyć na tej porażce; sądzę, że z panem mi się uda. W pańskim
spojrzeniu jest coś takiego, sam nie wiem co, ale myślę, że potrafię to oddać...
Przez głowę Jeda przeleciało słowo pasja; miał uczucie, że cofnął się o dziesięć
lat, do ostatniego weekendu z Olgą. Była niedziela Zielonych Świątek, siedzieli na
tarasie zamku Vault-de-Lugny. Przed tarasem rozciągał się wielki park, delikatny
wietrzyk poruszał koronami drzew. Zapadał wieczór, było w sam raz ciepło. Olga
zdawała się pogrążona w kontemplowaniu homara, od ponad minuty milczała, po
czym podniosła głowę, spojrzała mu prosto w oczy i zapytała:
- Czy wiesz przynajmniej, dlaczego podobasz się kobietom?
W odpowiedzi coś niewyraźnie wymamrotał.
- Bo się im podobasz - kontynuowała Olga. - Chyba miałeś okazję zdać sobie z
tego sprawę. Jesteś dość przystojny, ale nie o to chodzi, uroda to tylko detal. Tu
chodzi o coś innego...
- No to powiedz.
- To proste: masz intensywne spojrzenie. Pełne pasji. A tego właśnie szukają
kobiety. Jeśli we wzroku mężczyzny widzą energię, pasję, wtedy uważają go za
interesującego.
Pozwalając mu zastanowić się nad tym stwierdzeniem, wypiła łyk meursault i
zabrała się do homara.
- Oczywiście - powiedziała po chwili z pewnym smutkiem - kiedy ta pasja nie
dotyczy ich samych, ale jakiegoś dzieła sztuki, kobiety nie potrafią tego dostrzec...
przynajmniej na początku.
Dziesięć lat później, patrząc na Houellebecqa, Jed pojął, że w jego wzroku też
jest pasja, nawet jakiś rodzaj obłędu. Musiał budzić bardzo silną, może nawet
gwałtowną namiętność u kobiet. Z tego, co wiedział o kobietach, wydawało się
całkiem prawdopodobne, że niektóre z nich mogły się zakochać w tym
udręczonym strzępie człowieka, który siedział przy stole kuchennym, kiwając
głową i pochłaniając plastry pasztetu, najwyraźniej obojętny na wszystko, co
mogło się wiązać ze stosunkami miłosnymi, a zapewne również z wszelkimi
stosunkami międzyludzkimi.
- Nie da się ukryć, że nie odczuwam zbyt silnej solidarności wobec gatunku
ludzkiego - oznajmił Houellebecq, jakby odgadując jego myśli. - Powiedziałbym, że
moje poczucie przynależności z dnia na dzień maleje. A przecież podobają mi się
pańskie ostatnie obrazy, chociaż przedstawiają istoty ludzkie. Jest w nich coś...
ogólnego, wykraczającego poza czystą anegdotę. Ale wolałbym nie wyprzedzać
tekstu o panu, bo go wcale nie napiszę. Swoją drogą, nie będzie problemu, jeśli go
nie oddam do końca marca? Naprawdę jestem teraz w kiepskiej formie.
- Nie ma sprawy. Przesuniemy termin wystawy, poczekamy tyle, ile będzie
trzeba. Stał się pan ważną dla mnie osobą, przy czym nastąpiło to tak szybko,
nigdy żaden człowiek nie wywołał we mnie takiej reakcji! - wykrzyknął Jed z
niezwykłym ożywieniem. - Ciekawa rzecz... - ciągnął spokojniejszym tonem. -
Wszyscy oczekują, że portrecista uwypukli szczególne cechy modela, które z
niego czynią istotę unikalną. W pewnym sensie ja to robię, ale z drugiej strony
odnoszę wrażenie, że ludzie są znacznie bardziej do siebie podobni, niż się
powszechnie uważa; zwłaszcza kiedy maluję płaszczyzny twarzy czy szczęki, jest
tak, jakbym układał puzzle. Wiem, że istoty ludzkie bywają tematami powieści,
great occidental novel, a także malarstwa, ale nie potrafię oprzeć się myśli, że
ludzie znacznie mniej się od siebie różnią, niż zazwyczaj sami sądzą. Ze w
społeczeństwie jest zbyt dużo komplikacji, rozróżnień, kategorii...
- Tak, to jest nieco bizantyńskie - przyznał autor „Platformy”. - Ale nie mam
wrażenia, aby był pan portrecistą. Kogo obchodzi portret Dory Maar{37}
namalowany przez Picassa? Malarstwo Picassa jest zresztą paskudne, jego świat
jest obrzydliwie zniekształcony, bo on sam miał obrzydliwą duszę, nic innego nie da
się o nim powiedzieć; nie ma powodu, żeby jakoś szczególnie traktować jego
wystawy. Picasso nie wnosi nic nowego, żadnego światła, żadnej innowacji w
organizacji kolorów lub kształtów, po prostu nie ma tam nic, co byłoby warte
wzmianki, jedynie totalna głupota i małpia mazanina, która może uwodzić jedynie
niektóre sześćdziesięciolatki z wypasionym kontem w banku. Natomiast portret
Ducona, członka Gildii Kupieckiej, malowany przez Van Dycka, to zupełnie inna
sprawa; Van Dycka interesował nie Ducon, ale Gildia Kupiecka. Cóż, w każdym
razie tak właśnie rozumiem pańskie obrazy, ale mogę się kompletnie mylić;
zresztą, jeśli mój tekst nie spodoba się panu, może go pan wywalić do śmieci.
Przepraszam, zaczynam być agresywny, to z powodu grzybicy. - Pod osłupiałym
wzrokiem Jeda zaczął się drapać po stopach z taką zawziętością, że pojawiły się
krople krwi. - Mam grzybicę, infekcje bakteryjne, ogólną egzemę, gniję za życia,
ale nikogo to nie obchodzi, nikt nie potrafi mi pomóc, medycyna haniebnie mnie
porzuciła, co mi pozostało? Drapać się, bez chwili wytchnienia drapać się, oto,
czym stało się moje życie: niekończącym się seansem drapania.
Wyprostował się, najwyraźniej odczuwając lekką ulgę, i dodał:
- Jestem trochę zmęczony, muszę się położyć.
- Oczywiście! - Jed pośpiesznie wstał. - Jestem niezwykle wdzięczny, że
poświęcił mi pan tyle czasu - zakończył, mając wrażenie, że w sumie nieźle mu
poszło.
Houellebecq odprowadził go do drzwi. W ostatniej chwili, zanim Jed pogrążył się
w ciemności, powiedział:
- Wie pan, mam świadomość tego, co pan robi, zdaję sobie sprawę z
konsekwencji. Jest pan dobrym malarzem, można tak powiedzieć bez wchodzenia
w szczegóły. W sumie byłem fotografowany tysiące razy, ale jeśli jakikolwiek mój
wizerunek ma przetrwać przez następne stulecia, będzie to pański obraz. - Na
jego twarzy nagle pojawił się chłopięcy, tym razem autentycznie rozbrajający
uśmiech. - Sam pan widzi, że malarstwo traktuję poważnie - powiedział i zamknął
drzwi.

Jed potknął się o wózek dziecięcy, w ostatniej chwili złapał równowagę,


chwytając się bramki do wykrywania metali, po czym wrócił na swoje miejsce w
kolejce. Poza nim na wylot czekały tylko rodziny z dwójką lub trójką dzieci. Przed
nim marudził jakiś mniej więcej czteroletni blondynek, który domagał się nie
wiadomo czego, aż nagle rzucił się z wyciem na posadzkę, dygocząc ze złości;
jego matka wymieniła zmęczone spojrzenie z mężem, który podjął próbę
podniesienia wrednego smarkacza. Nie sposób pisać powieści, powiedział
poprzedniego dnia Houellebecq, z tego samego powodu, dla którego nie sposób
żyć: ze względu na narastające ciężary. Wszystkie teorie wolności, od Gide'a po
Same'a, to tylko niemoralne pomysły tworzone przez bezmyślnych erotomanów.
Takich jak ja, dodał, rzucając się na trzecią butelkę chilijskiego wina.
Miejsca w samolocie były nienumerowane; przy wejściu na pokład Jed próbował
dołączyć do grupy nastolatków, ale został zatrzymany na dole schodków, gdyż
jego bagaż podręczny był zbyt duży i musiał go oddać pod opiekę załogi;
ostatecznie znalazł miejsce między wiercącą się pięciolatką, która bez przerwy
żądała cukierków, a otyłą kobietą o matowych włosach, trzymającą na kolanach
niemowlaka, który natychmiast po starcie zaczął wyć; pół godziny później trzeba
było zmienić mu pieluchę.

Przy wyjściu z lotniska Beauvais-Tillé zatrzymał się, postawił torbę na ziemi i


głęboko odetchnął, starając się odzyskać równowagę. Rodziny z wózkami i
dziećmi upychały się w autobusie jadącym do Porte Maillot. Obok stał biały
minibus z dużymi oknami z logo Transports Urbains du Beauvaisis. Jed podszedł,
żeby zapytać; to minibus lotniskowy, powiedział kierowca, bilet kosztuje dwa euro.
Jed zapłacił i wsiadł jako jedyny pasażer.
- Na dworzec? - spytał po chwili kierowca.
- Nie, do centrum.
Kierowca spojrzał zdziwiony; najwyraźniej lokalna turystyka niewielki miała
pożytek z lotniska. A przecież poczyniono tu niemałe wysiłki, podobnie jak w innych
miastach Francji: w centrum urządzono piesze pasaże, postawiono tablice z
informacjami historycznymi i kulturalnymi. Pierwsze ślady człowieka w okolicy
Beauvais są datowane na sześćdziesiąt pięć tysięcy lat przed naszą erą. Miasto,
ufortyfikowane przez Rzymian, nosiło początkowo nazwę Caesaromagus,
następnie Bellovacum; w dwieście siedemdziesiątym piątym roku zostało
zniszczone przez barbarzyńców.
Usytuowane na skrzyżowaniu szlaków handlowych, otoczone żyznymi ziemiami,
na których uprawiano zboża, Beauvais od jedenastego wieku przeżywało okres
prosperity z silnie rozwijającym się przemysłem tekstylnym; tkaniny z Beauvais
były eksportowane nawet do Bizancjum. W tysiąc dwieście dwudziestym piątym
roku biskup Milon de Nanteuil rozpoczął budowę katedry pod wezwaniem świętego
Piotra (trzy gwiazdki w przewodniku Michelin, warto zwiedzić), która - choć
nieukończona - ma najwyższe w Europie gotyckie sklepienia. Upadek Beauvais,
towarzyszący schyłkowi przemysłu tekstylnego, rozpoczął się pod koniec
osiemnastego wieku i właściwie nigdy nie skończył.
Jed bez trudu dostał pokój w hotelu Kyriad. Do pory kolacji miał nawet
wrażenie, że jest tu jedynym gościem. Zabierał się właśnie do proponowanej jako
danie dnia potrawki cielęcej, kiedy zobaczył samotnego Japończyka koło
trzydziestki, który wszedł do sali, rzucając spłoszone spojrzenia wokół siebie, po
czym zajął sąsiedni stolik.
Propozycja cielęcej potrawki mocno Japończyka zestresowała; zdecydował się
na befsztyk wołowy, który dostał kilka minut później i bez przekonania zaczął
dziabać końcem widelca. Jed podejrzewał, że Japończyk podejmie próbę
nawiązania konwersacji, co ów wkrótce faktycznie uczynił, w języku angielsku, po
wycmoktaniu kilku frytek. Biedaczyna pracował dla Komatsu, japońskiego
producenta obrabiarek, któremu udało się sprzedać automat tekstylny najnowszej
generacji lokalnemu wytwórcy tkanin. Programator maszyny zepsuł się i
Japończyk przyjechał, żeby usunąć usterkę. Do tego typu prac, skarżył się, jego
firma wysyłała kiedyś trzech lub czterech techników, no, przynajmniej dwóch, ale
teraz mają straszne ograniczenia budżetowe i tak znalazł się w Beauvais sam,
zmuszony stawić czoło wściekłemu klientowi i maszynie z uszkodzonym
programatorem.
Rzeczywiście, sytuacja raczej niewesoła, przyznał Jed. Ale czy nie mógłby
przynajmniej skorzystać z pomocy przez telefon? Time difference... - odparł
smętnie Japończyk.
Może o pierwszej w nocy, kiedy otwierają biura, uda mu się złapać kogoś w
Japonii; na razie siedzi tu sam jak palec, a w pokoju nie ma nawet japońskiej
kablówki. Przez chwilę wpatrywał się w nóż do mięsa, jakby rozważając, czy nie
popełnić seppuku, po czym postanowił zabrać się do befsztyku.

Siedząc w pokoju i oglądając magazyn Thalassa z wyciszonym dźwiękiem, Jed


włączył komórkę. Franz, który zostawił mu trzy wiadomości, odebrał po pierwszym
sygnale.
- No i? Jak poszło?
- Dobrze. Raczej dobrze. Tyle że chyba trochę się spóźni z tekstem.
- Nie, to niemożliwe. Muszę go mieć do końca marca, inaczej nie wydrukuję
katalogu.
- Powiedziałem mu... - Jed zawahał się, ale dokończył: - Powiedziałem, że nie
ma problemu, niech poświęci na to tyle czasu, ile potrzebuje.
Franz jęknął z niedowierzaniem, zamilkł, po czym podjął napiętym głosem, na
granicy wybuchu:
- Słuchaj, musimy się spotkać i pogadać. Możesz teraz wpaść do galerii?
- Nie, jestem w Beauvais.
- W Beauvais?! Na cholerę siedzisz w Beauvais?
- Muszę nabrać dystansu. Beauvais to dobre miejsce do nabierania dystansu.
O ósmej czterdzieści siedem miał pociąg, który na Gare du Nord jechał godzinę.
O jedenastej Jed dotarł do galerii, gdzie czekał na niego zniechęcony Franz.
- Nie jesteś moim jedynym artystą, nie myśl sobie - powiedział. - Jeśli w maju
nie zrobimy wystawy, będę ją musiał przesunąć na grudzień.
Przybycie Marylin dziesięć minut później rozładowało napięcie.
- Mnie grudzień bardzo pasuje - oznajmiła z marszu, po czym dodała z
drapieżną dobrodusznością: - Będę mieć więcej czasu na angielskie czasopisma; z
nimi trzeba zawsze zabrać się do roboty z dużym wyprzedzeniem.
- Dobra, niech będzie grudzień... - ustąpił Franz, pokonany i ponury.
- Jestem... - zaczął Jed, unosząc nieco ręce, ale od razu przerwał. Chciał
powiedzieć: „Jestem artystą" albo coś w tym rodzaju, ale zdał sobie sprawę, że
byłoby to napuszone i śmieszne, opanował się i po prostu dodał: - Muszę mieć
czas na portret Houellebecqa. Chcę, żeby to był dobry obraz, najlepszy, jaki
kiedykolwiek namalowałem.

Jak podkreśla większość historyków sztuki, w swoim płótnie „Michel


Houellebecq”, pisarz Jed Martin zrywa z tradycją realistycznego tła, która
charakteryzowała jego twórczość z okresu „zawodów". Czyni to z pewnym
trudem; daje się wyczuć, że zerwanie to wymagało z jego strony dużego wysiłku,
że próbował najróżniejszych sztuczek, aby w miarę możności zachować iluzję
realistycznego tła. Na obrazie Houellebecq stoi naprzeciw biurka zarzuconego
częściowo lub całkowicie zapisanymi kartkami papieru. W odległości około pięciu
metrów za nim widać białą ścianę wytapetowaną rękopisami, jeden obok
drugiego, bez najmniejszych odstępów. Ironicznie, podkreślają historycy sztuki,
Jed Martin zdaje się przywiązywać ogromną wagę do słów, skupiając się na
tekście jako takim, bez żadnego odniesienia do rzeczywistości. Skądinąd wszyscy
historycy literatury potwierdzają, że pracując nad książką, Houellebecq miał
zwyczaj przyszpilania do ścian różnego typu dokumentów, najczęściej fotografii
miejsc, gdzie sytuował akcję swoich powieści, ale raczej rzadko fragmentów
rękopisu. Umieszczając go w świecie z papieru, Jed Martin nie miał zapewne
zamiaru ani zabierać głosu w sprawie realizmu w literaturze, ani przybliżać
Houellebecqa do pozycji formalistycznych, od których pisarz odciął się zresztą w
sposób absolutnie jednoznaczny. Prawdopodobnie był to po prostu wyraz czystej
fascynacji plastycznej tymi rozgałęzionymi, połączonymi za pomocą strzałek
fragmentami tekstu, splątanymi niczym macki polipa.
Widząc płótno po raz pierwszy, niewielu ludzi zwracało zresztą uwagę na tło,
przyćmione niewiarygodną ekspresją postaci głównej. Uchwycony w chwili, gdy
uświadomił sobie konieczność dokonania poprawki na jednej z kartek leżących na
biurku, pisarz wygląda jak osoba w transie, opętana furią, którą niektórzy bez
wahania uważali za demoniczną; jego ręka z piórem, namalowana nieostro, w
ruchu, rzuca się na kartkę papieru „z szybkością kobry atakującej swą ofiarę", jak
obrazowo ujął to Wong Fu Xin, ironicznie parodiując metaforyczną
ekspansywność, tradycyjnie przypisywaną autorom z Dalekiego Wschodu (Wong
Fu Xin uważał się przede wszystkim za poetę, lecz jego wierszy prawie nikt już nie
czyta, a nawet trudno je gdziekolwiek znaleźć, natomiast jego eseje o twórczości
Martina uchodzą za lekturę obowiązkową w środowisku historyków sztuki).
Światło, znacznie bardziej kontrastowe niż na poprzednich płótnach Martina,
pozostawia w cieniu dużą część ciała pisarza, koncentrując się na górnej połowie
twarzy i dłoniach o długich, wychudłych, zakrzywionych palcach, przywodzących
na myśl szpony drapieżnego ptaka. Wyraz jego oczu robił tak dziwne wrażenie, że
według krytyków nie dawał się przypisać do żadnej istniejącej tradycji malarskiej, a
raczej nawiązywał do rytuałów voodoo, których zdjęcia można znaleźć w
archiwach etnograficznych.

Dwudziestego piątego października Jed zadzwonił do Franza, aby go


zawiadomić, że ukończył portret. Od paru miesięcy rzadko się widywali; inaczej niż
zazwyczaj, nie umawiał się z nim, aby pokazywać szkice z początkowych etapów
pracy. Natomiast Franz był zajęty innymi wystawami, które okazały się raczej
udane; od kilku lat jego galeria stawała się coraz bardziej znana, a jej notowania
rosły, chociaż na razie nie przekładało się to na jakiś istotny wzrost sprzedaży.
Franz przyszedł koło szóstej po południu. Płótno stało na środku pracowni,
naciągnięte na standardową ramę 116 x 89 centymetrów, dobrze oświetlone
rampą halogenów. Franz usiadł na składanym płóciennym krześle na wprost
obrazu i przez jakieś dziesięć minut przyglądał mu się bez słowa.
- Cóż... - wykrztusił w końcu. - Czasami mnie nieźle wkurzasz, ale jesteś
dobrym malarzem. Muszę przyznać, że warto było poczekać. To dobry obraz,
nawet bardzo dobry. Jesteś pewien, że chcesz mu go dać w prezencie?
- Obiecałem.
- A kiedy będzie tekst?
- Pod koniec miesiąca.
- Ale jesteście w kontakcie czy nie?
- Nieszczególnie. W sierpniu przysłał mi maila, że przeprowadził się z powrotem
do Francji, udało mu się odkupić dom rodzinny w Loiret. Ale, dodał, to niczego nie
zmienia, dostaniemy tekst pod koniec października. Wierzę mu.

Faktycznie, trzydziestego pierwszego października rano Jed dostał maila i


kilkudziesięciostronicowy tekst bez tytułu, który od razu przekazał Marylin i
Franzowi, niepokojąc się, czy nie jest za długi. Ale Marylin natychmiast uspokoiła
go, mówiąc, że przeciwnie, zawsze lepiej mieć trochę „objętości".
Tekst Houellebecqa - pierwszy ważny tekst poświęcony twórczości Martina -
który dzisiaj uchodzi za ciekawostkę historyczną, zawiera jednak szereg
interesujących spostrzeżeń. Niezależnie od różnorodności tematów i technik, po
raz pierwszy mówi on o jednolitości pracy artysty i odkrywa głęboką logikę w
fakcie, że poświęciwszy pierwsze lata twórczości wyrobom człowieka, w drugiej
części życia zainteresował się ich wytwórcami.
Spojrzenie Jeda Martina na współczesne społeczeństwo, podkreśla
Houellebecq, jest bardziej spojrzeniem etnologa niż komentatora politycznego.
Martin, jego zdaniem, nie jest artystą zaangażowanym; nawet jeśli „Wejście Beate
Uhse na giełdę”, jeden z nielicznych obrazów ukazujących scenę zbiorową,
nawiązuje do ekspresjonizmu, dalecy jesteśmy od gryzącej, kaustycznej ironii
George'a Grosza czy Ottona Dixa. Jego tradersi w dresach i bluzach z kapturem,
którzy ze zblazowanym znużeniem oklaskują gwiazdę niemieckiego przemysłu
pornograficznego, są bezpośrednimi następcami mieszczan w surdutach,
niestrudzenie krążących po przyjęciach inscenizowanych przez Fritza Langa w
Doktorze Mabuse; mamy tu podobny dystans i obiektywny chłód. Zarówno w
tytułach, jak i w samych obrazach Martin jest zawsze prosty i bezpośredni; opisuje
świat, z rzadka jedynie pozwalając sobie na jakąś nutę poezji, na podtytuł służący
za komentarz. Zrobił to jednak w jednym ze swych najlepszych płócien, „Bill Gates
i Steve Jobs dyskutują o przyszłości informatyki”, któremu nadał podtytuł
„Konwersacja w Palo Alto”.
Bill Gates siedzi z szeroko rozłożonymi ramionami w ratanowym fotelu i
uśmiecha się do swego rozmówcy. Ma na sobie płócienne spodnie, koszulę z
krótkimi rękawami w kolorze khaki i klapki. To już nie jest Bill Gates w granatowym
garniturze z czasów, gdy Microsoft umacniał swą władzę nad światem, a on sam
detronizował sułtana Brunei, obejmując pozycję najbogatszego człowieka planety. I
nie jest to jeszcze Bill Gates zatroskany, zbolały, odwiedzający sierocińce na Sri
Lance lub wzywający społeczność międzynarodową do czujności wobec rosnącej
zachorowalności na ospę w krajach Afryki Zachodniej. To Bill Gates w pół drogi,
wyluzowany, wyraźnie szczęśliwy, że opuścił stanowisko chairmana największej
spółki informatycznej na świecie, Bill Gates na wakacjach. Tylko okulary w
metalowych oprawkach z silnymi szkłami przypominają o jego przeszłości nerda.
Steve Jobs, w garniturze, siedzący naprzeciw niego na białej skórzanej kanapie,
paradoksalnie wygląda jak ucieleśnienie surowości, owej Sorge, którą tradycyjnie
kojarzymy z protestanckim kapitalizmem. W sposobie, w jaki jego prawa dłoń
obejmuje szczękę, jakby pomagając mu w namyśle, w niepewnym wzroku, jakim
patrzy na rozmówcę, nie ma nic z typowego zachowania Kalifornijczyka; nawet
hawajska koszula, w którą przyodział go Martin, nie jest w stanie rozwiać wrażenia
ogólnego smutku, wywołanego przez lekko przygarbione plecy i malujący się na
twarzy wyraz popłochu.
Spotkanie najwyraźniej ma miejsce u Jobsa. Cały pokój, będący mieszaniną
surowych białych mebli i tkanin w żywych etnicznych kolorach, przywodzi na myśl
estetyczny świat założyciela firmy Apple, stanowiąc całkowite przeciwieństwo
pozbawionej umiaru zbieraniny gadżetów high-tech, na granicy science fiction, jaka
według legendy wypełniała dom, który założyciel Microsoftu zbudował na
przedmieściach Seattle. Na niskim stoliku między mężczyznami stoi szachownica z
ręcznie rzeźbionymi figurami; najwyraźniej przed chwilą przerwali partię, w której
czarne, czyli Jobs, znalazły się w bardzo niekorzystnej sytuacji.
W swojej autobiografii zatytułowanej „The Road Ahead” Bill Gates chwilami
ujawnia coś, co można uznać za totalny cynizm, zwłaszcza gdy najzwyczajniej w
świecie pisze, że oferowanie produktów najbardziej innowacyjnych niekoniecznie
jest korzystne dla przedsiębiorstwa. Najczęściej warto śledzić, co robią konkurenci
(jasno robi tu aluzję do firmy Apple, choć nie wymienia jej z nazwy), pozwolić im na
wypuszczenie nowych produktów, na stawienie czoła trudnościom, jakie w sposób
nieunikniony łączą się z nowościami, w pewnym sensie na przetarcie szlaków;
później można zalać rynek tanimi kopiami produktów oferowanych przez
konkurencję. Jednak ten pozorny cynizm, podkreśla w swoim tekście Houellebecq,
nie oddaje głębokiej prawdy o Gatesie; ta prawda ujawnia się w zaskakujących,
niemal wzruszających fragmentach, w których Gates deklaruje swoją
niezachwianą wiarę w kapitalizm i „niewidzialną rękę rynku", swoje absolutne
przekonanie, że niezależnie od wszelkich swych wad i sprzeczności, w
ostatecznym rozrachunku rynek ma zawsze rację, a jego dobro jest zbieżne z
dobrem ogólnym. I w tym właśnie przejawia się głęboka prawda o Billu Gatesie
jako człowieku wiary; tę właśnie naiwną, szczerą wiarę w kapitalizm Jed Martin
potrafił oddać, ukazując go z szeroko otwartymi ramionami, serdecznego i
przyjacielskiego, ze szkłami okularów połyskującymi w ostatnich promieniach
słońca, które zachodzi nad Oceanem Spokojnym. Natomiast Jobs, wycieńczony
chorobą, zatroskany, z policzkami pokrytymi rzadką szczeciną, boleściwie
opierający brodę na prawej dłoni, przypomina wędrownego ewangelistę, który po
raz dziesiąty prawi kazanie przed nielicznym, obojętnym audytorium i nagle ogarnia
go nieodparte zwątpienie.
A jednak to Jobs, nieruchomy, osłabiony, na przegranej pozycji, wygląda na
osobę panującą nad sytuacją; oto, jak podkreśla w swoim tekście Houellebecq,
głęboki paradoks tego płótna. W oczach Jobsa lśni płomień, który cechuje nie
tylko kaznodziei i proroków, ale również wynalazców, tak często opisywanych
przez Jules'a Verne'a. Przyglądając się uważnie przedstawionej przez Martina
partii szachów, można dostrzec, że niekoniecznie Jobs stoi na przegranej pozycji;
poświęcając królową, może w trzech ruchach doprowadzić do śmiałego mata
gońcem i skoczkiem. Podobnie odnosi się wrażenie, że błyskawicznie
wprowadzając nowy produkt, może on narzucić rynkowi całkiem nowe, własne
standardy. Przez duże okno za postaciami mężczyzn widać łąki o niemal
surrealistycznej, szmaragdowej zieleni, łagodnie schodzące ku skałom nabrzeżnym
i łączące się z sosnowym zagajnikiem. W oddali Ocean Spokojny toczy swe
złotawe, nieskończone fale. Na trawniku kilka dziewczynek gra we frisbee. Nad
północną Kalifornią zapada majestatyczny zmierzch w pomarańczowych
promieniach zachodzącego słońca, które Martin ukazał w niemal nierzeczywisty
sposób; w najbardziej nowoczesnym regionie świata zbliża się noc; ten
nieokreślony smutek pożegnania możemy również wyczytać we wzroku Jobsa.
Oto mamy dwóch żarliwych zwolenników gospodarki rynkowej, przy tym
zdecydowanych sympatyków Partii Demokratycznej, a zarazem dwa
przeciwstawne oblicza kapitalizmu, równie odmienne jak bankier u Balzaka i
inżynier u Verne'a. „Konwersacja w Palo Alto”, jak podkreśla na zakończenie
Houellebecq, to zdecydowanie zbyt skromny podtytuł; Jed Martin mógłby
spokojnie nazwać swój obraz „Krótką historią kapitalizmu”, gdyż w rzeczywistości
tym właśnie jest.

8
Po pewnych wahaniach datę wernisażu ustalono na środę jedenastego grudnia -
zdaniem Marylin był to idealny termin. Katalogi, pośpiesznie wydrukowane we
Włoszech, przyszły na ostatnią chwilę. Były eleganckie, wręcz luksusowe; na
katalogach nie warto oszczędzać, oświadczyła Marylin, której Franz coraz bardziej
ulegał, co stawało się coraz bardziej ciekawe: ona dzwoniła do kolejnych osób, a
on łaził za nią krok w krok jak pudelek.
Położywszy stertę katalogów przy wejściu i sprawdziwszy, czy wszystkie płótna
zostały solidnie powieszone, nie mieli już nic do roboty aż do otwarcia,
zaplanowanego na dziewiętnastą; Franz, ubrany w dziwaczną haftowaną koszulę
słowackiej wieśniaczki i czarne dżinsy Diesel, zdradzał coraz wyraźniejsze oznaki
zdenerwowania. Marylin, zupełnie wyluzowana, sprawdzała coś w komórce i
krążyła od obrazu do obrazu, tuż za sobą mając nieodłącznego Franza. „It’s a
game, it’s a million dollar game”.
Koło wpół do siódmej Jed zaczął odczuwać zmęczenie manewrami pozostałej
dwójki i oznajmił, że idzie się przejść.
- Trochę połażę, bez obaw, krótki spacer po ulicach dobrze mi zrobi.
Uwaga ta świadczyła o nadmiernym optymizmie, uświadomił sobie, gdy tylko
wyszedł na bulwar Vincent-Auriol.
Samochody śmigały, ochlapując go wodą z kałuż, było zimno, lał deszcz, nic
więcej się nie działo tego wieczoru na bulwarze Vincent-Auriol. Jedynymi
widocznymi źródłami energii, jedynymi propozycjami społecznymi mogącymi
wzbudzić poczucie pragnienia, szczęścia lub radości były hipermarket Casino i
stacja benzynowa Shell. Jed dobrze znał oba te miejsca; przez całe lata był
wiernym klientem Casino, zanim zaczął robić zakupy we Franprix na bulwarze de
l’Hôpital. Stację Shell też dobrze znał; nieraz w niedzielę doceniał możliwość
zaopatrzenia się tutaj w chipsy i wodę mineralną; dzisiaj nie było jednak takiej
potrzeby, gdyż wernisażowi miał oczywiście towarzyszyć koktajl, jedzenie
dostarczała firma cateringowa.
Mimo wszystko wszedł do pełnego klientów sklepu i od razu zauważył wiele
zmian. Stoisko prasowe obok działu książek oferowało obecnie szeroki wybór
gazet i czasopism. Znacznie rozszerzył się asortyment świeżych włoskich
makaronów; zdecydowanie nic nie było w stanie powstrzymać triumfalnego
marszu świeżych włoskich makaronów; no i przede wszystkim dział fast food
sklepu wzbogacił się o wspaniały, nowiutki, samoobsługowy bar sałatkowy, gdzie
proponowano kilkanaście rodzajów sałatek; niektóre wyglądały przepysznie. Oto,
co budziło w nim chęć powrotu, diabelską chęć powrotu, jak by to określił
Houellebecq, którego obecności boleśnie mu brakowało, gdy tak stał przed barem
sałatkowym, gdzie kilka kobiet w średnim wieku dyskutowało nad wartościami
kalorycznymi poszczególnych zestawów. Wiedział, że pisarz podziela jego
zamiłowanie do sklepów wielkopowierzchniowych, do prawdziwej dystrybucji, jak
zwykł mawiać; że również marzy, jak to w mniej czy bardziej oddalonej przyszłości
różne sieci sklepów połączą się w jeden globalny hipermarket, który będzie
spełniać wszystkie potrzeby człowieka. Jakże przyjemnie byłoby razem wędrować
po tym odnowionym Casino, popychając wózek łokciem i wzajemnie sobie
pokazując nowe produkty lub nowe etykiety z informacjami o wartościach
odżywczych, jakże wyczerpujące i jasne! Czyżby ogarniało go uczucie przyjaźni do
Houellebecqa? To chyba za dużo powiedziane; zresztą Jed nie sądził, że stać go
na tego typu emocje; całe dzieciństwo i młodość spędził bez nawiązywania zbyt
żywych przyjaźni, choć te właśnie okresy życia uchodzą za najbardziej sprzyjające
narodzinom tego uczucia; mało więc prawdopodobne, żeby przyjaźń naszła go tak
późno. Ale w sumie dobrze wspominał ich spotkanie, bardzo mu się spodobał
napisany przez niego tekst, uważał, że świadczy o niezwykłej intuicji autora, biorąc
pod uwagę jego ewidentny brak kultury artystycznej. Oczywiście zaprosił go na
wernisaż; Houellebecq odpowiedział, że „postara się wpaść", co oznaczało, że
szanse na jego przyjście są z grubsza zerowe. Kiedy z nim rozmawiał przez
telefon, pisarz sprawiał wrażenie niesłychanie podnieconego urządzaniem swojego
nowego domu; kiedy dwa miesiące wcześniej, w ramach czegoś w rodzaju
sentymentalnej pielgrzymki, wrócił do miasteczka, gdzie spędził dzieciństwo,
okazało się, że dom, w którym dorastał, został wystawiony na sprzedaż. Uznał ten
fakt za „absolutnie cudowny" znak od losu i natychmiast kupił dom, nawet nie
negocjując ceny, przewiózł swoje rzeczy - faktem jest, że większość z nich nigdy
nie opuściła kartonów - a obecnie zajmował się meblowaniem. Mówił tylko o tym,
a obraz Jeda zdawał się ostatnim z jego kłopotów; jednak Jed obiecał, że mu go
przywiezie zaraz po wernisażu i pierwszych dniach wystawy, kiedy mogli się
jeszcze pojawić spóźnieni dziennikarze.
Kiedy około siódmej Jed wrócił do galerii, zobaczył przez okna kilkadziesiąt
osób krążących między płótnami. Ludzie przyszli na czas, to chyba dobry znak.
Marylin dostrzegła go z daleka i wyciągnęła do góry pięść w geście zwycięstwa.
- Przyszła waga ciężka - oświadczyła, gdy do niej podszedł. - Naprawdę ciężka.
Faktycznie, parę metrów dalej zobaczył Franza pogrążonego w rozmowie z
François Pinaultem{38}, obok którego stała piękna młoda kobieta, prawdopodobnie
irańskiego pochodzenia, pomagająca mu w kierowaniu fundacją artystyczną. Franz
robił wrażenie udręczonego, bezładnie machał rękoma; przez chwilę Jed miał
ochotę przyjść mu z pomocą, zanim sobie przypomniał to, o czym wiedział od
zawsze, a co kilka dni wcześniej Marylin jeszcze raz mu uświadomiła: Franz
najlepiej sprawdza się w milczeniu.
-To jeszcze nie koniec... - ciągnęła dalej attachée de presse. - Widzisz tego
faceta na szaro? - Pokazywała na jakiegoś trzydziestolatka o inteligentnej twarzy,
znakomicie ubranego, którego garnitur, krawat i koszula tworzyły harmonijną
całość w subtelnych odcieniach szarości. Przystanął przed stosunkowo starym
obrazem Jeda pod tytułem „Dziennikarz Jean-Pierre Pernaut prowadzi zebranie
redakcyjne”, pierwszym, na którym autor ukazał swojego modela w towarzystwie
kolegów z pracy. Jed pamiętał, że obraz ten był wyjątkowo trudny do
namalowania; współpracownicy Pernauta słuchali wskazówek swego
charyzmatycznego lidera z dziwną mieszaniną uwielbienia i niesmaku, co nie było
łatwe do oddania; spędził nad tą pracą prawie pół roku. Lecz obraz dał mu
poczucie swobody, wkrótce potem zabrał się za „Architekta Jeana-Pierre'a
Martina opuszczającego dyrekcję swego przedsiębiorstwa” i za wszystkie
pozostałe kompozycje odbywające się w środowisku zawodowym.
- Ten facet kupuje dla Romana Abramowicza{39} w Europie - powiedziała
Marylin. - Spotkałam go już w Londynie i w Berlinie, ale nigdy w Paryżu, w każdym
razie nie w galerii sztuki współczesnej. To dobrze, jeśli już w dniu wernisażu
pojawiają się potencjalni konkurenci - ciągnęła dalej. - To mały światek, wszyscy
się znają, zaczną oceniać, zastanawiać się nad cenami. Do tego musi być
przynajmniej dwóch kupców. A tu... - Na jej twarzy ukazał się wdzięczny, odrobinę
niesforny uśmiech, od którego nabrała wyglądu małej dziewczynki, co zdumiało
Jeda. - A tu mamy ich trzech... Widzisz tego faceta przed obrazem bugatti? -
Pokazywała na starszego pana o zmęczonej, nieco opuchniętej twarzy, ze
szpakowatym wąsikiem, w źle skrojonym czarnym garniturze. - To Carlos Slim
Helu{40}. Meksykanin libańskiego pochodzenia. Wiem, że nie płaci dużo, ale zarobił
masę pieniędzy w telekomunikacji, uchodzi za trzecią lub czwartą fortunę świata.
No i jest kolekcjonerem...
To, co Marylin nazwała obrazem bugatti, w rzeczywistości nosiło tytuł
„Ferdinand Piëch{41}, inżynier, zwiedza zakłady produkcyjne w Molsheim”, gdzie
faktycznie produkuje się bugatti veyron 16.4, najszybszy i najdroższy samochód
świata. Wyposażony w szesnastocylindrowy silnik w układzie podwójnego V o
mocy tysiąca jeden koni i cztery turbosprężarki, rozpędza się do stu kilometrów w
dwie i pół sekundy, a jego prędkość maksymalna wynosi czterysta siedem na
godzinę. Żadne opony dostępne na rynku nie wytrzymują takich przyśpieszeń i
Michelin musiał opracować specjalny typ gumy do tego modelu.
Slim Helu stał przed obrazem co najmniej pięć minut, prawie bez ruchu,
przybliżając się tylko i oddalając o parę centymetrów. Wybrał idealną odległość dla
tego formatu płótna, zauważył Jed; najwyraźniej należy do prawdziwych
koneserów.
Następnie meksykański miliarder obrócił się i skierował do wyjścia, z nikim nie
zamieniając słowa i nikogo nie pozdrawiając. Kiedy przechodził, François Pinault
zerknął na niego kosym okiem: wobec takiego konkurenta bretoński biznesmen
mało się liczył. Nie patrząc na niego, Slim Helu wsiadł do czarnej limuzyny, która na
niego czekała przed galerią.
Teraz z kolei wysłannik Romana Abramowicza podszedł do obrazu bugatti.
Praca faktycznie była ciekawa. Kilka tygodni wcześniej Jed kupił na pchlim targu w
Montreuil, za śmieszne pieniądze, właściwie za cenę makulatury, kilka kartonów
starych numerów „Pékin-Information" i „LaChine en construction", których
zamaszysta, nieco niematerialna grafika przywodziła na myśl socrealizm w
chińskim wydaniu. Układ w kształcie wachlarza grupki inżynierów i mechaników
kroczących za Ferdinandem Piechem podczas wizyty w fabryce - jak miał
zauważyć pewien historyk sztuki, szczególnie zadziorny i dobrze oczytany -
wyraźnie przypominał grupkę agronomów i chłopów małorolnych towarzyszących
przewodniczącemu Mao Zedongowi na akwareli, której reprodukcja została
zamieszczona w numerze 122 „La Chine en construction", a noszącej tytuł
„Naprzód do uprawy ryżu na nawadnianych polach prowincji Hunan!” Był to
zresztą jedyny raz - jak zauważyli inni historycy sztuki - gdy Jed zastosował
technikę akwareli. Inżynier Ferdinand Piëch, maszerujący dwa metry przed grupą,
wyglądał, jakby raczej płynął, niż szedł, lewitując kilka centymetrów nad posadzką
z jasnego linoleum. Na trzech liniach montażowych stały podwozia bugatti veyron
w różnych stadiach produkcji; przeszklone ściany w tle otwierały się na panoramę
Wogezów. Dziwnym zbiegiem okoliczności - zauważył Houellebecq w swoim
tekście do katalogu - miasteczko Molsheim i tutejsi wieśniacy byli również
uwiecznieni na zdjęciach mapy Michelin, które dziesięć lat wcześniej otwierały
pierwszą wystawę indywidualną Jeda.
Ta zwykła uwaga, w której Houellebecq - umysł racjonalny, by nie rzec
ograniczony - nie widział zapewne nic poza czystą anegdotą, sprowokowała
Patricka Kéchichiana do napisania płomiennego, mistycznego artykułu;
pokazawszy nam Boga wraz z człowiekiem współtworzącego świat, pisze autor,
artysta zmierza do końca swej drogi ku inkarnacji i ukazuje Boga, który zszedł
między ludzi. Daleki od sfer niebieskich Bóg postanowił „zakasać rękawy", aby
samą swą obecnością oddać hołd ludzkiej pracy i jej kapłańskiej godności.
Zarazem jako Bóg i jako człowiek przybył ofiarować zapracowanej ludzkości dar
swej bezmiernej miłości. W mechaniku po lewej stronie, opuszczającym
stanowisko pracy i podążającym za inżynierem Ferdinandem Piëchem, nie sposób
nie rozpoznać postawy Piotra, porzucającego swe sieci rybackie, aby
odpowiedzieć na zaproszenie Chrystusa: „Pójdź za mną, odtąd ludzi będziesz
łowił". Nawet w fakcie, że nie widzimy bugatti veyron 16.4 na ostatnim etapie
produkcji, dostrzega autor odniesienie do nowej Jerozolimy.
„Le Monde" odrzucił artykuł, a Pepita Bourguignon, szefowa rubryki, zagroziła
dymisją, gdyby te „świętoszkowate bzdury" miały zostać opublikowane, ale artykuł
miał pójść w następnym miesiącu w „Art Press".
- W każdym razie na obecnym etapie całą prasę możemy równo olać. Nie tam
sprawy się rozegrają - podsumowała Marylin na koniec wieczoru, gdy Jed
niepokoił się uporczywą nieobecnością Pepity Bourguignon.

Koło dziesiątej wieczorem, po wyjściu ostatnich gości, gdy pracownicy firmy


cateringowej zbierali obrusy, Franz osunął się na plastikowy fotelik przy wejściu do
galerii.
- Cholera, ale jestem skonany - powiedział. - Kompletnie skonany.
Przez cały wieczór dawał z siebie wszystko, bez wytchnienia relacjonując
zainteresowanym gościom przebieg kariery artystycznej Jeda i historię swojej
galerii; mówił właściwie bez przerwy; Jed zadowalał się kiwaniem od czasu do
czasu głową.
- Przynieś mi piwo, dobrze? Jest w lodówce na zapleczu. Jed wrócił z
sześciopakiem Stelli Artois. Franz wypił duszkiem jedną butelkę, zanim ponownie
odzyskał głos.
- Dobra, teraz możemy tylko czekać na oferty - oświadczył. - Za tydzień
zobaczymy, jak się sprawy mają.

Kiedy Jed dotarł na plac przed Notre-Dame de la Gare, nagle zaczął siąpić
lodowaty deszcz, jakby ostrzeżenie, po czym równie szybko, zaledwie po kilku
sekundach przestał. Jed wszedł po schodkach wiodących do wejścia do kościoła.
Duże podwójne drzwi były jak zwykle szeroko otwarte, w środku było pusto.
Zawahał się, po czym wyszedł. Ulica Jeanne d'Arc schodziła w kierunku bulwaru
Vincent-Auriol, nad którym jeździło naziemne metro; w oddali rysowała się
sylwetka Panteonu. Niebo było szare, matowe, ponure. Prawdę mówiąc, nie miał
żadnych szczególnych spraw do Boga, przynajmniej nie w tej chwili.
Plac Nationale był pusty, zza pozbawionych liści drzew wyłaniały się kanciaste
budynki wydziału uniwersyteckiego przy ulicy Tolbiac. Jed skręcił w ulicę du
Château-des-Rentiers. Przyszedł za wcześnie, ale Franz już siedział nad
kieliszkiem czerwonego wina, najwyraźniej nie pierwszym. Z twarzą pokrytą
pryszczami, z potarganymi włosami wyglądał, jakby nie spał od tygodni.
- Cóż - zaczął, gdy tylko Jed usiadł przy stoliku. - Dostałem oferty na prawie
wszystkie obrazy. Podniosłem ceny, mogę je jeszcze trochę podbić, na razie
średnia kształtuje się około pięciuset tysięcy euro.
- Słucham?
- Dobrze usłyszałeś, pięćset tysięcy euro.
Franz nerwowo kręcił kosmyki siwych, potarganych włosów; Jed nigdy
przedtem nie widział tego tiku. Franz wychylił kieliszek i natychmiast zamówił
następny.
- Gdybym sprzedał teraz - ciągnął - dostalibyśmy około trzydziestu milionów.
W kawiarni zapadła cisza. Obok nich nad kuflem piwa siedział jakiś chudy
staruszek w szarym płaszczu. U jego stóp drzemał mały rudo-biały terier. Znowu
zaczęło padać.
- No i? - zapytał po chwili Franz. - Co robimy? Sprzedajemy od razu?
- Jak uważasz.
- Aha, jak uważam, dobre sobie! Masz pojęcie, ile to forsy? - Prawie krzyczał,
aż staruszek przy sąsiednim stoliku przebudził się z drzemki; pies z pewnym
trudem podniósł się i zawarczał w ich kierunku.
- Piętnaście milionów euro... Piętnaście milionów na każdego z nas... - Franz
ściszył głos, ale gardło miał ściśnięte. - Wyglądasz, jakby cię to ani grzało, ani
ziębiło...
- Nie, no co ty, przepraszam - żachnął się Jed. - Powiedzmy, że jestem w lekkim
szoku - dodał po chwili.
Franz przyglądał mu się z mieszaniną podejrzliwości i niesmaku.
- Okej - powiedział w końcu. - Ja nie Larry Gagosian{42}, nie mam nerwów do
takich historii. Sprzedam od razu.
- Na pewno masz rację - powiedział Jed dobrą minutę później. Ciszę przerywało
tylko chrapanie teriera, który spokojnie położył się znowu u stóp swego pana.
- Jak myślisz... - kontynuował Franz. - Za który obraz dostałem najlepszą
ofertę?
Jed zastanowił się przez chwilę.
- Może za „Billa Gatesa i Steve'a Jobsa...” - zasugerował.
- Dokładnie. Półtora miliona euro. Jakiś amerykański makler, podobno
reprezentujący samego Jobsa. Od dawna - ciągnął Franz głosem pełnym napięcia,
na granicy irytacji - rynek sztuki jest zdominowany przez najbogatszych
biznesmenów świata. Ale dopiero dzisiaj mają oni okazję nie tylko kupić prace
najbardziej awangardowe z estetycznego punktu widzenia, ale również obrazy, na
których sami zostali przedstawieni. Żebyś wiedział, ile dostałem zapytań od
biznesmenów i przemysłowców, którzy chcieliby, żebyś malował ich portrety!
Wracamy do malarstwa dworskiego z czasów ancien régime'u... Chodzi mi o to,
że w tej chwili znalazłeś się pod bardzo silną presją. Wciąż masz zamiar
podarować Houellebecqowi jego portret?
- Oczywiście. Przecież obiecałem.
- Jak chcesz. To piękny prezent. Za siedemset pięćdziesiąt tysięcy euro... Ale
zasłużył na to. Jego tekst odegrał dużą rolę. Dzięki temu, że podkreślił
systematyczne, teoretyczne aspekty twojego podejścia, nie zostałeś
zaszufladkowany do nowego malarstwa figuratywnego, do tych wszystkich
palantów... Oczywiście nie zostawiłem obrazów w magazynie w Eure-et-Loir,
wynająłem sejfy w banku. Dam ci upoważnienie, w każdej chwili możesz odebrać
portret Houellebecqa.
- Poza tym miałem wizytę - podjął Franz po dłuższym milczeniu. - Młodej
Rosjanki, pewnie wiesz, o kogo chodzi. -Wyjął wizytówkę i podał Jedowi. -
Skądinąd bardzo piękna kobieta...
Zaczynało się ściemniać. Jed wsunął wizytówkę do wewnętrznej kieszeni kurtki i
zaczął się ubierać.
- Poczekaj - zatrzymał go Franz. - Zanim wyjdziesz, chciałbym mieć pewność,
że dokładnie rozumiesz sytuację. Dostałem kilkadziesiąt telefonów od
największych bogaczy świata. Czasem od ich asystentów, ale większość dzwoniła
osobiście. Wszyscy chcieliby zamówić u ciebie swoje portrety. I wszyscy
proponują po milion euro, jeśli nie więcej.
Jed skończył się ubierać i wyjął portfel, żeby zapłacić.
- Ja stawiam - oznajmił Franz z ironicznym grymasem. - Nic nie mów, nie warto,
dokładnie wiem, co chcesz powiedzieć. Poprosisz o czas do namysłu i za parę dni
zadzwonisz, żeby powiedzieć, że się nie zgadzasz. A potem się wycofasz.
Zaczynam cię znać; zawsze, już w czasach map Michelin taki byłeś: latami
pracujesz, harujesz gdzieś w swoim kącie, a kiedy już masz wystawę i zaczynasz
być rozpoznawalny, wszystko rzucasz w diabły.
- To nie całkiem tak. Zacząłem dreptać w miejscu od czasu, gdy dałem sobie
spokój z „Damienem Hirstem i Jeffem Koonsem dzielącymi między siebie rynek
sztuki”.
- Wiem; właśnie dlatego zdecydowałem się na zorganizowanie wystawy.
Zresztą cieszę się, że nie skończyłeś tego obrazu. Chociaż pomysł mi się podobał,
a projekt miał wagę historyczną, był znakomitym świadectwem aktualnej sytuacji w
dziedzinie sztuki. Rzeczywiście nastąpił rodzaj podziału: z jednej strony fun, seks,
kicz i niewinność, z drugiej trash, śmierć i cynizm. Byłoby to jednak interpretowane
jako dzieło artysty drugoplanowego, zazdrosnego o sukcesy bogatszych kolegów;
tak czy siak sukces rynkowy może dzisiaj uzasadnić i usprawiedliwić cokolwiek,
zastępując wszelkie teorie; nikt, absolutnie nikt niczego poza tym nie widzi. Teraz
mógłbyś już sobie na ten obraz pozwolić, jesteś najlepiej opłacanym artystą
francuskim na rynku; jednak wiem, że dziś już go nie namalujesz, tylko przejdziesz
do czegoś innego Może po prostu przestaniesz malować portrety, zerwiesz z
malarstwem figuratywnym albo nawet z malarstwem w ogóle, może wrócisz do
fotografii, nie mam pojęcia.
Jed milczał. Siedzący przy sąsiednim stoliku staruszek ocknął się, wstał i ruszył
w kierunku wyjścia; pies z trudem podążył za nim, wlokąc na krótkich łapach
wielkie brzuszysko.
- W każdym razie - dodał Franz - chciałbym, żebyś wiedział, że nadal będę cię
reprezentować. Niezależnie od okoliczności.
Jed przytaknął. Szef wyszedł z zaplecza, zapalił neonówki nad kontuarem,
kiwnął głową w kierunku Jeda, który kiwnął do niego w odpowiedzi. Od dawna byli
tu stałymi bywalcami, ale nie powstała między nimi prawdziwa zażyłość. Szef
nawet nie pamiętał, że dziesięć lat wcześniej pozwolił Jedowi na zrobienie zdjęć
sobie i swojej kawiarni; posłużyły mu one przy malowaniu „Claude’a Vorilhona,
właściciela kafejki”, drugiego z serii prostych zawodów, za który amerykański
makler zaproponował mu trzysta pięćdziesiąt tysięcy euro. Szef zawsze uważał ich
za klientów nietypowych, których wiek i środowisko odróżniały od stałej klienteli;
inaczej mówiąc, nie należeli do jego grupy docelowej.
Jed wstał, zastanawiając się, kiedy znowu ujrzy Franza; równocześnie zdał
sobie nagle sprawę, że stał się człowiekiem bogatym. Zanim doszedł do wyjścia,
Franz zapytał:
- Co robisz na święta?
- Nic. Jak zwykle spotykam się z ojcem.
10

Niezupełnie jak zwykle, pomyślał Jed, idąc w kierunku placu Jeanne d'Arc. Przez
telefon ojciec brzmiał jakby był kompletnie załamany, początkowo chciał anulować
ich coroczną kolację. „Nie chcę dla nikogo być ciężarem...". Jego rak odbytnicy
nagle się rozwinął. Ostatnio nie trzymał kału, jak oświadczył z masochistyczną
rozkoszą, mieli mu założyć sztuczny odbyt. Po naleganiach Jeda przystał na
spotkanie, pod warunkiem że odbędzie się ono u syna. „Nie jestem w stanie
patrzeć na ludzi".
Kiedy dotarł na plac przed Notre-Dame de la Gare, zawahał się, po czym
wszedł do środka. W pierwszej chwili kościół wydał mu się pusty, ale podchodząc
do ołtarza, zobaczył czarnoskórą dziewczynę, najwyżej osiemnastoletnią, klęczącą
ze złączonymi dłońmi przed posągiem Matki Boskiej, cichym głosem
wypowiadającą jakieś słowa. Skupiona na modlitwie nie zwróciła na Jeda uwagi.
Jej wypiętą pupę idealnie obciskały cienkie białe spodnie, trochę wbrew sobie
zauważył Jed. Czy musiała prosić o wybaczenie za popełnione grzechy? Może
miała chorych rodziców? Zapewne i jedno, i drugie. Wyglądała na żarliwą
katoliczkę. Wiara w Boga ma swoje zalety: kiedy człowiek nic już nie może zrobić
dla innych - a to się w życiu często zdarza, w sumie prawie zawsze, zwłaszcza
gdy chodzi o ojca cierpiącego na raka - pozostaje modlitwa za nich.
Trochę zażenowany wyszedł. Na ulicy Jeanne d'Arc zapadała noc, tylne światła
samochodów oddalały się powoli w kierunku bulwaru Vincent-Auriol. Kopułę
Panteonu zalewało niewytłumaczalne zielonkawe światło, jakby Marsjanie
planowali zmasowany atak na region paryski. W tej samej sekundzie w różnych
punktach miasta umierali ludzie.

Następnego dnia o tej samej porze Jed zapalał ozdobne świece i ustawiał na
rajzbrecie kokilki z łososiem, podczas gdy nad placem des Alpes zapadał zmrok.
Ojciec obiecał, że przyjdzie o szóstej.
Minutę po szóstej nacisnął guzik domofonu. Jed otworzył i podczas gdy ojciec
jechał na górę windą, kilka razy głęboko odetchnął.
Leciutko musnął szorstki policzek ojca, który stanął bez ruchu na środku pokoju.
- Siadaj, siadaj... - zaprosił Jed.
Ojciec posłusznie usiadł na brzeżku krzesła, rzucając wokół siebie spłoszone
spojrzenia. Nagle Jed uświadomił sobie, że ojciec nigdy nie był u niego w domu.
Musiał mu również powiedzieć, żeby zdjął płaszcz. Ojciec próbował się
uśmiechnąć jak człowiek, który dzielnie usiłuje znieść amputację. Jed zaczął
otwierać szampana, ręce mu drżały, omal nie zbił butelki białego wina, którą wyjął
z lodówki, zalewał go pot. Ojciec wciąż sztywno się uśmiechał. Oto człowiek, który
dynamicznie, niekiedy bezwzględnie kierował przedsiębiorstwem liczącym
kilkudziesięciu pracowników, musiał ich zwalniać i zatrudniać, negocjował kontrakty
na dziesiątki, czasem setki milionów euro. Lecz bliskość śmierci uczy pokory; tego
wieczoru najwyraźniej pragnął jedynie, żeby wszystko przebiegło jak najlepiej, a
zwłaszcza aby nikomu nie robić kłopotu; zdawało się, że jest to jego jedyna
ambicja na ziemskim padole. Jed w końcu otworzył szampana i trochę się rozluźnił.
- Słyszałem o twoim sukcesie - powiedział ojciec. - Wypijmy za to.
Oto jakiś trop, pomyślał natychmiast Jed, jakiś początek rozmowy; zaczął
mówić o swoich obrazach, o pracy podjętej kilkanaście lat wcześniej, o swojej
chęci opisywania przy pomocy malarstwa różnych elementów, które pozwalają
społeczeństwu funkcjonować. Mówił ze swobodą przez niemal godzinę, regularnie
dolewając szampana, potem wina, podczas gdy jedli dania kupione poprzedniego
dnia w garmażerii; jak ze zdumieniem zdał sobie sprawę następnego dnia, mówił o
sprawach, o których nigdy nikomu nie opowiadał. Ojciec uważnie słuchał, od czasu
do czasu zadając jakieś pytanie ze zdziwieniem i ciekawością małego chłopca; w
sumie wszystko świetnie się układało aż do serów, kiedy to natchnienie Jeda
zaczęło się wyczerpywać, a ojciec, jak pod wpływem siły ciążenia, ponownie
zapadł w bolesne przygnębienie. Kolacja trochę go jednak rozweseliła i półgłosem
rzucił, bez smutku, a raczej kręcąc z niedowierzaniem głową: „Jasna cholera,
sztuczny odbyt...".
- Wiesz - powiedział lekko pijanym głosem - w pewnym sensie jestem
zadowolony, że twojej matki już nie ma. Była tak wyrafinowana, elegancka... Nie
zniosłaby takiego upadku fizycznego.
Jed zastygł. No tak, pomyślał. W końcu musiało to nastąpić; po latach ojciec
zacznie mówić. Ale ojciec dostrzegł zmianę jego wyrazu twarzy.
- Nie będę ci dzisiaj opowiadać, dlaczego twoja matka popełniła samobójstwo! -
wykrzyknął mocnym głosem, prawie ze złością. - Nie będę, bo sam nie mam
pojęcia! - Uspokoił się i skulił na krześle.
Jed znowu zaczął się pocić. Może było za gorąco, grzejnik nie dawał się
wyregulować; ciągle się bał, że znowu padnie, może teraz, jak ma pieniądze,
przeprowadzi się, tak przecież robią ludzie, którzy mają pieniądze, usiłują poprawić
sobie warunki życia, ale dokąd miałby się przeprowadzać? Nie miał żadnych
szczególnych potrzeb mieszkaniowych. Raczej tu zostanie, może zrobi remont, w
każdym razie wymieni grzejnik. Wstał i spróbował pokręcić gałkami urządzenia.
Ojciec kiwał głową, coś tam mamrotał. Jed podszedł do niego. Powinien wziąć go
za rękę, dotknąć ramienia czy coś takiego, ale jak? Nigdy tego nie robił. „Sztuczny
odbyt...", sennym głosem powtórzył ojciec.
- Wiem, że nie była zadowolona z życia - podjął. - Ale czy to jest powód, żeby
umierać? Ja też nie byłem z życia zadowolony, szczerze mówiąc, inaczej
wyobrażałem sobie karierę architekta niż budowanie kretyńskich sanatoriów dla
debilnych turystów, pod nadzorem nieuczciwych, potwornie wulgarnych
deweloperów, ale cóż, na tym polegała moja praca, miałem swoje
przyzwyczajenia... Pewnie po prostu nie lubiła życia. Najbardziej mnie zaszokowały
słowa sąsiadki, która ją spotkała tuż przedtem. Wracała z zakupami, pewnie przy
okazji jakoś zdobyła truciznę; nigdy zresztą nie stwierdzono w jaki sposób. Ta
kobieta powiedziała, że twoja matka wyglądała na szczęśliwą, była pełna
niesamowitego entuzjazmu i szczęścia. Że wyglądała jak człowiek, który wybiera
się na wakacje. To był cyjanek, umarła chyba natychmiast, jestem pewien, że nie
cierpiała.

Potem zamilkł; cisza trwała tak długo, że Jed lekko odpłynął. Przed oczami
pojawiły mu się rozległe łąki, delikatny wiaterek poruszał trawą, scenę rozjaśniało
światło wiecznej wiosny. Gwałtownie ocknął się; ojciec nadal kiwał głową i
mamrotał, kontynuując trudną wewnętrzną debatę. Jed zawahał się; na deser
trzymał w zamrażalniku profitrolki z czekoladą. Czy ma je wyjąć? Czy poczekać,
aż dowie się czegoś więcej o samobójstwie matki? Właściwie nie zachował po niej
żadnych wspomnień. Prawdopodobnie cała sprawa była ważna przede wszystkim
dla ojca. W końcu postanowił poczekać.
- Nie znałem żadnej innej kobiety - powiedział ojciec zgaszonym głosem. -
Absolutnie żadnej. Nawet nie miałem na to ochoty.
Po czym znowu zaczął mamrotać i kiwać głową. Ostatecznie Jed zdecydował
się podać profitrolki. Ojciec spojrzał na nie z osłupieniem, jak na coś kompletnie
nieznanego, na co nic w jego dotychczasowym życiu nie mogło go przygotować.
Wziął jedną i zaczął obracać w palcach, przyglądając się jej z takim
zaciekawieniem, jakby to była psia kupa; w końcu włożył ją do ust.
Minęły dwie lub trzy minuty w zażartej ciszy; obaj wściekle, bez słowa wyciągali
kolejne profitrolki z ozdobnego pudełka z cukierni i natychmiast je pochłaniali. Po
chwili sytuacja uspokoiła się i Jed zaproponował kawę, na co ojciec natychmiast
przystał.
- Mam ochotę na papierosa - powiedział. - Masz?
- Nie palę. - Jed gwałtownie wstał. - Ale mogę pójść kupić. Przy placu d'Italie
jest kiosk otwarty do późna w nocy. Zresztą... - spojrzał z niedowierzaniem na
zegarek - jest dopiero ósma.
- Myślisz, że jest otwarty w Wigilię?
- Zobaczę.
Włożył płaszcz. Na dworze uderzył go gwałtowny podmuch wiatru; płatki śniegu
wirowały w lodowatym powietrzu, musiało być minus dziesięć stopni. Kiosk na
placu d'Italie właśnie się zamykał. Zrzędząc, kioskarz wrócił za ladę.
- Co podać?
- Papierosy.
- Jakie?
- Nie wiem. Dobre.
Kioskarz spojrzał znużonym wzrokiem.
- Dunhille! Dunhille i gitany! I zapalniczkę!

Przez ten czas ojciec nie poruszył się, nadal siedział skulony na krześle i nawet
nie zareagował na dźwięk otwieranych drzwi. Wyciągnął gitane'a z pudełka i
przyjrzał mu się z ciekawością.
- Od dwudziestu lat nie paliłem... - zauważył. - Ale teraz jakie to ma znaczenie?
- Zaciągnął się raz i drugi. - Mocny - powiedział. - Dobry. Kiedy byłem młody,
wszyscy palili. Na zebraniach w pracy, podczas dyskusji w kawiarni, paliło się bez
przerwy. Zabawne, jak wszystko się zmienia...
Łyknął koniaku, który syn przed nim postawił, i znowu zamilkł. W ciszy Jed
słyszał coraz gwałtowniejszy świst wiatru. Rzucił okiem przez okno: płatki śniegu
wirowały coraz gęściej, prawdziwa śnieżyca.
- Chyba zawsze chciałem zostać architektem... - podjął ojciec. - Kiedy byłem
mały, interesowałem się zwierzętami, pewnie jak wszystkie dzieci; jak ktoś mnie
pytał, mówiłem, że chcę być weterynarzem, ale w głębi duszy od początku
ciągnęło mnie do architektury. Kiedy miałem dziesięć lat, chciałem zbudować
gniazdo dla jaskółek, które spędzały lato u nas w stodole. W encyklopedii
znalazłem wskazówki, w jaki sposób jaskółki budują gniazda z ziemi i śliny,
spędziłem nad tym kilka tygodni... - Jego głos lekko drżał; znowu zamilkł, a Jed
spojrzał na niego z niepokojem; łyknął koniaku i mówił dalej: - Ale nie zechciały
zamieszkać w moim gnieździe. Nigdy. Nawet wyniosły się ze stodoły...
Nagle zaczął płakać, łzy płynęły ciurkiem po jego twarzy, widok był okropny.
- Tato... - powiedział Jed, kompletnie wytrącony z równowagi. -Tato... -
Wyglądało, że ojciec nie może powstrzymać się od płaczu. - Jaskółki nigdy nie
używają gniazd zbudowanych ręką człowieka - szybko dodał Jed. - To niemożliwe.
Wystarczy, że człowiek dotknie ich gniazda, a natychmiast je porzucają i budują
nowe.
- Skąd to wiesz?
- Czytałem kilka lat temu w książce o zachowaniu zwierząt. Przygotowywałem
dokumentację do obrazu.
To była nieprawda, nic takiego nie czytał, ale ojcu od razu ulżyło i natychmiast
się uspokoił. I pomyśleć, że od ponad sześćdziesięciu lat nosił ten ciężar na sercu!
Że towarzyszył mu przez wszystkie lata jego kariery architekta!...
- Po maturze poszedłem na Akademię Sztuk Pięknych w Paryżu. Trochę to
niepokoiło moją matkę, która wolałaby, żebym studiował na politechnice, ale twój
dziadek bardzo mnie wspierał. Miał chyba ambicje artystyczne jako fotograf, ale
nigdy nie miał okazji fotografować niczego poza ślubami i komuniami...
Jed nigdy dotychczas nie widział, żeby ojciec zajmował się czymkolwiek poza
problemami technicznymi, a pod koniec działalności coraz częściej finansowymi;
myśl, że on również studiował na akademii, że architektura należy do dziedzin
artystycznych, budziła w nim zdziwienie i poczucie dyskomfortu.
- Tak, ja też chciałem być artystą - powiedział ojciec cierpkim, niemal złośliwym
tonem. - Ale mi się nie udało. Za mojej młodości w architekturze dominował
funkcjonalizm, prawdę mówiąc, dominował już od kilkudziesięciu lat; od czasów Le
Corbusiera i Van der Rohego w architekturze nie wydarzyło się nic nowego.
Wszystkie miasta i dzielnice, które zbudowano na przedmieściach w latach
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, nosiły na sobie piętno ich stylu. Z paroma
innymi osobami na akademii mieliśmy ambicję, żeby robić coś innego. Nie
odrzucaliśmy prymatu funkcjonalności ani pojęcia „maszyny do mieszkania", ale
kwestionowaliśmy to, co oznaczał fakt zamieszkiwania w jakimś miejscu. Podobnie
jak zarówno marksiści, jak i liberałowie, Le Corbusier był zwolennikiem
produktywizmu. Proponował człowiekowi biurowce - użytkowe prostopadłościany
bez jakichkolwiek ozdób - oraz mniej więcej takie same budynki mieszkalne, tylko z
kilkoma dodatkowymi funkcjami: świetlica, sala gimnastyczna, basen; jedne
budynki od drugich oddzielały drogi szybkiego ruchu. W swojej komórce
mieszkalnej człowiek musiał mieć dostęp do czystego powietrza i światła, co dla
Le Corbusiera było bardzo istotne; wolna przestrzeń między biurowcami a
budynkami mieszkalnymi była przeznaczona na przyrodę: lasy, rzeki;
przypuszczam, że według niego rodziny miały tam chodzić na niedzielne spacery;
cóż, chciał zachować tę wolną przestrzeń, był kimś w rodzaju ekologa avant la
lettre, jego zdaniem ludzkość powinna mieszkać w modułach wpisanych w naturę
bez jej przekształcania. To potwornie prymitywne podejście, straszliwy regres
wobec dowolnego krajobrazu wiejskiego, będącego subtelną, złożoną, żywą
mieszaniną łąk, pól, lasów i wiosek. To wizja powstała w brutalnym, totalitarnym
umyśle. Le Corbusiera uważaliśmy za umysł brutalny i totalitarny, o niezwykłym
zamiłowaniu do brzydoty; a jednak to jego wizja zdominowała cały dwudziesty
wiek. My byliśmy raczej pod wpływem Charles'a Fouriera... - Uśmiechnął się,
widząc zdumienie na twarzy syna. - Przede wszystkim zapamiętaliśmy myśli
Fouriera o seksie, które faktycznie są dość groteskowe. Trudno go czytać na
serio, z tymi jego teoriami falangi i falansterów, westali i westalek, aż dziw, że
znalazł jakichkolwiek uczniów, że ktokolwiek brał go na poważnie i rzeczywiście
miał zamiar budować nowy model społeczeństwa na podstawie jego książek. To
niepojęte, jeśli próbuje się traktować go jako myśliciela, bo w jego myśli nie da się
kompletnie niczego zrozumieć, ale tak naprawdę Fourier nie był myślicielem, ale
g ur u, pierwszym w swoim rodzaju, i jak u wszystkich guru jego sukces nie
wynikał z intelektualnej akceptacji jakiejś tam teorii, lecz przeciwnie, z ogólnego
niezrozumienia związanego z niezmąconym optymizmem, zwłaszcza w dziedzinie
seksu; ludzie w niewiarygodnym stopniu potrzebują seksualnego optymizmu.
Jednak tym, co naprawdę interesowało Fouriera, wcale nie był seks, tylko
organizacja produkcji. Pytanie, które Fourier sobie stawiał, brzmiało: dlaczego
człowiek pracuje? Co sprawia, że zajmuje określone miejsce w organizacji
społecznej, że godzi się na nim pozostać i wypełniać swoje zadania? Liberałowie
odpowiadają, że wynika to po prostu z pogoni za zyskiem; my uważaliśmy, że ta
odpowiedź nie jest wystarczająca. Marksiści w ogóle na to pytanie nie
odpowiadają, ono ich nawet nie interesuje, dlatego zresztą komunizm poniósł
klęskę; gdy tylko zniesiono motywację finansową, ludzie przestali pracować,
zaczęli sabotować swoje zadania, nieobecność w pracy osiągnęła niebotyczne
proporcje; komunizm nigdy nie okazał się zdolny do zapewnienia produkcji i
dystrybucji najbardziej elementarnych dóbr. Fourier znał ancien régime i zdawał
sobie sprawę, że badania naukowe i postęp techniczny istniały na długo przed
pojawieniem się kapitalizmu, że ludzie pracowali, i to ciężko, niekoniecznie
napędzani pogonią za zyskiem, ale czymś, co w oczach ówczesnych ludzi było
znacznie bardziej mgliste: miłością do Boga w wypadku mnichów, lub po prostu
poczuciem honoru związanym z pełnioną funkcją.
Ojciec Jeda zamilkł, widząc, że syn słucha go teraz z dużą uwagą.
- Taak... - dodał. - Na pewno ma to pewien związek z tym, co starałeś się
pokazać na swoich obrazach. U Fouriera jest dużo pomieszania pojęć, w sumie
jego prace są prawie nieczytelne, ale jakieś wnioski można z nich wyciągnąć.
Przynajmniej tak wówczas uważaliśmy...
Znowu zamilkł, pogrążając się we wspomnieniach. Zawieja się skończyła,
ustępując miejsca cichej, rozgwieżdżonej nocy; dachy pokrywała gruba warstwa
śniegu.

- Byłem młody... - powiedział wreszcie z pewnym niedowierzaniem. - Może nie


jesteś w stanie tego zrozumieć, bo urodziłeś się w dostatniej rodzinie. Ale ja byłem
wówczas młody, szykowałem się do zawodu architekta, mieszkałem w Paryżu;
wszystko wydawało mi się możliwe. Nie byłem jedyny, Paryż był miastem
radosnym, mieliśmy wrażenie, że możemy przebudować świat. Wtedy spotkałem
twoją matkę, studiowała w Szkole Muzycznej, grała na skrzypcach. Byliśmy bandą
artystów. W sumie ograniczyło się to do wysłania do czasopisma poświęconego
architekturze kilku artykułów, które zbiorowo podpisaliśmy. Były to przede
wszystkim teksty polityczne. Broniliśmy idei, że złożone społeczeństwo, z wielością
poziomów organizacji, jak u Fouriera, wymaga złożonej, rozgałęzionej, wielorakiej
architektury, pozostawiającej miejsce dla indywidualnej kreatywności. Gwałtownie
atakowaliśmy Van der Rohego - projektanta pustych, modularnych struktur,
identycznych jak te, które miały posłużyć jako model open spaces w biurach - ale
przede wszystkim Le Corbusiera, niestrudzenie tworzącego zamknięte
przestrzenie, podzielone na indywidualne komórki, które według nas nadawały się
jedynie na modelowe cele więzienne. Nasze artykuły odbiły się pewnym echem,
chyba Deleuze{43} zabrał na ich temat głos; musiałem jednak zająć się pracą, inni
też, zatrudniliśmy się w różnych biurach projektowych i życie natychmiast stało się
dużo mniej zabawne. Moja sytuacja finansowa dość szybko uległa poprawie,
dostawaliśmy mnóstwo zamówień, Francja odbudowywała się w szybkim tempie.
Kupiłem dom w Le Raincy, uważałem to za dobry pomysł, Le Raincy było
wówczas miłym miastem. Poza tym dostałem świetną cenę; jeden z klientów,
deweloper, na-raił mi tę okazję. Właścicielem był starszy pan, wyraźnie
intelektualista, zawsze w szarym garniturze z kamizelką i z kwiatkiem w
butonierce; za każdym razem, jak go widziałem, miał inny kwiatek. Wyglądał jak
żywcem wyjęty z belle epoque, najwyżej z lat trzydziestych, kompletnie nie
pasował do swojego otoczenia. Można było wyobrazić go sobie spacerującego,
czy ja wiem, po nabrzeżu Voltaire... w każdym razie na pewno nie po Le Raincy.
Był emerytowanym naukowcem, specjalistą od ezoteryzmu i historii religii,
pamiętam, że świetnie znał się na kabale i gnozie, ale w dość szczególny sposób,
na przykład do René Guénona{44} żywił autentyczną pogardę. Mówił o nim „ten
kretyn Guénon" i chyba napisał parę zjadliwych krytyk jego książek. Nigdy się nie
ożenił, jak to się mówi, praca była całym jego życiem. Przeczytałem długi artykuł,
który opublikował w czasopiśmie humanistycznym, gdzie snuł dość ciekawe
rozważania o przeznaczeniu, o możliwości stworzenia nowej religii, opartej na
zasadzie synchroniczności. Sama jego biblioteka była pewnie warta tyle, ile cały
dom: ponad pięć tysięcy tomów, po francusku, angielsku i niemiecku. Tam właśnie
odkryłem twórczość Williama Morrisa{45}.
Przerwał, widząc zmianę wyrazu twarzy Jeda.
- Znasz Williama Morrisa?
- Nie, tato. Ale ja również mieszkałem w tym domu i pamiętam bibliotekę... -
Westchnął. - Nie wiem, czemu czekałeś tyle lat, żeby mi o tym opowiedzieć -
dodał.
- Bo chyba niedługo umrę - powiedział po prostu ojciec.-No, może nie od razu,
jeszcze nie jutro, ale wiele czasu mi już nie zostało, to oczywiste... - Rozejrzał się
wokół z niemal radosnym uśmiechem. - Mogę jeszcze koniaku?
Jed napełnił mu kieliszek. Ojciec zapalił gitane'a, zaciągając się z wyraźną
rozkoszą.
- Później twoja matka zaszła w ciążę. Końcówka była trudna, musieli jej zrobić
cesarkę. Lekarz oświadczył, że nie będzie mogła mieć więcej dzieci, poza tym
zostały jej dość paskudne blizny. Ciężko to przeżyła, była przecież piękną
kobietą... Nie byliśmy ze sobą nieszczęśliwi, ale nie da się ukryć, że nie dosyć z
nią rozmawiałem. No i nie powinna była rezygnować z gry na skrzypcach.
Pamiętam, jak pewnego wieczoru przy Porte du Bagnolet wracałem mercedesem
z pracy, dochodziła już dziewiąta, ale miasto było nadal zakorkowane, sam nie
wiem, skąd mi się to wzięło, może to przez wieżowce Les Mercuriales,
pracowałem nad dość podobnym projektem, który uważałem za brzydki i
nieciekawy, zobaczyłem samego siebie, jak stoję w korku między drogami
szybkiego ruchu, naprzeciw tych paskudnych wieżowców, i nagle poczułem, że
mam dość. Miałem prawie czterdzieści lat, osiągnąłem sukces zawodowy, ale
miałem po prostu dość. W ciągu paru sekund postanowiłem założyć własną firmę i
spróbować projektowania zgodnego z moim pojęciem architektury. Wiedziałem, że
będzie niełatwo, ale nie chciałem umierać, nie spróbowawszy. Zwróciłem się do
dawnych kolegów z akademii, ale wszyscy byli już urządzeni, też odnieśli sukces i
nie mieli ochoty podejmować ryzyka. Więc zabrałem się za to samodzielnie.
Odnowiłem kontakt z Bernardem Lamarche-Vadelem{46}, którego poznałem kilka lat
wcześniej, polubiliśmy się, przedstawił mi paru malarzy należących do grupy
Figuration Libre{47}: Combasa, Di Rosęe... Nie wiem, mówiłem ci o Williamie
Morrisie?
- Tak, tato, pięć minut temu.
- Ach tak? - Na twarzy ojca pojawił się wyraz zagubienia. - Spróbuję dunhilla. -
Zaciągnął się kilka razy. - Też dobre. Inne od gitane'ów, ale dobre. Nie rozumiem,
dlaczego wszyscy nagle przestali palić.
Zamilkł, z lubością zaciągając się papierosem. Gdzieś w oddali pojedynczy
klakson usiłował zagrać Wśród nocnej ciszy, mylił nuty, znowu zaczynał, po czym
wrócił spokój; inne klaksony milczały. Na dachach Paryża leżała gruba warstwa
śniegu; w tej ciszy jest coś ostatecznego, pomyślał Jed.
- William Morris był bliski prerafaelitom - podjął ojciec. - W początkowym
okresie Dantemu Gabrielowi Rossettiemu{48}, a pod koniec Burne-Jonesowi{49}.
Fundamentalna idea prerafaelitów sprowadza się do tego, że od Średniowiecza
sztuka zaczęła się degenerować, a od początku Renésansu zerwała z wszelką
duchowością i autentycznością, stając się działalnością czysto przemysłową,
komercyjną, tak zwani zaś wielcy mistrzowie Renésansu - Botticelli, Rembrandt
czy Leonardo da Vinci - zachowywali się jak zwykli szefowie przedsiębiorstw
handlowych; zupełnie jak JefFKoons lub Damien Hirst dzisiaj, wielcy mistrzowie
Renésansu żelazną ręką kierowali swoimi pracowniami, w których pracowało
pięćdziesięciu, nawet stu pomocników, taśmowo produkując obrazy, rzeźby, freski.
Oni sami zaledwie nakreślali ogólny kierunek, podpisywali skończone dzieło, a
przede wszystkim poświęcali się podtrzymywaniu relacji z ówczesnymi
mecenasami -książętami i papieżami. Według prerafaelitów należałoby znieść
rozróżnienie między sztuką a rzemiosłem, między koncepcją a wykonaniem; każdy
człowiek na swoją miarę może być twórcą dzieła sztuki w postaci obrazu, ubrania
czy mebla i każdy człowiek zasługuje na to, aby w swoim życiu codziennym być
otoczonym pięknymi przedmiotami. Przekonanie to Morris łączył z działalnością
socjalistyczną, która coraz bardziej prowadziła go w kierunku zaangażowania w
ruch wyzwolenia proletariatu; chciał po prostu położyć kres systemowi produkcji
przemysłowej.
Ciekawa sprawa, że Gropius w momencie zakładania Bauhausu szedł dokładnie
w tym samym kierunku, może mniej politycznym, a bardziej duchowym, chociaż on
również w istocie był socjalistą. W Manifeście założycielskim uczelni w Bauhausz
tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku deklarował, że pragnie wyjść poza
opozycję między sztuką a rzemiosłem, proklamował prawo każdego człowieka do
piękna, a więc dokładnie przejmował program Williama Morrisa. Lecz stopniowo,
w miarę jak Bauhaus zbliżał się do przemysłu, Gropius coraz bardziej szedł w
kierunku funkcjonalizmu i produktywizmu; Kandinsky i Klee zostali
zmarginalizowani; w chwili gdy Goering zamknął uczelnię, znajdowała się ona już
całkowicie w służbie kapitalistycznej produkcji. My sami nie byliśmy zbytnio
upolitycznieni, ale myśl Williama Morrisa pomogła nam w wyzwoleniu się od
zakazu wszelkiego rodzaju zdobnictwa, jaki nam narzucił Le Corbusier. Pamiętam,
że na początku Combas demonstrował sporą rezerwę; malarstwo prerafaelickie to
nie była jego bajka; musiał jednak uznać, że tapety zaprojektowane przez Williama
Morrisa są bardzo piękne; kiedy naprawdę zrozumiał, o co w tym wszystkim
chodzi, zapałał ogromnym entuzjazmem. Nic nie sprawiało mu większej radości niż
rysowanie wzorów tkanin dekoracyjnych, tapet lub fryzów zewnętrznych, którymi
ozdabiano całe grupy budynków. Jednak ludzie z grupy Figuration Librę byli
stosunkowo osamotnieni; w sztuce nadal dominował prąd minimalistyczny, a graffiti
jeszcze nie istniało, przynajmniej nikt o tym nie mówił. Składaliśmy więc nasze
projekty we wszystkich konkursach, które uważaliśmy za jako tako interesujące, i
cierpliwie czekaliśmy...

Ojciec zamilkł, pogrążając się we wspomnieniach, po czym zapadł się w sobie,


jakby skurczył, zmalał, a Jed zdał sobie sprawę z entuzjazmu, z jakim mówił przez
ostatnie minuty. Nigdy go takim nie widział, nawet jak był dzieckiem, i zapewne
nigdy już nie zobaczy; ojciec po raz ostatni ponownie przeżywał nadzieje tworzące
historię jego życia i ich utratę. Ludzkie życie to zazwyczaj nic takiego, sprowadza
się do ograniczonego ciągu wydarzeń; tym razem Jed znakomicie zrozumiał gorycz
straconych lat, raka, stresu, a także samobójstwa matki.
- Przedstawiciele funkcjonalizmu dominowali we wszystkich sądach
konkursowych - miękko powiedział na zakończenie ojciec. - Walczyłem z
wiatrakami, wszyscy walczyliśmy z wiatrakami. Combas i Di Rosa nie od razu się
poddali, przez lata dzwonili, pytając, czy cokolwiek się odblokowało... Widząc, że
nic się nie dzieje, skoncentrowali się na malarstwie. A ja w końcu zacząłem
przyjmować jakieś zwyczajne zamówienia. Pierwsze to był Port-Ambarès, potem
nastąpiły kolejne, przede wszystkim sanatoria. Swoje projekty wsadziłem do
kartonów, wciąż stoją w szafie w moim gabinecie w Le Raincy, będziesz mógł je
obejrzeć... - Nie dodał „kiedy już umrę", ale Jed świetnie zrozumiał.

Późno już - powiedział ojciec, prostując się na krześle. Jed spojrzał na zegarek:
czwarta rano. Ojciec wstał, poszedł do toalety, wrócił i włożył palto. Przez te dwie
czy trzy minuty Jed miał ulotne, trochę sprzeczne wrażenie, że albo rozpoczęli
nowy etap w swoich relacjach, albo nigdy więcej się nie zobaczą. Kiedy ojciec
stanął przed nim w postawie wyczekującej, powiedział: - Wezwę taksówkę.

11
Kiedy obudził się dwudziestego piątego grudnia rano, Paryż okrywała gruba
warstwa śniegu; na bulwarze Vincent-Auriol natknął się na żebraka z gęstą
rozwichrzoną brodą i skórą niemal czarną od brudu. Wrzucił mu do miseczki dwa
euro, po czym cofnął się i dołożył jeszcze dziesięć w banknocie; żebrak zachłysnął
się ze zdziwienia. Jed był teraz człowiekiem bogatym.
Metalowe łuki naziemnego metra zwieszały się nad śmiertelnie wyciszonym
miastem. W ciągu dnia śnieg stopnieje i zamieni się w solone błoto, po czym życie
powróci do nieco powolnego rytmu. Między Wigilią a Nowym Rokiem, dwoma
ważnymi momentami w relacjach handlowych i międzyludzkich, upływa
niekończący się tydzień, właściwie wielka czarna dziura, a świat gwałtownie
ożywa dopiero trzydziestego pierwszego wieczorem.
Wrócił do domu i przyjrzał się wizytówce Olgi: Michelin TV, aleja Pierre Ier de
Serbie, dyrektor programowy. Jej również powiodło się w życiu zawodowym,
chociaż nie starała się o to z jakąś szczególną zaciętością; jednak nie wyszła za
mąż, od czego poczuł się trochę nieswojo. Choć przez te wszystkie lata nie myślał
o niej zbyt często, zawsze sądził, że gdzieś w Rosji znalazła swą miłość, a
przynajmniej ułożyła sobie życie rodzinne.
Zadzwonił następnego dnia rano, spodziewając się, że wszyscy wyjechali na
wakacje, ale nic z tych rzeczy; po kilku minutach oczekiwania sekretarka oznajmiła
spiętym tonem, że Olga jest na spotkaniu i że przekaże wiadomość o jego
telefonie.
Gdy tak czekał nieruchomo ze słuchawką przy uchu, coraz bardziej puszczały
mu nerwy. Portret Houellebecqa stał naprzeciw niego na sztalugach; tego dnia
rano sam przyniósł go z sejfu bankowego. Wzrok pisarza, zbyt intensywny, jeszcze
zwiększał jego niepokój. Wstał i odwrócił płótno. Siedemset pięćdziesiąt tysięcy
euro, to nie ma żadnego sensu, pomyślał. Picasso też nie miał żadnego sensu,
nawet jeszcze bardziej, o ile można tworzyć jakąś gradację nonsensu.
Kiedy szedł do kuchni, zadzwonił telefon. Rzucił się do słuchawki. Głos Olgi
wcale się nie zmienił. Głos człowieka nigdy się nie zmienia, podobnie jak jego
spojrzenie. W tej ogólnej zapaści fizycznej, do jakiej sprowadza się starość, głos i
spojrzenie stanowią boleśnie niepodważalne świadectwo trwania charakteru,
aspiracji, pragnień, wszystkiego tego, z czego składa się osobowość człowieka.
- Byłaś w galerii? - zapytał, próbując nawiązać rozmowę na neutralnym terenie,
po czym sam się zdziwił, że swoją własną twórczość artystyczną uważa za teren
neutralny.
-Tak i bardzo mi się podobało. To takie... oryginalne. Niepodobne do niczego, co
dotychczas widziałam. Zawsze wiedziałam, że masz talent.
Zapadła martwa cisza.
- Francuzik... - powiedziała Olga, a jej ironiczny ton z trudem skrywał
autentyczną emocję; Jed znowu poczuł się nieswojo, na skraju łez. - Successful
Francuzik...
- Może moglibyśmy się spotkać - zaproponował szybko Jed. Ktoś musiał to
powiedzieć jako pierwszy, no to powiedział.
- W tym tygodniu mam mnóstwo pracy.
- Ach tak? A co robisz?
- Drugiego stycznia zaczynamy nadawać. Zostało jeszcze dużo spraw do
dogrania. - Zastanowiła się przez chwilę. - Trzydziestego pierwszego nasza stacja
organizuje sylwestra. Mogę cię zaprosić. - Znowu zamilkła na kilka sekund. -
Bardzo byłoby mi miło, gdybyś przyszedł...

Wieczorem dostał mail, w którym podała mu wszystkie szczegóły. Przyjęcie, a


właściwie bal przebierańców odbywał się w domu u Jeana-Pierre'a Pernauta;
mieszkał w Neuilly, na bulwarze des Sablons. Temat balu był dość zaskakujący:
„Prowincje Francji".
Jed sądził, że wie wszystko o popularnym prezenterze, jednak notatka w
Wikipedii przyniosła mu parę niespodzianek. Dowiedział się na przykład, że
Pernaut jest autorem kilku książek. Obok „Francji smaków”, „Francuskich świąt” i
„W sercu naszych regionów” notatka wymieniała dwutomową pracę „Wspaniałe
sztuki rzemieślnicze”. Wszystkie książki opublikowało wydawnictwo Michel Lafon.
Zaskoczył go pochwalny, niemal dytyrambiczny ton notatki. W jego pamięci
Jean-Pierre Pernaut był postacią zasługującą niekiedy na krytykę, ale teraz
wszystko to uległo zatarciu. Jak już w pierwszych słowach podkreślał redaktor,
geniusz Pernauta objawił się w fakcie, że zrozumiał, iż po latach osiemdziesiątych,
latach „kasy i bajeru", ludzie zaczęli marzyć o ekologii, autentyczności,
prawdziwych wartościach. Nawet jeśli Martinowi Bouygues'owi{50} stojącemu na
czele TF1 winni jesteśmy wdzięczność za zaufanie, jakim go obdarzył, serwis
informacyjny TF1 o godzinie trzynastej w pełni nosił piętno wizjonerskiej
osobowości Jeana-Pierrea Pernauta. Wychodząc od aktualnych wydarzeń -
gwałtownych, pośpiesznych, szalonych, bezsensownych - Pernaut codziennie
spełniał mesjanistyczne zadanie, polegające na wprowadzaniu zestresowanego,
przerażonego widza w idylliczne, wiejskie regiony, gdzie człowiek żyje w harmonii z
naturą, w rytmie zmieniających się pór roku. Serwis informacyjny TF 1 o trzynastej
był czymś więcej niż zwykłym dziennikiem telewizyjnym: jawił się raczej jako marsz
ku świetlanej przyszłości kończący się radosnym hymnem pochwalnym. Autor
artykułu - choć osobiście określał się jako katolik - nie ukrywał, że Weltanschauug
Jeana-Pierre'a Pernauta, jego światopogląd, w pełni pasujący do wiejskiej Francji,
„najstarszej córy Kościoła", równie dobrze pogodziłby się z panteizmem, a nawet z
mądrością epikurejczyków.

Następnego dnia w księgarni France Loisirs w centrum handlowym Italie 2 Jed


kupił pierwszy tom „Wspaniałych sztuk rzemieślniczych”. Struktura książki była
prosta, oparta na obrabianym materiale: glina, kamień, metal, drewno... Na
podstawie lektury (dość szybkiej, gdyż książka składała się przede wszystkim z
fotografii) nie odnosiło się wrażenia nostalgii za przeszłością. Systematycznie
datując narodziny kolejnych sztuk rzemieślniczych i postępy w ich uprawianiu,
Jean-Pierre Pernaut okazywał się apologetą nie tyle niezmienności, ile spokojnego
postępu. Być może, pomyślał Jed, istnieją pewne punkty wspólne między myślą
Pernauta a poglądami Morrisa, oczywiście poza leżącą u ich podstaw ideologią
socjalistyczną. Choć większość widzów uważała go za dziennikarza raczej
prawicowego, w sposobie codziennego prowadzenia swojego serwisu
informacyjnego zawsze wykazywał się wyjątkową ostrożnością deontologiczną.
Udało mu się nawet uniknąć skojarzeń z ruchem Łowiectwo, Wędkarstwo,
Przyroda i Tradycja{51}, założonym w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym
dziewiątym, zaledwie rok po tym, jak zaczął prowadzić serwis informacyjny TF1 o
trzynastej. Pod sam koniec lat osiemdziesiątych nastąpiła zmiana, pomyślał Jed,
wyraźna zmiana historyczna, która przeszła niemal niezauważona, jak to zwykle
bywa. Pamiętał wymyślony przez Jacques'a Séguélę{52} slogan „Siła spokoju",
który nieoczekiwanie pozwolił François Mitterandowi na reelekcję w
osiemdziesiątym ósmym. Przypominał sobie plakaty wyborcze przedstawiające tę
starą mumię petainowską na tle miasteczek i dzwonnic kościołów. Jed miał
wówczas trzynaście lat i po raz pierwszy w życiu zwracał uwagę na jakiekolwiek
hasła polityczne i kampanię prezydencką.
Stanowiąc najbardziej znaczący i trwały element tej poważnej zmiany
ideologicznej, Jean-Pierre Pernaut nigdy nie pozwolił sobie na zaangażowanie się
w jakąkolwiek próbę kariery czy działalności politycznej; zdecydowanie wolał
pozostać po stronie entertainers. W przeciwieństwie do Noëla Mamère'a{53} nawet
nie zapuścił wąsów. I nawet jeśli podzielał wszystkie wartości Jeana Saint-
Josse'a{54}, pierwszego przewodniczącego Łowiectwa, Wędkarstwa, Przyrody i
Tradycji, nigdy nie poparł go publicznie. Ani Frédérica Nihousa{55}, jego następcy.
Urodzony w sześćdziesiątym siódmym w Valenciennes Frédéric Nihous swoją
pierwszą strzelbę dostał od ojca, mając lat czternaście, z okazji skończenia nauki
w gimnazjum. Po ukończeniu studiów w dziedzinie międzynarodowego i unijnego
prawa gospodarczego oraz obrony narodowej i bezpieczeństwa europejskiego,
wykładał prawo administracyjne na uniwersytecie w Cambrai; ponadto był
prezesem stowarzyszenia myśliwych polujących na gołębie i ptaki wędrowne. W
osiemdziesiątym ósmym wygrał konkurs wędkarstwa w Hérault, podczas którego
wyłowił karpia o wadze 7,256 kilograma. Dwadzieścia lat później doprowadził do
upadku ruchu, którym kierował, zawierając przymierze z Philippem de Villiers{56},
czego nigdy nie wybaczyli mu myśliwi z południowo-zachodniej Francji, tradycyjnie
antyklerykalni i lewicowi.

Trzydziestego grudnia po południu Jed zadzwonił do Houellebecqa. Pisarz był w


wyśmienitej formie; jak oznajmił, właśnie spędził godzinę na rąbaniu drewna.
Rąbaniu drewna? Tak, w swoim domu w Loiret miał teraz kominek. A także psa,
dwuletniego kundla, którego w Wigilię wziął ze schroniska w Montargis.
- Co pan robi w sylwestra? - zapytał Jed.
- Nic szczególnego, ponownie czytam Tocqueville'a. U nas na wsi wcześnie
chodzimy spać, zwłaszcza w zimie.
Przez chwilę Jed miał ochotę go zaprosić, ale w ostatniej chwili uświadomił
sobie, że nie może nikogo zapraszać na przyjęcie, które nie on organizuje; zresztą
i tak pisarz na pewno by odmówił.
- Przywiozę panu portret, zgodnie z obietnicą. W pierwszych dniach stycznia.
- Ach tak, mój portret... Chętnie, chętnie... - Sprawiał wrażenie, że ma to
kompletnie w nosie. Przez parę minut prowadzili miłą konwersację. W głosie
autora „Cząstek elementarnych” było coś, czego Jed nigdy u niego nie słyszał,
czego się nie spodziewał i czego przez pewien czas nie potrafił zidentyfikować,
gdyż w sumie nigdy, a przynajmniej od wielu lat u nikogo czegoś takiego nie
słyszał: to był głos człowieka szczęśliwego.

12

Uzbrojeni w widły wieśniacy z Wandei stali na straży po obu stronach bramy


prowadzącej do pałacyku Jeana-Pierre'a Pernauta. Jed podał jednemu z nich
wydrukowany mail z zaproszeniem, po czym znalazł się na kwadratowym,
brukowanym dziedzińcu, oświetlonym pochodniami. Kilkunastu gości kierowało się
do dwojga szeroko otwartych drzwi, wiodących do salonów. W sztruksowych
spodniach i kurtce C&A z sympatexu czuł się okropnie underdressed; kobiety były
w długich sukniach, większość mężczyzn w smokingach. Dwa metry przed sobą
zobaczył Juliena Lepers'a w towarzystwie olśniewającej czarnoskórej dziewczyny,
wyższej od niego o głowę; miała na sobie długą suknię z połyskliwej białej tkaniny
ze złotymi zdobieniami, dekolt na plecach schodził aż do pośladków; światło
pochodni odbijało się migotliwymi refleksami na jej nagich plecach. Słynny
prezenter, ubrany w zwykły smoking, który nosił podczas „wieczorów specjalnych
dla wyższych szkół", w pewnym sensie swój strój roboczy, zdawał się pogrążony
w trudnej dyskusji z niewysokim, wyglądającym dość wrednie sangwinikiem,
przywodzącym na myśl urzędnika wysokiego szczebla. Jed minął ich i wszedł do
pierwszego salonu, gdzie przywitała go rozdzierająca melodia grana przez zespół
bretońskich dudziarzy, niekończący się celtycki kawałek, od którego bolały uszy.
Przeszedł do następnego salonu, wziął krakersa o smaku ementalera i kieliszek
gewürtztraminera z późnego winobrania, które proponowały krążące wśród gości
dwie alzackie kelnerki w czepkach i czerwono-białych fartuszkach zawiązanych
wokół talii, tak do siebie podobne, że można je było wziąć za bliźniaczki.
Przyjęcie odbywało się w czterech położonych amfiladowo salonach, mających
co najmniej osiem metrów wysokości. Jed nigdy w życiu nie widział tak dużego
apartamentu; nawet nie przypuszczał, że coś takiego w ogóle istnieje. To pewnie i
tak nic szczególnego, pomyślał w przebłysku świadomości, w stosunku do
rezydencji, jakie posiadają ci, którzy dzisiaj kupują jego obrazy. Było około dwustu,
a może i trzystu gości; gwar rozmów stopniowo pokrył jękliwe dźwięki dud; Jedowi
zakręciło się w głowie, więc oparł się o bufet z produktami owerniackimi; wziął
szaszłyk z kiełbaski jesus i sera laguiole oraz kieliszek saint-pourçain. Ostry
zapach sera nieco go otrzeźwił; jednym haustem wypił wino, poprosił o następne i
ruszył w tłum. Zaczynało mu być piekielnie gorąco; trzeba było zostawić płaszcz w
szatni, przynajmniej by się tak nie gryzł z dress code, złościł się na samego siebie;
wszyscy mężczyźni byli w strojach wieczorowych, absolutnie wszyscy, powtarzał
w duchu z rozpaczą, gdy nagle stanął twarzą w twarz z Pierre'em Bellemarem{57}
w błękitnych, tergalowych spodniach i białej koszuli z żabotem, pokrytej plamami
tłuszczu; spodnie przytrzymywały szerokie szelki w barwach flagi amerykańskiej.
Jed radośnie wyciągnął rękę do króla francuskich telezakupów, który ze
zdziwieniem ją uścisnął, po czym nieco rozpogodzony ruszył w dalszą drogę.
Znalezienie Olgi zajęło mu ponad dwadzieścia minut. Stała we framudze okna,
częściowo ukryta za zasłoną, pogrążona w rozmowie na tematy najwyraźniej
zawodowe z Jeanem-Pierre'em Pernautem. Głównie mówił Pernaut, podkreślając
każde zdanie zdecydowanym gestem prawej ręki; Olga od czasu do czasu kiwała
głową, skupiona i uważna, z rzadka wypowiadając jakieś uwagi lub komentarze.
Jed przystanął kilka metrów za nią. Dwa pasy kremowego, obszytego
kryształkami materiału, zawiązane wokół szyi, okrywały jej piersi i schodziły się na
wysokości pępka, przytrzymane broszką ze srebrzonego metalu w kształcie
słońca, łącząc się z obcisłą, krótką spódniczką, również obszytą kryształkami,
spod której wychodziły białe podwiązki z białymi, cieniuteńkimi pończochami.
Starzenie się, zwłaszcza pojawianie się jego widocznych objawów, nie jest
procesem ciągłym, ale raczej serią gwałtownych zmian na gorsze, rozdzielonych
okresami stabilizacji. Gdy spotykamy kogoś, kogo na wiele lat straciliśmy z oczu,
odnosimy niekiedy wrażenie, że mocno się postarzał, a czasem wręcz przeciwnie,
że wcale się nie zmienił. Wrażenie złudne - degradacja przebiega sekretnie,
najpierw torując sobie drogę wewnątrz organizmu, zanim objawi się w pełnej
krasie na powierzchni. Od dziesięciu lat Olga pozostawała w stanie niezmiennie
olśniewającej urody, choć nie przyniosło jej to szczęścia. On również, tak mu się
przynajmniej wydawało, niewiele się zmienił w ciągu tych dziesięciu lat; w tym
czasie stworzył dzieło, ale także nie znalazł i nie spodziewał się znaleźć szczęścia.
Jean-Pierre Pernaut zamilkł i łyknął beaumes-de-venise; Olga obróciła
spojrzenie o parę stopni w bok i nagle dostrzegła Jeda, stojącego nieruchomo w
tłumie gości. Czasem kilka sekund wystarcza, aby nie tyle zdecydować o całym
życiu, ile określić charakter jego głównego kierunku. Lekko dotknęła ramienia
prezentera, przeprosiła go, paroma susami znalazła się na wprost Jeda i
pocałowała go w usta. Potem odsunęła się, trzymając go za ręce; przez kilka
sekund stali w milczeniu.
Wyglądający nad wyraz życzliwie we fraku od Arthura van Aschendonka Jean-
Pierre Pernaut patrzył, jak do niego podchodzą. Uśmiechał się szeroko, sprawiając
wrażenie człowieka, który świetnie zna życie, a nawet żywi wobec niego sympatię.
Olga dokonała prezentacji.
- Przecież ja pana znam! - wykrzyknął prezenter, uśmiechając się jeszcze
szerzej. - Chodźmy!

Szybko przeszedłszy przez ostatni salon, po drodze muskając ramię Patricka Le


Laya{58} (który swego czasu bezowocnie usiłował objąć udziały w jego stacji
telewizyjnej), gospodarz poprowadził ich wysokim korytarzem o łukowatym
sklepieniu obłożonym wapiennymi kamieniami. Rezydencja Jeana-Pierre'a
Pernauta, ze swymi korytarzami i kryptami, bardziej przypominała romański
klasztor niż miejski pałacyk. Zatrzymali się przed masywnymi drzwiami obitymi
skórą.
- Moje biuro - oznajmił prezenter.
Stanął w progu, pozwalając im rozejrzeć się po wnętrzu. Na mahoniowych
półkach stały przede wszystkim przewodniki turystyczne wszelkiej maści - seria
„Guide du Routard" sąsiadowała z „Guide Bleu", „Petit Fute" z „Lonely Planet". W
gablotach wystawiono dzieła Jeana-Pierre'a Pernauta, od „Wspaniałych sztuk
rzemieślniczych” po „Francję smaków”. W jednej z gablot stało pięć nagród Sept
d'Or, które zdobył w swej karierze zawodowej, a także jakieś bliżej nieokreślone
puchary sportowe. Głębokie skórzane fotele otaczały mahoniowe biurko. Za
biurkiem Jed dostrzegł jedną ze swoich fotografii z okresu Michelin, dyskretnie
oświetloną halogenowym reflektorkiem. O dziwo, prezenter nie wybrał jakiegoś
spektakularnego, rzucającego się w oczy ujęcia, na przykład skalistego wybrzeża
w departamencie Var czy wąwozów w Verdon. Fotografia, przedstawiająca
Gournay-en-Bray, była zrobiona bez żadnych efektów związanych z oświetleniem
lub perspektywą; Jed przypominał sobie, że robił ją dokładnie z góry. Białe, zielone
i brunatne plamy były równomiernie rozrzucone, poprzecinane symetryczną siecią
dróg departamentalnych. Żadna miejscowość nie wyróżniała się bardziej od
innych, wszystkie wyglądały, jakby były tej samej wielkości; całość sprawiała
wrażenie spokoju, równowagi, niemal abstrakcji. Zdał sobie sprawę, że
przelatywał nad tym krajobrazem na niskiej wysokości, zaraz po starcie z lotniska
w Beauvais, po wizycie u Houellebecqa w Irlandii. Widząc tę konkretną
rzeczywistość, to dyskretne zestawienie łąk, pól i miasteczek, odniósł to samo
wrażenie równowagi, spokoju i harmonii.
- Wiem, że ostatnio poświęcił się pan malarstwu - podjął Jean-Pierre Pernaut - i
że namalował pan mój portret. Prawdę mówiąc, chciałem go kupić, ale François
Pinault zaoferował tak wysoką cenę, że nie dałem rady.
- François Pinault? - zdziwił się Jed. „Dziennikarz Jean-Pierre Pernaut
prowadzi zebranie redakcyjne” był obrazem wyciszonym, o klasycznej fakturze, w
najmniejszym stopniu niepodobnym do dotychczasowych nabytków bretońskiego
biznesmena, znacznie bardziej wild. Pewnie postanowił urozmaicić swoją kolekcję.
- Może powinienem był... Tak mi przykro... Może powinienem był wprowadzić
rodzaj klauzuli preferencyjnej dla osób przedstawionych na moich obrazach.
- Cóż, takie są prawa rynku - powiedział Pernaut z szerokim, pogodnym
uśmiechem, bez cienia wyrzutu, a nawet poklepał Jeda przyjaźnie po ramieniu.
Prezenter ponownie poprowadził ich sklepionym korytarzem; poły fraka
dostojnie powiewały za jego plecami. Jed zerknął na zegarek: dochodziła północ.
Znowu przeszli przez dwuskrzydłowe drzwi wiodące do salonów, gdzie panował w
tej chwili maksymalny harmider; pojawili się kolejni goście, musiało już być jakieś
czterysta lub pięćset osób. Stojący w centrum małej grupki, mocno podchmielony
Patrick Le Lay głośno perorował; dorwał się do château-neuf-du-pape i popijał
prosto z butelki. Wyraźnie spięta Claire Chazal{59} położyła mu rękę na ramieniu,
próbując go uciszyć, ale prezes stacji telewizyjnej najwidoczniej utracił już wszelkie
hamulce.
- TF1 to największa stacja! - wydzierał się. - Nawet pół roku nie daję temu
nowemu kanałowi Jeana-Pierre'a! Tak samo ci z M6 myśleli, że ten ich idiotyczny
reality show, Loft, nas utopi, a my podbiliśmy stawkę Koh Lantą i daliśmy im w
dupę! W dupę! - powtórzył, rzucając pustą butelkę przez ramię; przeleciała tuż
obok głowy Juliena Lepers'a i roztrzaskała się u stóp trzech facetów w średnim
wieku, w szarych garniturach, którzy spojrzeli na sprawcę surowym wzrokiem.
Jean-Pierre Pernaut bez wahania podszedł do swojego dawnego prezesa i
stanął na wprost niego.
- Za dużo wypiłeś, Patrick - oznajmił spokojnym głosem; pod materiałem fraka
jego mięśnie były napięte, a twarz stężała, jakby szykował się do walki.
- Dobra, dobra... - mruknął Le Lay, nagle oklapły. -No już dobra...
W tym momencie czyjś wibrujący tenor o niezwykłej mocy dobiegłz drugiego
salonu. Inne głosy, barytony i basy, podjęły ten sam temat, śpiewając bez słów a
cappella. Wielu gości obróciło głowy w tamtym kierunku, rozpoznając słynny
zespół korsykańskiej muzyki polifonicznej. Dwunastu mężczyzn w różnym wieku, w
czarnych spodniach, luźnych bluzach i beretach przez ponad dwie minuty
prezentowało swoje niezwykłe umiejętności wokalne na granicy muzyki i okrzyków
wojennych. Później nagle zamilkli. Rozkładając lekko ramiona, Jean-Pierre Pernaut
wysunął się z tłumu, poczekał, aż zapadnie cisza i mocnym głosem powiedział:
- Szczęśliwego Nowego Roku!
Wystrzeliły pierwsze korki szampana. Prezenter podszedł do trzech mężczyzn w
szarych garniturach i po kolei uścisnął im ręce.
- To członkowie zarządu Michelina - szepnęła Olga do Jeda, ruszając w ich
stronę. - Z finansowego punktu widzenia TF 1 nic nie znaczy w stosunku do
Michelina. A podobno Bouygues ma już dosyć pokrywania ich strat... - zdążyła
jeszcze dodać, zanim Jean-Pierre Pernaut przedstawił ją tamtym trzem.
- Spodziewałem się, że Patrick zrobi jakiś skandal - tłumaczył członkom
zarządu. - Bardzo źle zniósł moje odejście.
-To przynajmniej świadczy, że nasz projekt nie pozostawia ludzi obojętnymi -
odpowiedział najstarszy z nich. W tym momencie Jed zauważył zbliżającego się
faceta koło czterdziestki w dresach i raperskiej bejsbolówce nasadzonej daszkiem
do tyłu; z osłupieniem rozpoznał w nim Patricka Forestiera, dyrektora do spraw
komunikacji Michelin France. „Hi!", rzucił Patrick w kierunku trzech członków
zarządu i przybił z nimi piątkę. „Hi!", odpowiedzieli po kolei. Sytuacja wyraźnie
zaczęła wymykać się spod kontroli, gwar rozmów nagle się nasilił, orkiestry
baskijska i sabaudzka zaczęły grać równocześnie; Jeda zlał pot, przez chwilę
próbował nadążyć za Olgą, która krążyła od jednego gościa do drugiego i z
ciepłym uśmiechem na twarzy składała im życzenia noworoczne; widząc
przyjacielski, a zarazem poważny wyraz twarzy osób, do których podchodziła,
zrozumiał, że to zespół jej pracowników.
Poczuł narastające mdłości, wybiegł na dziedziniec i wyrzygał się do doniczki z
palmą. Część gości wychodziła już z przyjęcia, w tym trzej członkowie zarządu
Michelina. Skąd się tu wzięli? Czyżby nocowali w jednym hotelu? Posuwając się
miękko w formacji trójkątnej, w pełnym poczuciu, że reprezentują władzę i
prawdziwy świat, bez słowa minęli wandejskich wieśniaków. Mogliby stanowić
świetny temat obrazu, pomyślał Jed, gdy tak dyskretnie opuszczają przyjęcie, a za
nimi gwiazdy telewizji francuskiej ryczą ze śmiechu i wydają nieartykułowane
okrzyki podczas konkursu świńskich piosenek, zorganizowanego przez Juliena
Lepers'a. Tajemniczy w swym ciemnogranatowym fraku Jean-Pierre Pernaut
rozglądał się wokół nieustraszonym wzrokiem, a Patrick Le Lay, pijany i przegrany,
chwiał się na chodniku, machając na członków zarządu Michelina, którzy nie
zaszczycili go nawet jednym spojrzeniem. „Wielka zmiana w historii telewizji
zachodnioeuropejskiej”, tak mógłby nazywać się ten obraz, którego Jed i tak nie
miał zamiaru malować; znowu zwymiotował, czując gorycz w ustach; nie powinien
był mieszać kreolskiego ponczu z absyntem.
Patrick Le Lay z zakrwawionym czołem wlókł się po chodniku, straciwszy
wszelką nadzieję, że dogoni członków zarządu, którzy właśnie skręcali w aleję
Charles de Gaulle. Muzyka uspokoiła się, z salonów dochodziły powolne rytmy
groove w sabaudzkim wydaniu. Jed uniósł wzrok w kierunku nieba i obojętnych
konstelacji gwiazd. Pojawiały się duchowe konfiguracje nowego typu, w każdym
razie coś na trwałe zmieniało się w krajobrazie francuskich mediów
audiowizualnych, przynajmniej tak wnioskował Jed na podstawie rozmów gości,
którzy zabierali płaszcze i powoli kierowali się ku wyjściu. Usłyszał w przelocie
słowa „świeża krew" i „egzamin dojrzałości"; zrozumiał, że wiele rozmów kręci się
wokół Olgi, będącej nowym nabytkiem telewizji francuskiej; najczęściej powtarzały
się słowa „przyszła z biznesu", komentowano też jej urodę. Nie był w stanie
ocenić, jaka temperatura panuje na dworze, na zmianę ogarniały go dreszcze i
uderzenia gorąca. Znowu zrobiło mu się niedobrze i z trudem zwymiotował na
palmę. Podnosząc się, zobaczył Olgę w futrze z irbisa, która przyglądała mu się z
pewnym niepokojem.
- Wracajmy.
- Do ciebie?
Bez słowa wzięła go pod ramię i zaprowadziła do samochodu.
- Delikatny Francuzik... - powiedziała z uśmiechem i ruszyła.

13

Pierwsze blaski dnia przenikały przez szparę w grubych, podwójnych zasłonach


w szkarłatno-żółte wzory. Leżąca obok Jeda Olga w krótkiej, zadartej do pasa
koszulce nocnej spała, spokojnie oddychając. Pogłaskał ją po białych, okrągłych
pośladkach, delikatnie, żeby nie obudzić. Przez ostatnich dziesięć lat jej ciało
prawie się nie zmieniło, tylko piersi stały się nieco ciężkie. Ten przepiękny,
zmysłowy kwiat zaczynał już więdnąć, a teraz spustoszenia mogły tylko
przyśpieszyć. Była od niego dwa lata starsza; nagle zdał sobie sprawę, że w
następnym miesiącu stuknie mu czterdziestka. Dochodzili mniej więcej do połowy
życia; czas płynął tak szybko. Wstał i pozbierał ubrania zaścielające podłogę. Nie
pamiętał, żeby się poprzedniego wieczoru rozbierał, pewnie zrobiła to Olga; miał
wrażenie, że zasnął, ledwie przyłożył głowę do poduszki. Czy się kochali? Chyba
nie, i już samo to było niepokojące, przecież po tylu latach rozłąki powinni
przynajmniej spróbować; jego prawdopodobny brak natychmiastowej erekcji
można było z łatwością przypisać nadmiernemu spożyciu alkoholu, Olga mogła
chociaż spróbować go wylizać, nie pamiętał jednak, żeby coś takiego miało
miejsce; może powinien był poprosić? To wahanie na temat własnych praw
seksualnych, na temat tego, co w ich związku należy uważać za naturalne i
normalne, też budziło niepokój i zapewne stanowiło zapowiedź rychłego końca.
Seksualność to delikatna sprawa, trudno w nią wkroczyć, ale jakże łatwo z niej
wyjść.

Zamknął za sobą obite białą skórą drzwi do sypialni i ruszył długim korytarzem;
po prawej znajdowały się kolejne sypialnie i gabinet, po lewej amfilada salonów ze
stiukami w stylu Ludwika XVI i parkietami w jodełkę. W półmroku, rozświetlonym
stojącymi gdzieniegdzie wysokimi lampami z abażurem, mieszkanie wydało mu się
ogromne. Przemaszerował przez jeden z salonów i uchylił zasłonę: aleja Foch
ciągnęła się w nieskończoność, dziwnie szeroka, pokryta cienką warstwą szronu.
Jedynym znakiem życia była rura wydechowa stojącego w alejce do parkowania
czarnego jaguara XJ z warczącym na luzie silnikiem. Po chwili z jednej z kamienic
chwiejnym krokiem wyszła kobieta w wieczorowej sukni i usiadła obok kierowcy;
samochód ruszył w kierunku Łuku Triumfalnego. Nad miejskim pejzażem ponownie
zaległa martwa cisza. Jed z niezwykłą ostrością widział, jak słabe zimowe słońce
wstaje między wieżowcami La Défense, połyskując na idealnie czystej jezdni. Na
końcu korytarza znalazł przestronną kuchnię z szafkami ze szczotkowanego
aluminium wokół centralnej wyspy z bazaltowym blatem. Lodówka była pusta;
stało w niej tylko pudełko czekoladek Debauve et Gallais i napoczęta zgrzewka
soku pomarańczowego Leader Price. Rozejrzał się wokół, zobaczył ekspres do
kawy i zrobił sobie filiżankę nespresso. Olga jest tak łagodna i kochająca, Olga go
naprawdę kocha, powtarzał sobie z rosnącym smutkiem, nabierając pewności, że
niczego już między nimi nie będzie, że niczego między nimi nie może już być; życie
daje czasem człowiekowi szansę, ale jeśli jest się zbyt tchórzliwym lub
niezdecydowanym, aby z niej skorzystać, życie zaczyna od nowa rozdawać karty;
jest taki moment, kiedy można coś zrobić, aby zdobyć szczęście, ten moment trwa
kilka dni, czasem kilka tygodni, a nawet miesięcy, ale następuje on raz i tylko raz,
nie można do niego wrócić, brak już miejsca na entuzjazm, na pewność siebie i
wiarę, pozostaje jedynie łagodna rezygnacja, wzajemna i pełna smutku litość,
niepotrzebne, a zarazem słuszne poczucie, że coś mogło się zdarzyć, nie
okazaliśmy się po prostu godni daru, jaki został nam ofiarowany. Zrobił sobie
drugą kawę, która całkowicie rozwiała jego senność, po czym zaczął się namyślać
nad wiadomością, jaką zostawi Oldze. „Powinniśmy jeszcze się zastanowić",
napisał, skreślili napisał jeszcze raz: „Zasługujesz na kogoś lepszego ode mnie".
Znowu skreślił i napisał: „Mój ojciec umiera". Zdał sobie sprawę, że nigdy nie
mówił Oldze o ojcu, zmiął kartkę i wyrzucił ją do śmieci. Wkrótce będzie w wieku,
w jakim był ojciec w chwili jego narodzin; posiadanie dziecka oznaczało dla niego
koniec wszelkich ambicji artystycznych, a bardziej ogólnie akceptację śmierci - jak
dla wielu zapewne osób, ale dla jego ojca w szczególności. Wrócił korytarzem do
sypialni; Olga nadal spokojnie spała zwinięta w kłębek. Postał obok przez minutę,
słuchając jej regularnego oddechu, w kompletnej niemożności dojścia do
jakiejkolwiek syntezy; nagle przypomniał mu się Houellebecq. Pisarz musi mieć
jakąś wiedzę o życiu albo przynajmniej sprawiać takie wrażenie. Tak czy inaczej,
Houellebecq powinien znaleźć miejsce w jego syntezie.
Zrobiło się już całkiem jasno, ale aleja Foch była nadal pusta. Nigdy nie mówił
Oldze o swoim ojcu ani ojcu o Oldze, podobnie jak nie rozmawiał o nich ani z
Houellebecqiem, ani z Franzem; zachował jakieś szczątkowe życie towarzyskie,
ale nie tworzyło ono żadnej sieci czy tkanki, niczego żywego, była to elementarna,
minimalna struktura o niezależnych od siebie, suchych rozgałęzieniach. Po
powrocie do domu włożył portret pisarza do tytanowej skrzyni, którą przymocował
do bagażnika na dachu terenowego audi. Dojechawszy do Porte d'Italie, skręcił w
autostradę A10.
Kiedy minął ostatnie magazyny na przedmieściach, zorientował się, że śnieg nie
stopniał. Na dworze było minus trzy, ale ogrzewanie działało znakomicie, w
samochodzie panowało przyjemne ciepło. Audi mają bardzo dobre wykończenie, z
którym - według „Autojournal" - mogą rywalizować tylko niektóre modele lexusa;
ten samochód był jego pierwszym nabytkiem od czasu, gdy zyskał nowy status
finansowy; już podczas pierwszej wizyty w salonie urzekła go solidność i precyzja
wykonania, cicho zamykające się drzwi, jak w sejfie. Pokrętło tempomatu ustawił
na sto pięć na godzinę. Delikatne ząbki co pięć kilometrów ułatwiały regulację; ten
samochód był naprawdę doskonały. Płaską równinę pokrywała warstwa
nietkniętego śniegu; nad uśpioną Beauce świeciło waleczne, niemal radosne
słońce. Przed Orleanem skręcił w E60 w kierunku Courtenay. Kilka centymetrów
pod powierzchnią ziemi spoczywały ziarna czekające na kiełkowanie, na
przebudzenie. Ta podróż będzie trwać zbyt krótko, pomyślał. Potrzebował wielu
godzin, nawet dni jazdy ze stałą prędkością po autostradzie, aby zacząć jasno
myśleć. Zmusił się do zatrzymania na stacji benzynowej; ruszając w dalszą drogę,
pomyślał, że powinien zadzwonić do Houellebecqa i uprzedzić go o swoim
przyjeździe.
Zjechał z autostrady na Montargis-Ouest, zatrzymał się kilkadziesiąt metrów
przed bramką, wybrał numer pisarza i odczekał kilkanaście dzwonków. Słońce
znikło, nad zaśnieżonym krajobrazem rozciągało się mlecznobiałe niebo. Kremowe
budki punktów poboru opłat uzupełniały tę dyskretną harmonię jasnych tonów.
Wysiadł z samochodu i uderzyła go fala zimna, znacznie bardziej przenikliwego niż
w mieście; przez kilka minut spacerował po wyasfaltowanym parkingu. Patrząc na
tytanową skrzynię na dachu samochodu, nagle uprzytomnił sobie, po co właściwie
jedzie, i pomyślał, że teraz, gdy wszystko jest skończone, może Houellebecqa
przeczytać. Ale co jest teraz skończone? Już zadając sobie to pytanie, znał na nie
odpowiedź i zrozumiał, że Franz miał rację: „Michel Houellebecq, pisarz”
pozostanie jego ostatnim obrazem. Zapewne będą mu jeszcze przychodzić do
głowy pomysły na obrazy, marzenia o obrazach, ale nigdy nie znajdzie
dostatecznej energii i motywacji, aby nadać im kształt. Jak mówił Houellebecq,
opowiadając o swojej karierze powieściopisarskiej, można robić notatki, próbować
składać zdania, lecz aby zabrać się za pisanie powieści, trzeba poczekać, aż
wszystko stanie się zwarte i niezbite, aż pojawi się autentyczna konieczność.
Człowiek nigdy sam nie decyduje o pisaniu książki, dodał; książka jest jak blok
cementu, który zaczyna tężeć, a możliwości działania autora ograniczają się do
bycia na miejscu i czekania w rozpaczliwej bezczynności, aż proces powstawania
książki sam z siebie się rozpocznie. W tym momencie Jed zrozumiał, że nigdy już
bezczynność nie będzie dla niego źródłem rozpaczy, a obraz Olgi wrócił do jego
pamięci jak zjawa niedokończonego szczęścia; gdyby potrafił, odmówiłby za nią
modlitwę. Wsiadł do samochodu, powoli ruszył w kierunku punktu poboru opłat,
wyjął kartę kredytową, żeby zapłacić.

Koło południa dotarł do miasteczka, w którym mieszkał Houellebecq, na ulicach


nie było nikogo. Zresztą, czy kiedykolwiek ktokolwiek pojawiał się na ulicach tego
miasteczka? Stały tu na przemian domy z wapienia kryte starą dachówką,
zapewne typowe dla tego regionu, i bielone chaty z muru pruskiego, jakich raczej
można by się spodziewać na normandzkiej wsi. Porośnięty bluszczem kościół nosił
ślady intensywnej renowacji; najwyraźniej tutaj nie żartowano sobie z dziedzictwa
narodowego. Wszędzie widać było ozdobne krzewy i kwietniki; drewniane tabliczki
zapraszały na trasę krajoznawczą na obrzeżach La Puisaye; dom kultury zachęcał
do obejrzenia stałej wystawy miejscowego rzemiosła. Prawdopodobnie od dawna
były tu już tylko domy letniskowe mieszczuchów.
Dom Houellebecqa stał nieco poza miasteczkiem; kiedy Jedowi udało się
wreszcie do niego dodzwonić, pisarz podał mu wyjątkowo jasne wskazówki. Jak
powiedział, właśnie wraca ze spaceru z psem, z długiego spaceru po zamarzniętej
okolicy, i z przyjemnością zaprosi go na obiad.
Jed zaparkował przed bramą dużego obejścia w kształcie litery L, o ścianach
pokrytych wapnem. Zdjął z dachu skrzynię z obrazem i nacisnął dzwonek.
Wewnątrz domu natychmiast rozległo się szczekanie psa. Kilka sekund później
drzwi otworzyły się; wielki pies o gęstym czarnym futrze rzucił się do bramy,
głośno ujadając. Za nim pojawił się autor „Cząstek elementarnych” w skórzanej
kurtce i sztruksowych spodniach. Jed natychmiast zauważył, że pisarz wyraźnie
się zmienił. Był potężniej zbudowany, pewnie bardziej umięśniony, chodził
energicznym krokiem, na ustach miał uśmiech. A jednocześnie schudł, na twarzy
pojawiły się zmarszczki mimiczne, krótko obcięte włosy posiwiały. Wygląda jak
zwierzę, które przywdziało zimową szatę, pomyślał Jed.

Na kominku w livingu buzował ogień; usiedli w fotelach pokrytych


ciemnozielonym welurem.
- Zostało tu trochę starych mebli... - powiedział Houellebecq. - Resztę
dokupiłem na pchlim targu.
Na niskim stoliku postawił talerz z plasterkami kiełbasy i oliwkami, otworzył
butelkę chablis. Jed wyjął portret ze skrzyni i postawił na oparciu kanapy.
Houellebecq rzucił na obraz roztargnione spojrzenie, po czym omiótł wzrokiem całe
pomieszczenie.
- Nieźle by wyglądał nad kominkiem, no nie? - zapytał w końcu. To było jedyne,
co zdawało się go interesować. Może tak i lepiej, pomyślał Jed; ostatecznie czym
jest obraz, jeśli nie bardzo kosztownym elementem umeblowania? Popijał wino
małymi łykami.
- Chce pan zwiedzić? - zapytał Houellebecq.
Oczywiście Jed przyjął zaproszenie. Dom mu się podobał, przypominał
posiadłość jego dziadków, ale prawdę mówiąc, wszystkie tradycyjne domy
wiejskie są do siebie dość podobne. Poza livingiem była tu duża kuchnia,
powiększona o spiżarnię, która służyła też za drewutnię i piwnicę. Po prawej
znajdowały się dwa kolejne pokoje. Pierwszy w którym nikt nie mieszkał i gdzie na
środku stało tylko wąskie, wysokie łóżko dwuosobowe, był lodowato zimny. W
drugim stało jednoosobowe łóżko dla dziecka wbudowane w półkę z książkami i
sekretarzyk z podnoszonym blatem. Na półce u wezgłowia łóżka stały książki:
Chateaubriand, Vigny, Balzak.
-Tak, tu właśnie sypiam - potwierdził Houellebecq, kiedy wrócili do livingu i
ponownie zasiedli przed kominkiem. - W swoim starym łóżku z czasów
dzieciństwa. Człowiek kończy w tym samym punkcie, w którym zaczynał... - dodał
trudnym do interpretacji tonem (zadowolenie? rezygnacja? gorycz?). Żadna
odpowiedź nie przyszła Jedowi do głowy.
Po trzecim kieliszku chablis poczuł lekkie otępienie.
- Przejdźmy do stołu - zaproponował pisarz. - Zrobiłem wczoraj sztukamięs,
dzisiaj będzie lepszy, podgrzany zawsze lepiej smakuje.
Pies podążył za nimi do kuchni, zwinął się w kłębek na kocu w koszu i z
zadowoleniem westchnął. Sztukamięs był pyszny. Zegar wahadłowy cicho tykał.
Za oknem rozciągały się ośnieżone pola, na horyzoncie ciemną linią rysował się
las.
- Wybrał pan spokojne życie - powiedział Jed.
- Dochodzimy do końca i spokojnie się starzejemy.
- Już pan nie pisze?
- Na początku grudnia próbowałem napisać wiersz o ptakach, z grubsza wtedy
kiedy zaprosił mnie pan na swoją wystawę. Kupiłem karmnik, włożyłem do niego
kawałki słoniny; było już mroźno, zima nadeszła wcześniej niż zwykle. Zleciało się
ich mnóstwo: zięby, sikorki, gile... Bardzo zasmakowały w słoninie, ale żeby od
razu pisać wiersz... W końcu napisałem o swoim psie. To był rok na literę P, psu
dałem na imię Platon i udało mi się napisać wiersz, jeden z najlepszych, jakie
kiedykolwiek napisano o filozofii platońskiej, a pewnie również o psach. Będzie to
jedno z moich ostatnich dzieł, może wręcz ostatnie.
W tej samej chwili Platon poruszył się na swoim kocu, machając w powietrzu
łapami i powarkując przez sen, ale zaraz się uspokoił.
- Ptaki to nic - ciągnął Houellebecq. - Małe, kolorowe, wypełnione życiem kulki,
które wysiadują jaja i zjadają tysiące owadów, żałośnie fruwając w tę i nazad,
głupie i załatane życie, w całości poświęcone zżeraniu owadów, czasem jakiejś
uczcie z larw, no i reprodukcji. Pies nosi w sobie indywidualny los i obraz świata,
ale jego dramat ma w sobie coś niezróżnicowanego, nie jest ani historyczny, ani
faktycznie narracyjny, a ja chyba skończyłem ze światem jako narracją, ze
światem powieści i filmów, również ze światem muzyki. Interesuje mnie już tylko
świat jako zestawienie: świat poezji, malarstwa. Jeszcze trochę sztukamięsa?
Jed grzecznie odmówił. Houellebecq wyjął z lodówki sery, saint-nectaire i
époisses, ukroił chleba, otworzył kolejną butelkę chablis.
- Miło, że przywiózł mi pan ten obraz - dodał po chwili. - Będę na niego czasem
patrzeć, wspominając, jak intensywne miałem niegdyś życie.

Wrócili do livingu na kawę. Houellebecq dorzucił do ognia dwa polana, po czym


wyszedł do kuchni. Jed zabrał się za studiowanie biblioteki; zdziwiła go mała liczba
powieści, niemal wyłącznie klasyków. Natomiast z zaskoczeniem odkrył dzieła
dziewiętnastowiecznych reformatorów społecznych: Marksa, Proudhona, Comte'a,
ale również Fouriera, Cabeta, Saint-Simona, Pierre'a Leroux, Owena, Carlyle'a i
wielu innych, których nazwiska nic mu nie mówiły. Pisarz wrócił, niosąc tacę z
maszynką do kawy, ciasteczkami i butelką śliwowicy.
- Wie pan, co twierdzi Comte - powiedział. - Że ludzkość składa się w większym
stopniu ze zmarłych niż z żywych. Cóż, jestem teraz na tym etapie, utrzymuję
kontakt przede wszystkim ze zmarłymi.
Na to Jed również nie znalazł żadnej odpowiedzi. Na stoliku zobaczył stare
wydanie Wspomnień Tocqueville'a.
- Ciekawy przypadek, Tocqueville... - ciągnął pisarz. - „O demokracji w
Ameryce” to arcydzieło, książka o niesłychanej, wizjonerskiej mocy, nowatorska
absolutnie we wszystkich aspektach, zapewne najinteligentniejsza książka o
polityce, jaką kiedykolwiek napisano. I po stworzeniu tego niezwykłego dzieła,
zamiast kontynuować, całą swoją energię poświęcił na to, żeby dać się wybrać na
deputowanego w jakimś niewielkim okręgu w La Manche, zajmować stanowiska w
kolejnych rządach, jak zwykły polityk. A przecież nie utracił ostrości widzenia i
zmysłu obserwacji... - Kartkował „Wspomnienia”, równocześnie gładząc po
grzbiecie Platona, który wyciągnął się u jego stóp. - Niech pan posłucha, jak
zjechał Lamartine'a. Ale mu dołożył! - Przyjemnym, dobrze ustawionym głosem
zaczął czytać:
„Nie wiem, czy w tym świecie samolubnych ambicji, w jakim przebywałem,
spotkałem umysł bardziej wyjałowiony z myśli o dobru publicznym. Widziałem
mnóstwo ludzi siejących zamęt w kraju dla umocnienia swojej pozycji, jest to
znieprawienie nagminne. Lecz Lamartine jest jedynym, jak sądzę, który gotów był
wywrócić świat dla swej rozrywki"{60}.
- Tocqueville nie potrafi otrząsnąć się po spotkaniu takiego indywiduum.
Osobiście jest człowiekiem fundamentalnie uczciwym, próbującym czynić to, co
uważa za najlepsze dla kraju. Potrafi zrozumieć ambicję czy pożądliwość, ale takie
komedianctwo, taka mieszanina nieodpowiedzialności i dyletanctwa wprawiają go
w osłupienie. O, i jeszcze to, kawałek dalej:
„Nie znałem również nikogo mniej szczerego, kto prawdę miałby w zupełniejszej
pogardzie. Mówiąc, że ją ma w pogardzie, mylę się. Nigdy nie miał dla niej na tyle
czci, ażeby się nią w ogóle przejmować. Przemawiając lub pisząc, trzyma się
prawdy lub od niej oddala, nie zwracając na to uwagi, ponieważ pochłania go
jedynie efekt, jaki chce wywołać w tym momencie".
Zapomniawszy o gościu, Houellebecq dalej czytał sam dla siebie, z rosnącym
rozradowaniem przewracając kartki.
Jed odczekał chwilę, zawahał się, po czym jednym haustem opróżnił kieliszek
śliwowicy i odchrząknął. Houellebecq podniósł na niego wzrok.
- Przyjechałem - powiedział Jed - aby dać panu ten obraz, to oczywiste, ale
również dlatego, że oczekuję od pana pewnego przesłania.
- Przesłania? - Uśmiech na twarzy pisarza zamarł, ustępując miejsca
ziemistemu, organicznemu smutkowi. - Odnosi pan wrażenie... - powiedział w
końcu, powoli cedząc słowa - że moje życie się kończy i jestem rozczarowany, czy
tak?
- No... mniej więcej tak.
- Cóż, ma pan rację: moje życie kończy się i jestem rozczarowany. Nie nastąpiło
nic z tego, czego oczekiwałem jako młody człowiek. Przeżyłem chwile
interesujące, ale zawsze trudne, zawsze na granicy mych sił, nic nigdy nie zostało
mi darowane, a teraz mam już tego dosyć, chciałbym tylko, żeby wszystko
zakończyło się bez nadmiernego cierpienia, bez ciężkiej choroby, bez kalectwa.
- Mówi pan jak mój ojciec... - powiedział miękko Jed.
Houellebecq wzdrygnął się na słowo ojciec, jakby usłyszał coś sprośnego, po
czym na jego twarzy pojawił się zblazowany, uprzejmy, pozbawiony ciepła
uśmiech. Jed połknął trzy ciasteczka jedno po drugim i wychylił duży kieliszek
śliwowicy, zanim zaczął mówić dalej.
- Mój ojciec - powtórzył - opowiadał mi o Williamie Morrisie. Chciałbym
wiedzieć, czy pan go zna i co o nim sądzi.
- William Morris... - w głosie Houellebecqa znowu pojawił się obiektywny,
pozbawiony emocji ton. - Ciekawe, że ojciec panu o nim mówił. Prawie nikt nie zna
Williama Morrisa.
- W środowisku architektów i artystów, w którym ojciec przebywał w latach
młodości, najwyraźniej owszem.
Houellebecq wstał i przez parę minut szperał w bibliotece, zanim wyciągnął
cienki tomik w pożółkłej, podniszczonej okładce ozdobionej secesyjnymi wzorami.
Usiadł i zaczął ostrożnie przewracać poplamione, sztywne kartki. Bez cienia
wątpliwości książeczka od lat nie była otwierana.
- Proszę - oznajmił w końcu. - To mniej więcej oddaje jego punkt widzenia. Oto
fragment wykładu, jaki wygłosił w Edynburgu w tysiąc osiemset osiemdziesiątym
dziewiątym:
„Tak oto wygląda pozycja artystów: jesteśmy ostatnimi przedstawicielami
rzemiosła, któremu produkcja przemysłowa zadała cios ostateczny".
- Pod koniec życia przyłączył się do marksizmu, ale na początku wyglądało to
inaczej, miał bardzo oryginalne poglądy. Wychodząc od punktu widzenia artysty
tworzącego dzieło, próbował przenieść go na całość produkcji, zarówno
przemysłowej, jak i rolniczej. Trudno dzisiaj wyobrazić sobie bogactwo myśli
politycznej tamtych czasów. Chesterton złożył hołd Williamowi Morrisowi w
„Powrocie Don Kichota”. To ciekawa powieść, autor opisuje rewolucję opartą na
powrocie do rzemiosła i średniowiecznego chrześcijaństwa, rozprzestrzeniającą
się stopniowo na Wyspach Brytyjskich, wypierającą inne ruchy robotnicze, takie
jak socjalizm czy marksizm, prowadzącą do zarzucenia systemu produkcji
przemysłowej na rzecz rzemieślniczych i rolniczych wspólnot. Coś absolutnie
niewiarygodnego, przedstawionego w baśniowej atmosferze, niezbyt odległego od
jego nowel z cyklu o ojcu Brownie. Myślę, że Chesterton ukazał tam wiele ze
swoich własnych przekonań. Trzeba jednak przyznać, że William Morris, z tego, co
o nim wiadomo, był człowiekiem dość niezwykłym.
W kominku osunęło się polano, sypiąc wokół iskrami.
- Powinienem kupić parawan - mruknął Houellebecq, zanurzając usta w
kieliszku. Jed wciąż mu się uważnie przyglądał, siedząc nieruchomo i czując, jak
ogarnia go jakieś niepojęte napięcie nerwowe. Houellebecq patrzył na niego ze
zdziwieniem, a Jed z zażenowaniem nagle zdał sobie sprawę, że lewa ręka
konwulsyjnie mu drży.
- Przepraszam - powiedział w końcu, w jednej chwili odprężając się. -
Przechodzę ostatnio przez... szczególny okres.
- William Morris nie miał zbyt wesołego życia według ogólnie przyjętych
kryteriów - podjął Houellebecq. - A jednak wszystkie świadectwa ukazują go jako
człowieka radosnego, optymistycznego, aktywnego. Mając dwadzieścia trzy lata
poznał Jane Burden, osiemnastoletnią modelkę pozującą malarzom. Poślubił ją
dwa lata później, sam miał zamiar zająć się malarstwem, ale zrezygnował,
uważając, że nie ma talentu; malarstwo szanował ponad wszystko. W Upton nad
brzegiem Tamizy zbudował dom według własnych planów i urządził go dla siebie,
żony i dwóch córek. Wszyscy, którzy mieli okazję tę żonę spotkać, mówili o jej
wyjątkowej urodzie, ale nie była mu wierna. Między innymi miała romans z Dantem
Gabrielem Rossettim, jednym z założycieli bractwa prerafaelitów. William Morris
darzył go ogromnym podziwem jako malarza. W końcu Rossetti u nich zamieszkał i
po prostu zastąpił Morrisa w łożu małżeńskim. Wtedy Morris zaczął podróżować
na Islandię, nauczył się języka, zaczął tłumaczyć islandzkie sagi. Po kilku latach
wrócił i postanowił wyjaśnić sytuację; Rossetti zgodził się wyjechać, ale coś pękło i
w małżeństwie Morrisa nigdy nie pojawiła się na nowo prawdziwa intymność
cielesna. Działał w różnych ruchach społecznych, ale wystąpił z Social Democratic
Federation, którą uważał za zbyt umiarkowaną, założył Socialist League, stojącą
na pozycjach otwarcie komunistycznych i do śmierci z dużym zaangażowaniem
bronił sprawy komunizmu, pisząc artykuły, wygłaszając wykłady, uczestnicząc w
meetingach...
Houellebecq zamilkł, z rezygnacją pokiwał głową i delikatnie pogłaskał grzbiet
Platona, który westchnął z zadowoleniem.
- Do samego końca - powiedział powoli - walczył przeciw wiktoriańskiej pruderii,
bronił wolnej miłości... Wie pan - dodał - zawsze nienawidziłem tego odrażającego,
choć jakże wiarygodnego poglądu, że wszelka działalność, wspaniałomyślna i
pozornie bezinteresowna, stanowi kompensację problemów w życiu osobistym...
Jed siedział w milczeniu przynajmniej przez minutę.
- Według pana był utopistą? - zapytał w końcu. - Całkowitym fantastą?
- W pewnym sensie tak, na pewno. Chciał likwidować szkoły, uważając, że
dzieci będą się lepiej uczyć w atmosferze całkowitej swobody; chciał likwidować
więzienia, uważając, że wyrzuty sumienia będą wystarczającą karą dla
kryminalistów. Trudno czytać te wszystkie nonsensy bez mieszaniny współczucia i
niesmaku. A przecież... - Houellebecq z namysłem szukał odpowiednich słów -
paradoksalnie w praktyce odnosił pewne sukcesy. Aby wprowadzić w życie swoje
idee dotyczące powrotu do rzemiosła, założył przedsiębiorstwo produkcji mebli i
wystroju wnętrz; robotnicy pracowali tu znacznie mniej niż w ówczesnych
fabrykach, gdzie, nie da się ukryć, byli traktowani jak niewolnicy, ale przede
wszystkim pracowali bez przymusu, każdy był od początku do końca
odpowiedzialny za swoje dzieło; podstawowa zasada Williama Morrisa głosiła, że
projekt i wykonanie nie powinny być rozdzielone, w każdym razie nie bardziej niż w
Średniowieczu. Wszystkie świadectwa potwierdzają, że panowały tam idylliczne
warunki pracy: hale produkcyjne były jasno oświetlone, dobrze wietrzone, stały na
brzegu rzeki. Całość zysków była rozdzielana między pracowników, poza niewielką
kwotą służącą finansowaniu propagandy socjalistycznej. Wbrew wszelkim
oczekiwaniom projekt odniósł natychmiastowy sukces, również z handlowego
punktu widzenia. Po stolarce zajęli się jubilerstwem, kaletnictwem, produkcją
witraży, tkanin dekoracyjnych, w każdej dziedzinie z powodzeniem; firma Morris &
Co przynosiła zyski od początku do końca swojej działalności. Nie udało się to
żadnej z kooperatyw robotniczych, jakie mnożyły się przez cały wiek dziewiętnasty,
ani falansterom Fouriera, ani Ikarii Cabeta, żadna nie potrafiła skutecznie
zorganizować produkcji dóbr przemysłowych i artykułów spożywczych; z
wyjątkiem firmy założonej przez Williama Morrisa była to długa seria porażek, już
nie wspominając o późniejszych społeczeństwach komunistycznych...

Znowu zamilkł. W pokoju zaczynało się ściemniać. Pisarz wstał, zapalił lampę,
dorzucił polano do kominka i ponownie usiadł. Jed wciąż uważnie mu się
przyglądał, z rękoma na kolanach, w całkowitym milczeniu.
- Nie wiem - powiedział Houellebecq - jestem za stary, nie mam ani ochoty, ani
zwyczaju wyciągania wniosków, chyba że w bardzo prostych sprawach.
Zachowały się jego portrety rysowane przez Burne-Jonesa: jak miesza nową farbę
na bazie barwników roślinnych, jak czyta swoim córkom. Krępy, rozczochrany
facet z czerwoną twarzą, w małych okularkach, ze strzępiastą brodą; na
wszystkich rysunkach sprawia wrażenie człowieka nadaktywnego, pełnego
niewyczerpanych pokładów dobrej woli i prostoduszności. Jedno można
powiedzieć z całą pewnością: proponowany przez Williama Morrisa model
społeczeństwa nie miałby w sobie nic utopijnego, gdyby wszyscy ludzie byli
podobni do Williama Morrisa.
Jed długo jeszcze czekał, podczas gdy nad okolicznymi polami zapadała noc.
- Dziękuję - powiedział w końcu, wstając. - Przepraszam, że zakłóciłem pański
spokój w tej samotni, ale pańskie zdanie jest dla mnie ważne. Bardzo mi pan
pomógł.
Na progu dopadł ich mróz. Śnieg słabo lśnił. Czarne gałęzie bezlistnych drzew
odcinały się od ciemnoszarego nieba.
- Będzie gołoledź - powiedział Houellebecq. - Niech pan jedzie ostrożnie.
Kiedy odwracał się, aby wejść z powrotem do domu, wolno pomachał dłonią na
wysokości ramienia na znak pożegnania. Siedzący na progu pies zdawał się kiwać
łbem, jakby cieszył się z odjazdu gościa. Jed miał zamiar jeszcze się spotkać z
Houellebecqiem, ale nagle ogarnęło go przeczucie, że to się nie zdarzy, że pojawią
się różnego rodzaju przeszkody, niesprzyjające okoliczności. Jego życie
towarzyskie zdecydowanie ulegało ostatnio uproszczeniu.
Pustymi, krętymi drogami lokalnymi, nie przekraczając trzydziestu kilometrów na
godzinę, dojechał do autostrady A10. Wjeżdżając na ślimak, zobaczył rozległą
wstęgę świateł i zorientował się, że zaraz wpadnie w niekończący się korek.
Temperatura na dworze spadła do minus dwunastu, ale wewnątrz utrzymywało się
dziewiętnaście stopni; ogrzewanie działało idealnie, nie odczuwał najmniejszego
zdenerwowania.
Włączył France-Inter i trafił na audycję omawiającą wydarzenia kulturalne
ostatniego tygodnia; recenzenci głośno rżeli, wulgarność ich skowytów i chichotów
była nie do wytrzymania. Na France-Musique leciała jakaś włoska opera, której
górnolotna, napuszona wirtuozeria szybko zaczęła go irytować; wyłączył radio.
Nigdy nie lubił muzyki, najwyraźniej teraz lubił ją jeszcze mniej niż kiedykolwiek;
przelotnie zastanowił się, co go właściwie skłoniło do zajęcia się artystycznym
przedstawianiem świata, a nawet do myślenia, że artystyczne przedstawianie
świata jest w ogóle możliwe; świat jest wszystkim, tylko nie przedmiotem
artystycznej emocji, świat jest racjonalnym mechanizmem, pozbawionym magii i
czegokolwiek szczególnie interesującego. Włączył Autoroute FM, gdzie podawano
tylko konkretne informacje: na wysokości Fontainebleau i Nemours miały miejsce
wypadki drogowe, należy spodziewać się korków do samego Paryża.
Jest niedziela pierwszego stycznia, pomyślał Jed, nie tylko koniec weekendu,
ale również ferii, i początek nowego roku dla tych wszystkich ludzi, którzy powoli
wracają do domu, prawdopodobnie klnąc na zakorkowane drogi, którzy za kilka
godzin dotrą do paryskich przedmieść i po krótkiej nocy powrócą na swoje miejsca
- na niższych lub wyższych szczeblach hierarchii - w zachodnim systemie
produkcyjnym. Na wysokości Melun-Sud na drogę opadła biała mgła, samochody
jeszcze bardziej zwolniły, przez pięć kilometrów ledwo się wlokły, dopiero na
wysokości Melun-Centre ruch zaczął się rozrzedzać. Na dworze było minus
siedemnaście. Niecały miesiąc temu sam został wyróżniony przez prawo popytu i
podaży, bogactwo spłynęło na niego jak deszcz iskier, bez żadnych obciążeń
finansowych; zdał sobie sprawę, że przyjdzie mu teraz opuścić świat, do którego
po prawdzie nigdy nie należał, jego i tak nieliczne kontakty z ludźmi zaczną powoli
wysychać i znikać, zostanie zamknięty w swoim życiu jak we wnętrzu audi A6 o
idealnym wykończeniu, spokojnym i pozbawionym radości, definitywnie obojętnym.
Część trzecia.

Ledwie otworzył drzwi renault safrane, Jasselin zrozumiał, że to będzie jedna z


najgorszych chwil w jego karierze. Siedzący na trawie kilka kroków od barierki
porucznik Ferber zamarł nieruchomo z głową ukrytą w dłoniach. Jasselin pierwszy
raz w życiu widział jakiegoś kolegę w takim stanie; w dochodzeniówce wszyscy w
końcu albo stawali się twardzi, co im pozwalało panować nad reakcjami
emocjonalnymi, albo składali dymisję, a Ferber pracował tu od ponad dziesięciu
lat. Kilka metrów dalej zobaczył trzech osłupiałych żandarmów z Montargis; dwaj
klęczeli w trawie z kompletnie pustym wzrokiem, trzeci - zapewne ich przełożony,
Jasselin rozpoznał oznaki brygadiera - chwiał się na nogach na granicy zemdlenia.
Z domu dochodził straszliwy fetor, przynoszony lekkim wietrzykiem, który
delikatnie poruszał kaczeńcami na zielonej łące. Żaden z czterech mężczyzn nie
zareagował na podjeżdżający samochód.
Jasselin podszedł do siedzącego nieruchomo Ferbera. Christian Ferber,
trzydziestodwuletni chłopak o bladej cerze, jasnoniebieskich oczach i czarnych
półdługich włosach, miał romantyczny wygląd pochmurnego, wrażliwego
przystojniaka, dość rzadko spotykany w policji; a przecież był bardzo
kompetentnym i zawziętym policjantem, jednym z tych, z którymi Jasselin
najchętniej pracował.
- Christian - powiedział cicho Jasselin, po czym powtórzył to głośniej. Powoli,
jak karcony chłopiec, Ferber podniósł na niego wzrok pełen wyrzutu i skargi.
- Do tego stopnia? - spytał łagodnie Jasselin.
- Gorzej. Gorzej, niż możesz sobie wyobrazić. Ten, który to zrobił... nie powinien
w ogóle istnieć. Należałoby zetrzeć go z powierzchni ziemi.
- Złapiemy go, Christian. Zawsze ich łapiemy.
Ferber pokiwał głową i zaczął płakać. Wszystko to wyglądało coraz dziwniej.

Po dość długiej chwili wstał, niezbyt pewnie trzymając się na nogach, i


poprowadził Jasselina do grupki żandarmów.
- Mój szef, komisarz Jasselin... - powiedział cicho.
Na te słowa jeden z dwóch młodych żandarmów zaczął wymiotować; łapał
oddech i znowu wymiotował, na nikogo nie zwracając uwagi, co u żandarma
również było dość rzadko spotykane.
- Brygadier Bégaudeau - powiedział mechanicznie jego przełożony, nie
przestając chwiać się na nogach ruchem niemającym żadnego znaczenia; w sumie
od żandarmerii z Montargis nie należało w tej sytuacji niczego oczekiwać.
- Ta sprawa zostanie im odebrana - stwierdził Ferber. - To my rozpoczęliśmy
poszukiwania, facet miał spotkanie w Paryżu, nie przyszedł, zostaliśmy
powiadomieni o jego zniknięciu. Ponieważ był tutaj zameldowany, poprosiłem, żeby
sprawdzili; to oni go znaleźli.
- Skoro to oni znaleźli ciało, mogą chcieć prowadzić sprawę.
- Nie sądzę.
- Dlaczego tak uważasz?
- Myślę, że jak zobaczysz... stan ofiary, to się ze mną zgodzisz. - Przerwał,
wzdrygnął się i znowu zebrało mu się na mdłości, ale nie miał już czym
wymiotować poza żółcią.
Jasselin spojrzał w kierunku szeroko otwartych drzwi. W pobliżu z brzęczeniem
latało stado much, jakby czekały na swoją kolej. Z punktu widzenia muchy ludzkie
zwłoki to mięso, tylko i wyłącznie mięso; znowu dotarła do nich fala
niewyobrażalnego smrodu. Jasno zdał sobie sprawę, że jeśli ma znieść widok tego
miejsca zbrodni, musi na kilka minut przyjąć punkt widzenia muchy, jej niezwykłą
obiektywność. Musca domestica. Każda samica gatunku Musca domestica potrafi
złożyć pięćset, nawet tysiąc jaj. Jaja są białe, długości około 1,2 milimetra. Po
zaledwie jednym dniu wykluwają się z nich larwy (robaki), które żerują na
substancji organicznej (zazwyczaj martwej i w stanie zaawansowanego rozkładu,
takiej jak trupy, odpady lub odchody). Larwy są białawe, długości między 3 a 9
milimetrów, zwężone po stronie otworu gębowego i beznogie. Po trzeciej wylince
larwy przemieszczają się w jakieś miejsce świeże i suche, gdzie przekształcają się
w czerwonawe poczwarki.
Dorosłe muchy w stanie naturalnym żyją od dwóch tygodni do miesiąca, w
warunkach laboratoryjnych nieco dłużej. Po przepoczwarzeniu muchy przestają
rosnąć. Muchy o małych rozmiarach to nie są młode, ale takie, które w stadium
larwy nie miały dość pożywienia.
Trzydzieści sześć godzin po przepoczwarzeniu samica może zostać
zapłodniona. Samiec włazi jej na grzbiet i wstrzykuje spermę. Zazwyczaj samica
parzy się z samcem tylko raz, przechowując spermę na kolejne składania jaj.
Samce należą do owadów terytorialnych: bronią swojego terytorium przed innymi
samcami i próbują parzyć się z każdą samicą, która znajdzie się w ich okolicy.

- Do tego ofiara należy do celebrytów... - dodał Ferber.


- Kto to taki?
- Michel Houellebecq. - Wobec braku reakcji ze strony przełożonego, Ferber
dorzucił: - Pisarz. To znaczy, był pisarzem. I był bardzo znany.
Cóż, znany pisarz stanie się teraz pożywką dla wielu larw, pomyślał Jasselin,
podejmując odważną próbę mind control.
- Myślisz, że powinienem tam pójść? - zapytał w końcu swojego podwładnego. -
Pójść do środka zobaczyć?
Ferber długo się zastanawiał, zanim udzielił odpowiedzi. Osoba kierująca
dochodzeniem powinna osobiście zapoznać się z miejscem zbrodni, Jasselin
zawsze to podkreślał na wykładach w Instytucie Szkolenia Komisarzy w Saint-Cyr-
au-Mont-d'Or. Zbrodnia, zwłaszcza taka, która nie jest ani podła, ani brutalna, ma
w sobie coś intymnego; zabójca zawsze wyraża w niej swoją osobowość, ujawnia
stan swoich relacji z ofiarą. Niemal zawsze na miejscu zbrodni pozostaje jakiś
indywidualny, jedyny w swoim rodzaju ślad, podpis zbrodniarza, szczególnie w
przypadku zbrodni ohydnych lub rytualnych, dodawał Jasselin, przy których mamy
naturalną skłonność do szukania mordercy psychopaty.
- Na twoim miejscu poczekałbym na techników... - odpowiedział w końcu
Ferber. - Mają maski, przynajmniej unikniesz smrodu.
Jasselin zastanowił się: w sumie niezły kompromis.
- Kiedy przyjeżdżają?
- Za dwie godziny.
Brygadier Bégaudeau wciąż się kiwał w tym samym rytmie i nie był chyba w
stanie zrobić niczego niepokojącego; wystarczyło położyć go do łóżka w szpitalu
albo nawet w jego własnym domu, podawszy mu silny środek uspokajający. Jego
dwaj podwładni, nadal klęczący obok niego, zaczynali kiwać głowami i chwiać się
podobnym rytmem jak ich szef. To wiejscy żandarmi, pomyślał dobrotliwie
Jasselin. Wystawiają mandaty za przekroczenia prędkości, ścigają drobne
oszustwa na kartach płatniczych.
- Jeśli pozwolisz... - odezwał się do Ferbera. - Pójdę się przejść po miasteczku.
Rozejrzeć się, nasiąknąć atmosferą.
- Jasne, idź... Ty tu rządzisz... - Na twarzy Ferbera pojawił się słaby uśmiech. -
Zajmę się wszystkim, podczas twojej nieobecności będę czynić honory domu.
Usiadł na trawie, pociągnął kilka razy nosem i wyjął z kieszeni książkę. Jasselin
zauważył, że to Aurelia Gérarda de Nervala, po czym obrócił się i ruszył w
kierunku miasteczka, właściwie wioski, zaledwie kilka domów skupionych na skraju
lasu.

Komisarze policji stanowią korpus planistyczno-kierowniczy Policji Narodowej,


która jest najwyższym międzyresortowym ciałem technicznym podporządkowanym
Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Zajmują się opracowywaniem i wdrażaniem
doktryn w zakresie zatrudnienia i kierowania służbami, nad którymi sprawują
kontrolę operacyjną i merytoryczną. Są zwierzchnikami osób pracujących w tychże
służbach. Uczestniczą w tworzeniu, realizacji i ocenie programów i projektów
związanych z prewencją w zakresie bezpieczeństwa oraz z walką z
przestępczością. Wypełniają te funkcje organów wymiaru sprawiedliwości, które
zostały im przypisane przez prawo. Noszą mundury.
Początkowe wynagrodzenie komisarza wynosi dwa tysiące osiemset
dziewięćdziesiąt osiem euro miesięcznie.

Jasselin powoli szedł drogą prowadzącą do intensywnie, wręcz nienormalnie


zielonego zagajnika, w którym prawdopodobnie kłębiły się węże i muchy, a może
nawet skorpiony i bąki; w Yonne skorpiony nie należą do rzadkości, niektóre
docierają aż do Loiret, przed przyjazdem czytał o tym na Info Gendarmeries,
znakomitej stronie, która zamieszczała tylko starannie sprawdzone informacje.
Wbrew pozorom na wsi można spodziewać się wszystkiego, często najgorszego,
pomyślał ze smutkiem Jasselin. Samo miasteczko zrobiło na nim fatalne wrażenie:
idealnie czyste białe domy kryte czarnym gontem, bezlitośnie odnowiony kościół,
pseudodowcipne tablice informacyjne; wszystko wyglądało jak dekoracja, sztuczna
wioska zbudowana dla potrzeb serialu telewizyjnego. Nie spotkał ani jednego
mieszkańca. W takim otoczeniu mógł być pewien, że nikt niczego nie widział i nie
słyszał, zbieranie zeznań świadków z góry wyglądało na stratę czasu.
Z lenistwa zawrócił. Jeśli spotkam choć jedną istotę ludzką, pomyślał pod
wpływem dziecinnego impulsu, uda mi się rozwiązać tajemnicę tego morderstwa.
Przez chwilę myślał, że szczęście mu dopisuje: zobaczył otwartą kawiarnię Chez
Lucie. Przyśpieszył kroku, ale w momencie, gdy zamierzał przejść przez ulicę, w
otworze pojawiło się damskie ramię (może samej Lucie?), które gwałtownie
zatrzasnęło drzwi. Usłyszał chrobot dwukrotnie przekręconego klucza. Mógłby
zmusić ją do ponownego otwarcia kawiarni, żądać zeznań, miał stosowne
uprawnienia, ale pomysł ten wydał mu się nieco przedwczesny. I tak zajmie się
tym ktoś z ekipy Ferbera. Sam Ferber był świetny w zbieraniu zeznań świadków;
nikomu na jego widok nie przychodziło do głowy, że ma do czynienia z gliniarzem;
nawet po okazaniu przez niego legitymacji służbowej ludzie natychmiast o tym
zapominali (wyglądał raczej na psychologa lub asystenta profesora etnologii) i
zwierzali mu się z zaskakującą szczerością.
Obok kawiarni Chez Lucie ulica Heideggera schodziła do tej części miasteczka,
której dotychczas nie zwiedził. Ruszył nią w dół, zastanawiając się nad sensem
oddania merom niemal absolutnej władzy w kwestii nazewnictwa ulic. Na rogu ulicy
Leibnitza przystanął przed groteskowym obrazem o jaskrawych barwach,
namalowanym akrylami na metalowej tablicy, a przedstawiającym mężczyznę z
głową kaczora i z nieproporcjonalnie dużym penisem; jego ciało i nogi pokrywało
brunatne futro. Z tablicy informacyjnej dowiedział się, że stoi przed Muzé'rétique -
muzeum poświęconym sztuce prymitywnej i twórczości artystycznej pacjentów
szpitala dla umysłowo chorych w Montargis. Jego podziw dla pomysłowości władz
miejskich wzrósł, gdy dotarł na plac Parmenidesa i odkrył nowiutki parking: białe
pasy oddzielające miejsca parkingowe nie mogły mieć więcej niż tydzień, system
elektronicznych opłat przyjmował europejskie i japońskie karty kredytowe.
Chwilowo stał tam tylko jeden samochód, zielone maserati granturismo; na wszelki
wypadek Jasselin zanotował jego numery rejestracyjne. Jak nieustannie powtarzał
swoim studentom w Saint-Cyr-au-Mont-d'Or, przy prowadzeniu dochodzenia
sporządzanie notatek ma zasadnicze znaczenie; na tym etapie wykładu wyjmował
z kieszeni swój własny notes, zwykły blok marki Rhodia o wymiarach 105 x 148
milimetrów. Żaden dzień dochodzenia nie powinien minąć bez sporządzenia
przynajmniej jednej notatki, podkreślał, nawet jeśli zanotowany fakt wydaje się
kompletnie nieistotny. Dalszy ciąg śledztwa niemal zawsze potwierdza ten brak
znaczenia, ale nie o to chodzi: policjant powinien przez cały czas działać,
podtrzymywać minimalną aktywność intelektualną, gdyż bierny policjant zniechęca
się i właśnie dlatego nie jest zdolny do właściwej reakcji w chwili, gdy zaczynają
się pojawiać fakty mające naprawdę istotne znaczenie.
Co ciekawe, Jasselin bezwiednie formułował zalecenia niemal identyczne jak te,
które wygłosił Houellebecq na temat twórczości pisarskiej, gdy raz w życiu zgodził
się poprowadzić warsztaty creative writing na katolickim uniwersytecie w Leuven
w kwietniu dwa tysiące jedenastego.
W kierunku południowym miasteczko kończyło się rondem Kanta, czystym
tworem urbanistycznym o dużej wstrzemięźliwości estetycznej, kolistą
powierzchnią z idealnie szarego asfaltu, która prowadziła donikąd, nie pozwalała
dojechać do żadnej drogi i wokół której nie stał ani jeden dom. Trochę dalej
wolnym nurtem płynęła rzeka. Promienie słońca oświetlały okoliczne łąki. Rzekę
ocieniały porastające jej brzegi osiki. Przez jakieś dwieście metrów Jasselin szedł
wzdłuż niej, dopóki nie zatrzymała go przeszkoda: duży, nachylony blok betonu
leżący na wysokości koryta rzeki kierował wodę do maleńkiego strumyka,
właściwie podłużnej sadzawki, jak się zorientował po następnych paru metrach.
Usiadł w gęstej trawie na brzegu. Oczywiście nie miał pojęcia, że miejsce gdzie
spoczął, zmęczony, ofiara bólu pleców i pogarszającego się z wiekiem trawienia,
było dokładnie tym miejscem, w którym Houellebecq zwykł się bawić jako dziecko,
najczęściej zresztą w samotności. Dla niego Houellebecq był jedynie sprawą,
która-jak przeczuwał-może się okazać nader uciążliwa. W wypadku zabójstw
celebrytów opinia publiczna domaga się szybkiego ich wyjaśnienia, po kilku dniach
pojawia się u niej skłonność do wyśmiewania policji i jej braku skuteczności; jedyne
gorsze, co może człowieka spotkać, to zabójstwo dziecka, a tym bardziej
niemowlęcia - tu sprawa jest beznadziejna, morderca niemowlęcia powinien zostać
zatrzymany natychmiast, zanim skręci za róg; aresztowanie go po więcej niż
czterdziestu ośmiu godzinach opinia publiczna uważa już za niedopuszczalne.
Spojrzał na zegarek; spacerował od ponad godziny, przez chwilę ogarnęły go
wyrzuty sumienia, że zostawił Ferbera samego. Powierzchnię sadzawki pokrywała
rzęsa, jej woda była mętna, niezdrowa.

Kiedy wrócił na miejsce zbrodni, było już nieco chłodniej; miał również wrażenie,
że much zrobiło się jakby mniej. Ferber, wyciągnięty na trawie, z kurtką pod
głową, nadał był pogrążony w „Aurelii”; wyglądał, jakby przyjechał na piknik.
Twardy chłopak, pomyślał Jasselin chyba po raz dwudziesty od czasu, gdy się
poznali.
- Żandarmów już nie ma? - zdziwił się.
- Ktoś przyjechał, żeby się nimi zająć. Ludzie z komórki pomocy psychologicznej
ze szpitala w Montargis.
- Tak szybko?
- Aha. Ja też się zdziwiłem. W ostatnich latach służba żandarma stała się dużo
trudniejsza, mają teraz prawie tyle samo samobójstw co my ale trzeba przyznać,
że pomoc psychologiczna poczyniła duże postępy
- Skąd wiesz? Znasz statystyki dotyczące samobójstw?
- Nie czytasz Biuletynu Informacyjnego Sił Porządkowych?
- Nie... - Usiadł ciężko w trawie obok kolegi. - W ogóle za mało czytam.
Cienie topoli wydłużały się. Jasselin zaczynał odzyskiwać dobry humor; prawie
nie pamiętało leżących parę metrów dalej zwłokach, kiedy peugeot partner
techników zatrzymał się z piskiem przy barierce. Wysiadło z niego dwóch
mężczyzn, poruszających się niemal synchronicznie, ubranych w idiotyczne białe
kombinezony, które przywodziły na myśl ekipę odkażania nuklearnego.
Jasselin nie cierpiał techników z centralnego laboratorium kryminalistycznego,
ich funkcjonowania w parach, ich małych, specjalnie wyposażonych samochodów
wypchanych drogim sprzętem o niezrozumiałym przeznaczeniu, ich pogardy wobec
oficerów z brygady kryminalnej. Prawdę mówiąc, faceci z centralnego
laboratorium kryminalistycznego nie starali się zbytnio, żeby ich lubiano;
przeciwnie, robili wszystko, aby się maksymalnie odróżnić od zwykłych
policjantów, w każdych okolicznościach okazując obraźliwą arogancję specjalisty
wobec laika, zapewne po to, żeby uzasadnić nieustanny wzrost rocznego budżetu
laboratorium. Inna sprawa, że ich metody rozwinęły się ostatnio w spektakularnym
stopniu, mogli zdejmować odciski palców czy pobierać próbki DNA w warunkach
niewyobrażalnych jeszcze kilka lat temu, ale jakie były ich zasługi w tym zakresie?
Nie potrafiliby wynaleźć ani nawet ulepszyć aparatury, która pozwalała im
uzyskiwać takie wyniki, umieli tylko jej używać, co nie wymagało szczególnej
inteligencji ani talentów, a jedynie odpowiedniego wyszkolenia technicznego, które
lepiej by było zorganizować bezpośrednio dla policjantów z brygady kryminalnej
pracujących w terenie; przynajmniej Jasselin uporczywie i bezskutecznie bronił tej
tezy we wszystkich raportach rocznych składanych przełożonym. Nie miał zresztą
nadziei, że kiedykolwiek zostanie wysłuchany, podział służb był od dawna ustalony;
robił to przede wszystkim po to, żeby uspokoić nerwy.
Ferber wstał, elegancki i uprzejmy, aby opisać technikom sytuację. Kiwali
głowami w sposób mający świadczyć o ich zniecierpliwieniu i profesjonalizmie. W
pewnym momencie wskazał na Jasselina, zapewne aby wyjaśnić, kto kieruje
śledztwem. Nie powiedzieli ani słowa, nie zrobili nawet kroku w jego kierunku,
zadowalając się założeniem masek. Jasselin nigdy nie był szczególnie czuły na
punkcie hierarchii służbowej, nie wymagał okazywania formalnych oznak szacunku
należnych mu jako komisarzowi, nikt nie mógł mu tego zarzucać, ale tych dwóch
błaznów zaczynało go wkurzać. Akcentując swój naturalnie ciężki krok starego
samca alfa i głośno oddychając, podszedł do nich, chwilę poczekał na powitanie,
które nie nastąpiło, po czym oznajmił: „Idę z wami" tonem nieznoszącym
najmniejszego sprzeciwu. Jeden z nich aż podskoczył; najwyraźniej przywykli do
wykonywania swojej pracy w samotności, wkraczali na miejsce zbrodni, nikogo
innego nie dopuszczając nawet w pobliże i wklepując jakieś absurdalne notatki do
laptopów. Czy jednak mogli się sprzeciwić? W żadnym razie, więc jeden z
techników podał mu maskę. Wkładając ją, a jeszcze bardziej zbliżając się do
budynku, ponownie uświadomił sobie realność dokonanej zbrodni. Puścił ich
przodem, kilka kroków przed sobą, i z niejasną satysfakcją stwierdził, że oba
cyborgi stanęły jak wryte przy drzwiach. Minął ich i swobodnie, choć bez
przekonania wszedł do livingu. Jestem żywym wcieleniem prawa, pomyślał.
Zaczynało zmierzchać. Maska chirurgiczna okazała się zdumiewająco skuteczna,
smrodu niemal nie było czuć. Za sobą bardziej wyczuł niż usłyszał, że technicy
odważyli się wejść za nim do pokoju, ale już w progu znowu się zatrzymali.
Jestem żywym wcieleniem prawa, niedoskonałym wcieleniem prawa moralnego,
powtórzył jak mantrę, zanim w pełni do niego dotarło to, co jego oczy zdążyły już
dostrzec.
Policjant opiera swoje rozumowanie na zwłokach, tak został wyszkolony ma
nawyk opisywania położenia zwłok, ran zadanych zwłokom, stanu zachowania
zwłok, ale tutaj właściwie żadnych zwłok nie było. Odwrócił się i zobaczył, że
technicy z centralnego laboratorium kryminalistycznego zaczynają chwiać się na
nogach dokładnie jak żandarmi z Montargis. Głowa ofiary nietknięta i równo
obcięta, leżała na jednym z foteli przed kominkiem, na ciemnozielonym welurze
była widoczna niewielka plama krwi; na kanapie naprzeciwko leżał łeb dużego
czarnego psa, także równo obcięty. Reszta to była prawdziwa jatka, bezsensowna
rzeźnia, porozrzucane po podłodze strzępy ochłapy ciała. Jednak ani na twarzy
człowieka, ani na pysku psa nie było widać przerażenia, raczej niedowierzanie i
wściekłość. Między strzępami ludzkiego i psiego mięsa pozostało puste przejście
półmetrowej szerokości, prowadzące do kominka wypełnionego kośćmi, do
których przywierały jeszcze resztki tkanki. Jasselin ostrożnie ruszył przejściem,
podejrzewając, że jest ono dziełem mordercy, po czym odwrócił się; stojąc tyłem
do kominka, omiótł spojrzeniem pokój o powierzchni około sześćdziesięciu metrów.
Cała wykładzina dywanowa była pokryta zaciekami krwi, które miejscami układały
się w skomplikowane arabeski. Strzępy ciał ofiar, w kolorze czerwonym
przechodzącym miejscami w czarny również nie wyglądały na rozrzucone
przypadkowo, ale według jakiegoś trudnego do rozszyfrowania wzoru, wyglądało
to jak układanka. Nie było żadnych śladów stóp, morderca działał metodycznie,
najpierw odcinając te fragmenty ciał, które pragnął umieścić w narożnikach pokoju,
przesuwając się stopniowo do środka i zostawiając sobie swobodne przejście do
drzwi. Trzeba będzie porobić zdjęcia, aby spróbować odtworzyć rysunek całości.
Jasselin zerknął na techników z centralnego laboratorium kryminalistycznego:
jeden wciąż kiwał się, jakby był niedorozwinięty, drugi, próbując odzyskać
panowanie nad sobą, wyjął z torby cyfrowy aparat fotograficzny i trzymał go w
ręku, ale nadal nie był zdolny do naciśnięcia spustu. Jasselin wyjął komórkę.
- Christian? Tu Jean-Pierre. Chciałbym cię prosić o przysługę.
- O co chodzi?
- Chodź zabrać stąd dwóch facetów z laboratorium, chwilowo nie nadają się do
użytku. Poza tym trzeba pokombinować ze zdjęciami. Nie powinni prztykać tylko
zbliżeń, jak to się robi normalnie, potrzebuję szerokich ujęć różnych fragmentów
pokoju, a jeśli to możliwe, również całego pomieszczenia. Ale w tej chwili nie mogę
im tego zlecić, trzeba poczekać, aż dojdą do siebie.
- Załatwione... Aha, moja ekipa zaraz przyjedzie, dzwonili, właśnie wyjeżdżają z
Montargis, za dziesięć minut będą na miejscu.

Zamyślony wyłączył komórkę; ten chłopak ciągle go zadziwiał. Jego ekipa


przyjeżdżała w komplecie kilka godzin po zdarzeniu, prawdopodobnie prywatnymi
samochodami; jego eteryczny, subtelny wygląd był zdecydowanie mylący; chłopak
cieszył się autorytetem u swoich ludzi, był chyba najlepszym szefem ekipy, z jakim
Jasselin miał okazję pracować. Dwie minuty później zobaczył, jak Ferber
dyskretnie wchodzi do pokoju i poklepuje po ramieniu techników z centralnego
laboratorium kryminalistycznego, aby ich uprzejmie nakierować na wyjście.
Jasselin zbliżał się do końca kariery: jeszcze rok, może dwa, może trzy,
maksymalnie cztery lata. Sugerowano mu, a niekiedy, podczas kwartalnych
spotkań z szefem wydziału mówiono otwartym tekstem, że nikt od niego nie
oczekuje rozwiązywania spraw, a raczej wyznaczenia następców, dokooptowania
tych, którzy jego zdaniem powinni je rozwiązywać.
Ferber i obaj technicy wyszli; został w pokoju sam. Robiło się coraz ciemniej,
ale nie miał ochoty zapalać światła; czuł, choć nie potrafiłby tego wytłumaczyć, że
morderstwo zostało popełnione w biały dzień. Cisza bvła niemal nierealna. Skąd
brało się poczucie, że w całej tej sprawie jest coś, co go szczególnie, wręcz
osobiście dotyczy? Ponownie przyjrzał się skomplikowanemu wzorowi, jaki strzępy
ciał tworzyły na podłodze salonu. Odczuwał nie tyle niesmak, ile ogólną litość dla
świata, dla ludzkości, która potrafi wyłonić z siebie tak straszliwe koszmary.
Prawdę mówiąc, trochę go dziwiło, że jest w stanie znieść widok wywołujący
odrazę nawet u techników z laboratorium, którzy nie z takimi rzeczami się stykali.
Rok temu, czując, że coraz mu trudniej wytrzymywać widoki miejsc zbrodni, udał
się do ośrodka buddyjskiego w Vincennes, żeby zapytać o możliwość uprawiania
praktyki Asubhā, medytacji nad zwłokami. Początkowo dyżurny lama próbował go
zniechęcić; uważał, że to trudna medytacja, niedostosowana do zachodniej
mentalności. Kiedy usłyszał, kim z zawodu jest Jasselin, zmienił zdanie i poprosił o
czas do namysłu. Kilka dni później zadzwonił, że zgadza się, w tym szczególnym
wypadku Asubhā jest właściwym rozwiązaniem. W Europie nie jest ona
praktykowana, gdyż nie odpowiada obowiązującym normom sanitarnym, ale może
mu podać adres klasztoru na Sri Lance, gdzie czasem przyjmują uczniów z
Zachodu. Jasselin poświęcił na to dwa tygodnie urlopu, znalazł (to okazało się
najtrudniejsze) linie lotnicze, które zgodziły się przewieźć jego psa. Każdego ranka
udawał się w miejsce, gdzie składano zmarłych, bez żadnej ochrony przed
drapieżnikami i owadami. Koncentrując maksimum swoich zdolności umysłowych,
starając się przestrzegać zaleceń podanych przez Buddę w kazaniu o skupianiu
uwagi, uważnie przyglądał się sinym zwłokom, uważnie przyglądał się ropiejącym
zwłokom, uważnie przyglądał się rozczłonkowanym zwłokom, uważnie przyglądał
się zwłokom zjadanym przez robaki. Na każdym etapie musiał powtarzać
czterdzieści osiem razy: „Oto moje przeznaczenie, oto przeznaczenie całej
ludzkości, nie mogę go uniknąć".
Teraz zdał sobie sprawę, że Asubhā okazała się stuprocentowym sukcesem, do
tego stopnia, że bez wahania mógł ją polecić każdemu policjantowi. Nie stał się
buddystą i jeśli nawet jego instynktowna odraza na widok trupa znacząco się
zmniejszyła, to nadal odczuwał nienawiść do mordercy, nienawiść i lęk, pragnął,
aby morderca został zniszczony, starty z powierzchni ziemi. Wychodząc w
promieniach zachodzącego słońca, które oświetlało łąkę, cieszył się, że ta
nienawiść, jego zdaniem niezbędna dla skutecznej pracy policjanta, wciąż w nim
trwa. Motywacja racjonalna, jaką stanowi poszukiwanie prawdy, zazwyczaj nie
wystarczała, choć w danym przypadku odczuwał ją wyjątkowo silnie. Czuł, że ma
naprzeciw siebie umysł złożony, monstrualny, ale racjonalny, prawdopodobnie
schizofrenika. Po powrocie do Paryża musi przejrzeć akta dotyczące serial killers,
zapewne złożyć wniosek o akta zagraniczne, gdyż nie przypominał sobie, żeby
kiedykolwiek taka historia miała miejsce we Francji.

W chwili gdy wychodził z domu, zobaczył Ferbera w otoczeniu jego ludzi,


wydającego im polecenia; pogrążony w myślach, nie usłyszał nadjeżdżających
samochodów. Pojawił się też wysoki facet w garniturze i krawacie, którego nigdy
nie spotkał, prawdopodobnie zastępca prokuratora z Montargis. Poczekał, aż
Ferber rozdzieli zadania, zanim ponownie mu wytłumaczył, czego oczekuje:
ogólnych ujęć miejsca zbrodni, szerokich planów.
- Wracam do Paryża - dodał. - Jedziesz ze mną?
- Tak, tu chyba wszystko zostało ustalone. Robimy jutro rano naradę?
-Tylko nie za wcześnie. O dwunastej wystarczy - powiedział, zdając sobie
sprawę, że będą pracować do późna, pewnie do świtu.

Kiedy wjeżdżali na autostradę A10, zapadała już noc. Ferber ustawił tempomat
na sto trzydzieści, zapytał, czy nie będzie mu przeszkadzać, jeśli puści muzykę;
Jasselin odpowiedział, że nie.
Chyba żadna muzyka nie potrafi wyrazić równie dobrze jak ostatnie utwory
kameralne Franciszka Liszta tych ponurych, a zarazem łagodnych uczuć starego
człowieka, którego wszyscy przyjaciele już odeszli, a życie w zasadzie jest
skończone, który w pewnym sensie należy już do przeszłości, czuje, że do niego
również zbliża się śmierć, uważa ją za siostrę, przyjaciółkę, obietnicę powrotu do
domu rodzinnego. Słuchając „Modlitwy do Anioła Stróża”, wrócił myślami do swojej
młodości, do studenckich lat.
Na ironię zakrawa fakt, że zrezygnował z medycyny między pierwszym a drugim
rokiem studiów, bo nie wytrzymywał już sekcji, a nawet widoku zwłok. Szybko
zainteresował się prawem, jak niemal wszyscy koledzy miał zamiar zostać
adwokatem, ale rozwód rodziców skłonił go do zmiany planów. To był rozwód ludzi
starych, Jasselin miał już dwadzieścia trzy lata i był ich jedynym dzieckiem. Kiedy
rozwodzą się ludzie młodzi, obecność dzieci, nad którymi należy sprawować
opiekę i które mimo wszystko się kocha, potrafi złagodzić ostrość konfrontacji; gdy
jednak rzecz dotyczy ludzi starych, których łączą tylko interesy finansowe i
majątkowe, barbarzyństwo walki wykracza poza wszelkie granice. Miał okazję
zobaczyć, czym tak naprawdę jest adwokat, właściwie ocenić tę mieszaninę
cwaniactwa i lenistwa, do jakiej sprowadza się postępowanie zawodowe
adwokata, zwłaszcza specjalizującego się w rozwodach. Procedura trwała ponad
dwa lata, dwa lata nieustannej walki, po których jego rodzice odczuwali wobec
siebie nienawiść tak gwałtowną, że do śmierci ani się nie widzieli, ani nawet do
siebie nie dzwonili, a wszystko tylko po to, żeby uzyskać banalny do wyrzygania
wyrok rozwodowy, który mógłby zredagować najgłupszy kretyn po lekturze „Nauki
rozwodów w weekend”. Aż dziw, przychodziło mu wielokrotnie do głowy, że
małżonkowie w trakcie sprawy rozwodowej nie mordują zbyt często
współmałżonka ani osobiście, ani za pośrednictwem wynajętego zawodowca. W
końcu doszedł do wniosku, że to strach przed żandarmem stanowi prawdziwy
fundament społeczeństwa, i w naturalny sposób postanowił przystąpić do
egzaminów wstępnych na zaoczny kurs dla komisarzy policji. Dobrze zdał egzamin,
a że pochodził z Paryża, ukończył swój roczny staż w komisariacie XIII dzielnicy.
Staż okazał się bardzo wymagający. Żadna sprawa, z jaką zetknął się w dalszej
karierze, swoją złożonością i niezrozumiałością nie przekraczała porachunków w
łonie mafii chińskiej, z którymi miał do czynienia podczas stażu.
Wielu spośród studentów szkoły dla komisarzy w Saint-Cyr-au-Mont-d'Or
marzyło o karierze na Quai des Orfèvres{61}, niekiedy już od dziecka, niektórzy
tylko po to wstępowali do policji, konkurencja była bardzo ostra, dlatego też
zdziwił się, gdy jego podanie o przeniesienie do brygady kryminalnej zostało
przyjęte zaledwie po pięciu latach służby w komisariatach dzielnicowych. W tym
czasie zamieszkał z kobietą, którą poznał, gdy studiowała ekonomię; chciała
pracować na uczelni, dostała asystenturę na uniwersytecie Paris-Dauphine; nigdy
jednak nie miał zamiaru się z nią żenić ani w jakikolwiek sposób formalizować
związku; ślad pozostawiony przez rozwód rodziców okazał się nie do zatarcia.

Podrzucić cię do domu? - zapytał cicho Ferber.


Dojeżdżali do Porte d'Orléans. Zorientował się, że przez całą drogę nie zamienili
ani słowa; pogrążony w myślach nawet nie zauważył, jak zatrzymywali się na
kolejnych bramkach autostrady. I tak było za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć
o tej sprawie; najbliższa noc pozwoli im odsapnąć, trochę zamortyzować szok. Ale
nie robił sobie żadnych złudzeń: biorąc pod uwagę przerażający charakter zbrodni i
to, że ofiara była celebrytą, wiadomości rozejdą się szybko, a presja od początku
będzie ogromna. Prasa jeszcze o niczym nie wiedziała, ale ta zwłoka nie potrwa
dłużej niż jedną noc; już dziś wieczorem musi zadzwonić do szefa na komórkę. A
ten zapewne natychmiast zadzwoni do prefekta policji.
Mieszkał na ulicy Geoffroy-Saint-Hilaire, niemal na rogu ulicy Poliveau, dwa
kroki od Jardin des Plantes. Podczas nocnych spacerów słyszeli czasem trąbienie
słoni i imponujące ryki drapieżników: lwów? lampartów? pum? - nie potrafili ich
rozróżnić. Słyszeli również, zwłaszcza podczas pełni, wycie wilków, które u ich
bolończyka imieniem Michou wywoływało ataki nieopanowanej, atawistycznej
paniki. Nie mieli dzieci. Kilka lat po tym, jak zamieszkali razem, kiedy ich
współżycie seksualne było - zgodnie z uświęconą formułą - „w pełni
satysfakcjonujące", a Hélène nie podejmowała „żadnych szczególnych środków
ostrożności", postanowili w końcu pójść do lekarza. Szybkie, choć trochę
upokarzające badania pozwoliły stwierdzić, że Jasselin cierpi na oligospermię. W
jego przypadku nazwa choroby była nieco eufemistyczna: jego ejakulat, zresztą
ilościowo dość skromny, nie tyle zawierał niewystarczającą liczbę plemników, ile
nie zawierał żadnej liczby plemników. Oligospermia może mieć bardzo różne
przyczyny: żylaki powrózka nasiennego, zanik jąder, deficyt hormonalny,
chroniczne zapalenie prostaty, grypa i szereg innych. W większości przypadków
nie ma ona nic wspólnego z męską potencją. Niektórzy mężczyźni, którzy
wytwarzają mało lub w ogóle nie wytwarzają plemników, mają wzwód jak u ogiera,
podczas gdy u innych, na granicy impotencji, ejakulat jest tak obfity i płodny, że
mogliby zaludnić całą Europę Zachodnią. Połączenie tych dwóch cech
charakteryzuje męski ideał przedstawiany w filmach pornograficznych. U Jasselina
nie występowała ta idealna konfiguracja; choć, przekroczywszy pięćdziesiątkę,
nadal był wstanie zapewnić partnerce długie i twarde erekcje, jednak na pewno nie
mógłby obdarzyć jej strumieniem spermy, gdyby przyszła jej na to ochota; objętość
jego ejakulatów nigdy nie przekraczała łyżeczki do kawy.
Oligospermia, główna przyczyna męskiej niepłodności, jest zawsze trudna, a
często niemożliwa do wyleczenia. Pozostawały tylko dwa rozwiązania:
skorzystanie z plemników obcego dawcy lub adopcja. Po wielu dyskusjach
postanowili zrezygnować. Prawdę mówiąc, Hélène tak bardzo na dziecku nie
zależało i kilka lat później to ona zaproponowała kupno psa. Lamentując w jednym
ze swoich dzieł nad francuską dekadencją i spadkiem dzietności (co już w latach
trzydziestych stanowiło problem), faszyzujący autor, Drieu la Rochelle, naśladuje i
piętnuje rozmowę dekadenckiej pary francuskiej z tamtych lat mniej więcej takimi
oto słowami: „Zresztą nasz piesek Kiki w zupełności wystarczy dla naszej
rozrywki...". Hélène, jak w końcu wyznała Jedowi, z grubsza się z tym poglądem
zgadzała: pies jest równie zabawny, a nawet znacznie zabawniejszy od dziecka;
jeśli kiedykolwiek chciała mieć dziecko, to z czystego konformizmu, a w pewnym
stopniu, żeby sprawić przyjemność matce, ale w rzeczywistości nie przepada za
dziećmi, nigdy ich zbytnio nie lubiła; on zresztą też nieszczególnie, prawdę mówiąc,
nie lubił ich naturalnego, systematycznego egoizmu, ich nieznajomości prawa i
głębokiego braku jakiejkolwiek moralności, które wymagają męczącej i niemal
zawsze bezowocnej edukacji. Nie, jeśli chodzi o dzieci, zwłaszcza rodzaju
ludzkiego, to zdecydowanie ich nie lubił.
Usłyszał jakiś zgrzyt po prawej i nagle do niego dotarło, że stoją pod jego
domem, może już od dawna. W świetle latarni ulica Poliveau była zupełnie pusta.
- Przepraszam cię, Christian... - powiedział lekko zażenowany. - a... zamyśliłem
się.
- Nie ma sprawy.
Dopiero dziewiąta, pomyślał, idąc na górę, Hélène pewnie czeka z kolacją.
Lubiła gotować, czasem w niedzielny ranek szedł z nią na targ na ulicy Mouffetard;
za każdym razem był oczarowany tym zakątkiem Paryża, kościołem Świętego
Medarda przycupniętym na skraju skwerku, z żelaznym kogutem na dachu jak w
wiejskim kościółku.
Kiedy dotarł na trzecie piętro, powitał go charakterystyczny zapach królika w
sosie musztardowym i radosne skomlenia Michou, który rozpoznał jego kroki.
Przekręcił klucz w zamku; jesteśmy jak stare, tradycyjne małżeństwo, pomyślał,
według wzoru dość powszechnego wśród ludzi w ich wieku, który podobno dla
młodych znowu jawił się jako wymarzony, choć zazwyczaj niedościgły ideał. Miał
świadomość, że żyje na niewiarygodnej wysepce szczęśliwości i spokoju, że
zbudowali sobie ciche gniazdko, z dala od hałasu świata, niemal dziecinnie
dobrotliwe, stojące w kompletnej opozycji wobec barbarzyństwa i przemocy, z
którymi stykał się na co dzień w pracy. Byli ze sobą szczęśliwi, wciąż byli
szczęśliwi i zapewne tak już będzie zawsze, póki śmierć ich nie rozłączy.
Chwycił na ręce skaczącego, skomlącego ze szczęścia Michou i podniósł go na
wysokość twarzy; drobne ciało psa znieruchomiało w ekstatycznej radości. Choć
bolończyki pochodzą ze Starożytności (znaleziono ich posążki w grobowcu
Ramzesa II), na dworze Franciszka I pierwszy bolończyk pojawił się jako podarek
od diuka Ferrary; piesek, przysłany w towarzystwie dwóch miniatur Correggia,
został niezwykle wysoko oceniony przez francuskiego władcę; uznał on, że zwierzę
jest „sympatyczniejsze od stu dziewic" i udzielił diukowi pomocy militarnej, która
okazała się decydująca dla jego podboju księstwa Mantui. Bolończyki były
ulubieńcami wielu królów Francji, między innymi Henryka II, zanim zostały
zdetronizowane przez mopsy i pudle. W przeciwieństwie do ras takich jak
owczarek szetlandzki czy terier tybetański, które bardzo późno, dopiero po długich
latach funkcjonowania jako psy użytkowe uzyskały status piesków do
towarzystwa, bolończyk od samego początku nie miał innej racji bytu jak
dostarczanie ludziom szczęścia i radości. Znakomicie wywiązuje się z tego
zadania, od niezliczonych pokoleń wykazując się cierpliwością wobec dzieci i
łagodnością wobec staruszków. Bardzo cierpi w samotności i powinno się o tym
pomyśleć w chwili podejmowania decyzji o kupnie bolończyka: każdą nieobecność
swoich państwa będzie traktować jak porzucenie, jakby w jednej chwili zawaliła się
cała struktura i istota jego świata, zacznie cierpieć na poważną depresję, często
będzie odmawiać jedzenia; zdecydowanie odradza się pozostawianie bolończyka
w samotności choćby tylko na parę godzin. W końcu nawet uniwersytet przyjął to
do wiadomości i Hélène mogła zabierać Michou ze sobą na zajęcia; przynajmniej
tak się utarło mimo braku formalnej zgody. Siedział spokojnie w torbie, czasem
troszkę się kręcił, prosił o wypuszczenie. Ku uciesze studentów Hélène wyjmowała
go wówczas na biurko. Przez kilka minut krążył po blacie, od czasu do czasu
spoglądając na swoją panią, niekiedy reagując ziewnięciem lub krótkim
warknięciem na taki czy inny cytat z Schumpetera lub Keynesa, po czym wracał
do miękkiej torby. Natomiast linie lotnicze, jako instytucje do głębi totalitarne, nie
okazywały takiej tolerancji, z przykrością musieli więc zrezygnować z jakichkolwiek
dalszych podróży. Każdego roku w sierpniu wyjeżdżali na wakacje samochodem,
ograniczając się do podróży po Francji i krajach sąsiednich. Ze względu na swój
status, przez orzecznictwo tradycyjnie powiązany ze statusem miejsca
zamieszkania, dla właścicieli zwierząt domowych i palaczy samochód pozostawał
jedną z ostatnich przestrzeni wolności, jednym z ostatnich bastionów przej ś ci
owej autonomii, jakimi ludzie dysponują na początku trzeciego tysiąclecia.
Michou nie był ich pierwszym bolończykiem; jego poprzednika, a zarazem ojca,
imieniem Michel, kupili wkrótce po tym, jak lekarze poinformowali Jasselina o
zapewne nieuleczalnym charakterze jego niepłodności. Byli ze sobą bardzo
szczęśliwi, tak szczęśliwi, że przeżyli prawdziwy szok, gdy w wieku ośmiu lat
Michel zachorował na dirofilariozę. Jest to choroba pasożytnicza, wywoływana
przez nicienia, który zagnieżdża się w prawej komorze serca i tętnicy płucnej.
Objawy to osowiałe zmęczenie, później kaszel i zaburzenia akcji serca, mogące
prowadzić do omdleń. Leczenie wiąże się z niewątpliwym ryzykiem; dziesiątki larw,
których długość dochodzi do trzydziestu centymetrów, pasożytuje wsercupsa.
Przez wiele dni obawiali się o jego życie. Pies jest czymś w rodzaju wiecznego
dziecka, grzeczniejszego i bardziej łagodnego, które zatrzymało się w rozwoju w
wieku przedszkolnym, ale jest to dziecko, które niemal na pewno przeżyjemy:
pokochać psa to zgodzić się na kochanie istoty, która nieuchronnie zostanie nam
odebrana, z czego, o dziwo, nie zdawali sobie sprawy przed chorobą Michela.
Nazajutrz po jego powrocie do zdrowia podjęli decyzję, żeby go rozmnożyć.
Hodowcy, z którymi się konsultowali, wyrażali pewne wątpliwości: za długo czekali,
ich pies jest już trochę za stary, zapewne jego plemniki nie są najwyższej jakości.
W końcu jeden z hodowców z okolicy Fontainebleau zgodził się; ze związku
Michela z młodą suczką imieniem Lizzy Lady de Heurtebise narodziły się dwa
szczeniaki, pies i suka. Zgodnie z powszechnie przyjętym obyczajem jako
właściciele reproduktora mieli prawo do jednego szczeniaka. Wybrali psa, którego
nazwali Michou. Nie miał żadnych widocznych wad; wbrew obawom jego ojciec
bardzo dobrze go przyjął, nie okazując szczególnej zazdrości.
Jednak po kilku tygodniach stwierdzili, że jądra Michou nie zstąpiły, co zaczynało
być nienormalne. Poszli do jednego, potem do drugiego weterynarza; obaj zgodnie
stwierdzili, że winny jest wiek ojca. Drugi zaproponował operację chirurgiczną, ale
zmienił zdanie, twierdząc, że byłaby ona niebezpieczna i niemal niewykonalna. Był
to dla nich straszny cios, znacznie poważniejszy niż niepłodność Jasselina. Biedny
psiak nie tylko nie będzie mieć potomstwa, ale nigdy nie pozna ani popędu, ani
spełnienia seksualnego. Zawsze będzie psem niepełnowartościowym, niezdolnym
do przekazania życia, wyzbytym swej podstawowej roli, definitywnie ograniczonym
w czasie.
Stopniowo pogodzili się z sytuacją, a jednocześnie zdali sobie sprawę, że życia
seksualnego, którego ich piesek jest pozbawiony, na pewno nie będzie mu
brakować. Psy nie są ani hedonistami, ani libertynami, nie znają wyrafinowanych
uciech erotycznych; satysfakcja, jaką odczuwają podczas aktu parzenia się, to po
prostu krótkie i mechaniczne zaspokojenie instynktu przetrwania gatunku. U
bolończyków wola dominacji i tak jest bardzo słaba, a Michou, wyzwolony z
więzów konieczności przekazania genomu, był jeszcze bardziej grzeczny, łagodny,
wesoły i czysty niż jego ojciec. Był idealną maskotką, niewinną i bez skazy, której
całe życie zależało od ukochanych państwa, będących źródłem jego nieustannej i
niezmąconej radości. Jasselin zbliżał się do pięćdziesiątki. Kiedy patrzył na
stworzonko bawiące się pluszakami na dywanie w salonie, niekiedy nachodziły go
ponure myśli. Ulegając poglądom modnym w jego pokoleniu, dotychczas uważał
seksualność za pozytywną siłę, źródło więzi wzmacniającej porozumienie między
ludźmi za pomocą niewinnej, wspólnie przeżywanej przyjemności. Teraz natomiast
coraz częściej postrzegał ją jako walkę, brutalny bój o dominację, o
wyeliminowanie rywala i możliwość przypadkowego mnożenia aktów seksualnych
bez jakiejkolwiek przyczyny poza potrzebą maksymalnego rozprzestrzeniania
własnych genów. Widział w niej źródło wszelkich konfliktów, masakr i cierpień.
Seksualność coraz częściej postrzegał jako najbardziej bezpośredni i widoczny
przejaw zła. Praca w policji na pewno nie mogła przyczynić się do zmiany jego
opinii: motywem wszystkich zbrodni były albo pieniądze, albo seks, jedno lub
drugie, najwyraźniej ludzkość nie była zdolna do wymyślenia czegokolwiek innego,
przynajmniej w dziedzinie zbrodni. Na pierwszy rzut oka sprawa, z którą w tej
chwili mieli do czynienia, wyglądała na oryginalną, ale coś takiego zdarzyło się
pierwszy raz od co najmniej trzech lat; jednostajność motywów ludzkich zbrodni
była w sumie dość męcząca. Jak większość policjantów Jasselin rzadko czytywał
kryminały, ale w zeszłym roku trafił na pewną książkę; prawdę mówiąc, nie była to
powieść, tylko wspomnienia prywatnego detektywa, który praktykował w
Bangkoku i postanowił opisać swoją karierę zawodową w postaci szeregu krótkich
nowel. Prawie wszyscy jego klienci pochodzili z krajów zachodnich, byli śmiertelnie
zakochani w młodych Tajkach i chcieli wiedzieć, czy ukochane pozostają im wierne
podczas ich nieobecności, jak każda z nich zapewniała. Niemal wszystkie miały
jednego lub kilku kochanków, z którymi radośnie wydawały pieniądze swoich
zachodnich sponsorów, czasem również miały dzieci z poprzednich związków. W
pewnym sensie była to kiepska książka, a w każdym razie kiepski kryminał: autor
nie zgrzeszył najmniejszym wysiłkiem wyobraźni, nie starał się różnicować
motywów i intryg, i właśnie ta nużąca monotonia nadawała książce autentyzm i
realizm.
- Jean-Pierre! - Głos Hélène był przytłumiony. Oprzytomniał i zdał sobie sprawę,
że Hélène stoi przed nim w odległości jednego metra, z rozpuszczonymi włosami,
w szlafroku. Jasselin nadal trzymał w ramionach Michou, nie wiadomo od jak
dawna; piesek spoglądał ze zdziwieniem, ale bez obawy. - Wszystko w porządku?
Wyglądasz trochę dziwnie...
- Spadła na mnie dość dziwna sprawa.
Hélène zamilkła, czekając na ciąg dalszy. Od dwudziestu pięciu lat, od czasu,
gdy zamieszkali razem, praktycznie nigdy nie opowiadał o swojej pracy.
Codziennie stykając się z koszmarami wykraczającymi poza granice normalnej
wrażliwości, niemal wszyscy policjanci po powrocie do domu zachowują milczenie.
Najlepsza profilaktyka polega na wymazaniu, na próbie wymazania, choćby przez
kilka godzin odpoczynku, jakie są im ofiarowane. Niektórzy chleją, kończąc posiłek
w stanie ostrego upojenia alkoholowego, które pozwala im jedynie dowlec się do
łóżka. Inni, ci najmłodsi, rzucają się w wir uciech cielesnych, a wizja okaleczonych,
zmaltretowanych zwłok zaciera się wśród miłosnych uścisków. Prawie żaden nie
decyduje się mówić. Również tego wieczoru Jasselin, kiedy wreszcie postawił
Michou na podłodze, podszedł do stołu, usiadł na swym zwykłym miejscu i
poczekał, aż Hélène przyniesie selera w sosie remoulade; zawsze przepadał za
selerem w sosie remoulade.

Nazajutrz ruszył do pracy na piechotę, skręcił na wysokości ulicy des Fossés-


Saint-Bernard i szedł dalej nabrzeżem. Na dłuższą chwilę zatrzymał się na Pont de
l'Archeveche, skąd rozciągał się najpiękniejszy jego zdaniem widok na katedrę
Notre-Dame. Był śliczny październikowy poranek, powietrze świeże i przejrzyste.
Zatrzymał się jeszcze na chwilę na skwerze Jean XXIII, obserwując turystów i
homoseksualistów, zazwyczaj w parach, spacerujących, całujących się lub
trzymających za ręce.
Ferber dotarł do biura prawie równocześnie z nim, spotkali się na schodach, na
wysokości bramki strażnika na trzecim piętrze. Na Quai des Orfèvres chyba nigdy
nie zainstalują windy pomyślał z rezygnacją; zauważył, że Ferber zwolnił, starając
się nie wyprzedzać go na ostatnim biegu schodów.
Lartigue jako pierwszy przyłączył się do nich w biurze ekipy Nie wyglądał
dobrze, jego gładka i matowa twarz południowca była spięta i zatroskana, choć
zazwyczaj zachowywał się dość jowialnie; Ferber zlecił mu zebranie zeznań
świadków.
- Zero - oznajmił na powitanie. - Kompletnie nic. Nikt niczego nie widział ani nie
słyszał. Od tygodni nikt nawet nie dostrzegł żadnego obcego samochodu w
miasteczku.
Messier nadszedł kilka minut później, przywitał się i rzucił na biurko plecak, który
nosił na prawym ramieniu. Miał zaledwie dwadzieścia trzy lata; w brygadzie
kryminalnej pracował od pół roku, był najmłodszym członkiem ekipy. Ferber darzył
go sympatią i machał ręką na jego luzacki strój - zazwyczaj dresy, bluza i płócienna
kurtka - który zresztą nie bardzo pasował do jego twarzy o ostrych, surowych
rysach, na której prawie nigdy nie gościł uśmiech; jeśli czasem prosił go o zmianę
ogólnej koncepcji ubioru, była to raczej przyjacielska rada. Messier poszedł do
dystrybutora po coca-colę light, po czym przedstawił im wyniki swojego
dochodzenia. Rysy jego twarzy były jeszcze bardziej ostre niż zwykle; wyglądał,
jakby przez całą noc nie zmrużył oka.
- Z komórką nie było żadnych problemów - oświadczył. - Nawet nie miał hasła
dostępu. Ale nie znalazłem tam nic ciekawego. Rozmowy z wydawcą, z dostawcą
oleju opałowego, z facetem, który miał zainstalować nowe okna... tylko rozmowy o
charakterze praktycznym lub zawodowym. Ten gość nie miał chyba żadnego życia
osobistego.
Zdziwienie Messiera było w pewnym sensie niestosowne: prześledzenie jego
własnych rozmów telefonicznych przyniosłoby dość podobne wyniki. Tyle że on
akurat nie miał zamiaru dać się zamordować, a zawsze jesteśmy skłonni
przypuszczać, że w życiu ofiary morderstwa miało miejsce coś, co ten czyn
uzasadnia, że w jakimś ukrytym zakątku jej życia dzieje się lub działo coś
niezwykłego.
- Z komputerem to już inna historia - ciągnął Messier. - Miał dwa hasła, raczej
skomplikowane, z dużymi i małymi literami, z mało rozpowszechnionymi znakami
interpunkcyjnymi. Poza tym wszystkie pliki były szyfrowane dość trudnym kodem,
SSL Double Layer, 128 bitów. Krótko mówiąc, nie udało mi się nic zrobić,
musiałem to wysłać do BEFTI{62}. Ten facet był paranoikiem czy jak?
- Pisarzem - odpowiedział Ferber. - Może chciał chronić swoje teksty, żeby nikt
ich nie piratował.
- Hmm... - Messier nie robił wrażenia przekonanego. - Raczej mi to wygląda na
faceta, który wymienia się filmami pedofilskimi, biorąc pod uwagę poziom
zabezpieczeń.
- Jedno drugiego nie wyklucza - zauważył przytomnie Jasselin. Ta prosta
uwaga, pozbawiona jakichkolwiek negatywnych intencji, do szczętu zatruła
atmosferę zebrania, podkreślając godną pożałowania niepewność, otaczającą całą
tę sprawę. Nie mieli nic: żadnego motywu, żadnych zeznań, żadnego śladu.
Wyglądało, że będzie to jedna z tych uciążliwych spraw bez żadnych punktów
zaczepienia, które latami czekają na rozwiązanie, o ile kiedykolwiek zostają
rozwiązane, a jeśli już, to czystym przypadkiem: jakiś recydywista zatrzymany za
inną zbrodnię, który podczas składania zeznań przyznaje się do jeszcze jednego
morderstwa.

Sprawy ułożyły się po przybyciu Aurćlie. Była ładną dziewczyną o kręconych


włosach, z twarzą pokrytą piegami. Jasselin uważał ją za bałaganiarę, zarzucał, że
brak jej rygoru i nie można w stu procentach na nią liczyć, jeśli chodzi o zadania
wymagające precyzji, ale była dynamiczna i niezmiennie w dobrym humorze, co
przy pracy zespołowej jest niezwykle cenne. Otrzymała pierwsze wnioski z
centralnego laboratorium kryminalistycznego. Najpierw podała Jasselinowi grubą
teczkę:
- Zdjęcia, o które prosiłeś...
W teczce było kilkadziesiąt odbitek na błyszczącym papierze formatu A4. Na
każdym widoczny był prostokątny fragment podłogi pomieszczenia, w którym
dokonano zbrodni, długości około metra. Zdjęcia były czytelne i dobrze
naświetlone, bez cieni, robione dokładnie z góry, ledwo na siebie nachodzące,
wiernie pokazujące całość podłogi. Aurélie przyniosła również wstępne wnioski
dotyczące narzędzia, którym człowiekowi i psu obcięto głowy; jak wszyscy
zauważyli, dokonano tego niezwykle czysto i z wyjątkową precyzją, nie
pozostawiając żadnych śladów krwi, chociaż kanapa i okolica powinny być nią
pochlapane. Morderca posłużył się dość szczególnym narzędziem, skalpelem
laserowym, podobnym do drutu do krojenia masła, w którym rolę drutu spełnia
światło lasera, pozwalające ciąć tkankę i równocześnie kauteryzujące rany.
Urządzenie to, kosztujące dziesiątki tysięcy euro, można znaleźć tylko na
oddziałach chirurgicznych w szpitalach, gdzie jest stosowane do poważnych
amputacji. Biorąc pod uwagę precyzję cięć, cała operacja ćwiartowania ciała
ofiary została zresztą wykonana najprawdopodobniej przy użyciu profesjonalnych
narzędzi chirurgicznych.
W biurze rozległy się pełne aprobaty szepty.
- Czyżby mordercą była osoba należąca do świata medycyny? - zapytał
Lartigue.
- Możliwe - powiedział Ferber. - W każdym razie musimy sprawdzić w
szpitalach z tego typu wyposażeniem, czy niczego im nie brakuje, choć oczywiście
morderca mógł wypożyczyć takie urządzenie na kilka dni.
- W których szpitalach? - spytała Aurélie.
- Na początek we wszystkich szpitalach na terenie Francji. No i oczywiście w
klinikach. Trzeba też sprawdzić u producentów, czy w ostatnich latach nie było
jakiejś dziwnej transakcji sprzedaży osobie prywatnej. Przypuszczam, że nie ma
zbyt wielu producentów tego typu urządzeń?
- Tylko jeden na cały świat. W Danii.

Przyszedł Michel Khoury, którego od razu wprowadzono w sytuację. Z


pochodzenia Libańczyk, był w tym samym wieku co Ferber. Otyły i zalotny,
fizycznie był od niego kompletnie odmienny, ale także posiadał tę rzadką u
policjantów cechę, jaką jest umiejętność wzbudzania zaufania, dzięki czemu potrafił
z łatwością uzyskiwać najbardziej intymne zwierzenia. Dzisiejszy poranek spędził
na powiadamianiu i przesłuchiwaniu bliskich ofiary.
- Cóż, bliskich, to może nie to słowo... - uściślił. - Ten człowiek był bardzo
samotny. Dwukrotnie rozwiedziony, miał dziecko, którego nigdy nie widywał. Od
ponad dziesięciu lat nie utrzymywał żadnych kontaktów z nikim z rodziny. Żadnych
romansów. Może czegoś się dowiemy z rozmów telefonicznych, ale na razie
znalazłem tylko dwa nazwiska: Teresa Cremisi{63}, wydawca, i Frćderic Beigbeder,
pisarz. Aha, dzisiaj rano dodzwoniłem się do Beigbedera, robił wrażenie
załamanego, brzmiał szczerze, ale powiedział, że nie widzieli się od dwóch lat. Co
ciekawe, i on, i ta kobieta z wydawnictwa powiedzieli to samo, że ofiara miała
wielu wrogów. Jestem z obojgiem umówiony dziś po południu, może dowiem się
czegoś więcej.
- Wielu wrogów... - powtórzył z namysłem Jasselin. In ciekawe, zazwyczaj
ofiary nie mają żadnych wrogów, jakby wszyscy za nimi przepadali... Trzeba
będzie pójść na jego pogrzeb. Wiem, że przeważnie tego nie robimy, ale czasem
można się tam dowiedzieć czegoś ciekawego. Na pogrzeby przychodzą
przyjaciele, ale niekiedy również wrogowie, którym sprawia to jakąś przyjemność.
- Ale, ale - przerwał Ferber. - Wiemy, w jaki sposób zmarł? A raczej co go
zabiło?
- Nie - odparła Aurélie. - Musimy poczekać na... sekcję szczątków ciała.
- Czy głowa mogła zostać mu obcięta za życia?
- Zdecydowanie nie. To powolna operacja, może zająć nawet godzinę. - Przez
ciało Aurélie przeszedł dreszcz.

Zaraz potem rozeszli się każde do swoich zajęć. Ferber i Jasselin zostali sami
w biurze. Narada skończyła się w lepszym nastroju niż zaczęła; każdy miał coś do
roboty; nie trafili jeszcze na żaden ślad, ale przynajmniej wiedzieli, w jakich
kierunkach szukać.
- Na razie nic jeszcze nie przedostało się do prasy - zauważył Ferber. - Nikt nic
nie wie.
- Fakt - odparł Jasselin. - Dziwne, myślałem, że wiadomość natychmiast się
rozejdzie.

Nastąpiło to nazajutrz. „Pisarz Michel Houellebecq bestialsko zamordowany”,


zatytułował swój artykuł „Le Parisien", który poświęcił wydarzeniu dość słabo
udokumentowane pół kolumny. Pozostałe gazety poświęciły sprawie mniej więcej
tyle samo miejsca, nie podając więcej szczegółów, w zasadzie ograniczając się do
przedruku komunikatu prokuratury z Montargis. Wyglądało na to, że żadna gazeta
nie wysłała na miejsce zbrodni swojego reportera. Trochę później przedrukowano
wypowiedzi kilku osobistości, między innymi ministra kultury; wszyscy deklarowali,
że są „wstrząśnięci" lub przynajmniej „głęboko zasmuceni", wszyscy oddawali
cześć „wielkiemu twórcy, który na zawsze pozostanie w naszej pamięci"; w sumie
klasyczna śmierć celebryty, z jednomyślnym szumem medialnym i stosownymi
głupotami, które nie wnosiły wiele do sprawy.
Michel Khoury wrócił rozczarowany ze spotkań z Teresą Cremisi i Frederikiem
Beigbederem. Jego zdaniem szczerość ich smutku nie budziła wątpliwości.
Jasselin zawsze był zadziwiony spokojną pewnością, z jaką Khoury wygłaszał tego
typu stwierdzenia, które według Jasselina należały do niezwykle złożonej i
niepewnej sfery psychologii człowieka. „Naprawdę go kochała" lub: „Szczerość ich
smutku nie budzi wątpliwości", twierdził, jakby przekazywał czyste, podlegające
obserwacji fakty; najdziwniejsze, że zazwyczaj w dalszym dochodzeniu okazywało
się, iż miał rację. „Znam się na ludziach", oświadczył pewnego dnia, zupełnie jakby
mówił: „Znam się na kotach" lub „Znam się na komputerach".
Tak czy siak, oboje świadkowie nie mieli wiele do powiedzenia. Zgodnie
parokrotnie powtórzyli, że Houellebecq miał wielu wrogów, że ludzie byli wobec
niego niesłusznie agresywni, wręcz okrutni. Kiedy poprosił o bliższe szczegóły,
Teresa Cremisi wzruszyła niecierpliwie ramionami i zaproponowała, że mu wyśle
dossier prasowe. Na pytanie, czy któryś z wrogów mógł go zamordować, oboje
zdecydowanie zaprzeczyli. Przesadnie powoli, jakby przemawiała do półgłówka,
Teresa Cremisi wyjaśniła, że chodzi o wrogów literackich, którzy wyrażali swą
nienawiść na forach internetowych, w artykułach prasowych lub w czasopismach
literackich, w najgorszym razie w książkach, ale żaden z nich nie byłby w stanie
popełnić fizycznego morderstwa. Nie tyle ze względów moralnych, mówiła dalej z
wyraźną goryczą, ile dlatego, że po prostu nie mieliby dość odwagi. Nie,
stwierdziła na koniec (miał wrażenie, że omal nie powiedziała „niestety, nie"),
winnego należy szukać gdzie indziej, nie w środowisku literackim.
Beigbeder powiedział mniej więcej to samo. „Mam pełne zaufanie do policji
mojego kraju", oświadczył na początek, po czym wybuchł głośnym śmiechem,
jakby właśnie opowiedział znakomity dowcip, lecz Khoury nie miał mu tego za złe;
pisarz był wyraźnie spięty, zagubiony, kompletnie wytrącony z równowagi tą nagłą
śmiercią. Następnie dodał, że wrogami Houellebecqa byli „w zasadzie wszyscy
gnoje z paryskiego światka". Na nalegania Khouryego podał nazwiska dziennikarzy
z witryny nouvelobs.com, precyzując, że o ile zapewne ucieszyli się z jego śmierci,
żaden nie wydawał mu się zdolny do podjęcia tak dużego ryzyka osobistego.
„Może pan sobie wyobrazić Didiera Jacoba{64} przejeżdżającego skrzyżowanie na
czerwonym świetle? Nawet na rowerze by się nie odważył", zakończył wyraźnie
zdegustowany autor Francuskiej powieści.

W sumie, stwierdził Jasselin, wsuwając oba zeznania do żółtej teczki, zwyczajne


środowisko zawodowe, ze zwyczajną zawiścią i rywalizacją. Włożył teczkę do
klasera „Zeznania" z przekonaniem, że tym samym zamyka rozdział środowiska
literackiego w tej sprawie i że zapewne z tymże środowiskiem literackim nigdy już
nie będzie mieć do czynienia. Miał również bolesną świadomość, że dochodzenie
nie posuwa się do przodu. Właśnie dotarły do niego wnioski centralnego
laboratorium kryminalistycznego: zarówno człowiek, jak i pies zostali zastrzeleni z
pistoletu Sig Sauer M45, w obu wypadkach jednym strzałem prosto w serce; broń
była wyposażona w tłumik. Przedtem zostali ogłuszeni jakimś długim,
zaokrąglonym na końcu przedmiotem, być może kijem bejsbolowym. Precyzyjnie
wykonana zbrodnia, bez zbędnej przemocy. Ćwiartowanie ciał miało miejsce już po
śmierci. Trwało, według naprędce przeprowadzonej symulacji, nieco ponad siedem
godzin. W chwili znalezienia ciał ofiary nie żyły od trzech dni, morderstwo miało
więc miejsce w sobotę, prawdopodobnie w środku dnia.
Zbadanie billingu rozmów telefonicznych pisarza z ostatniego roku, który
zgodnie z prawem operator miał obowiązek przechowywać przez ten okres, nic
nie przyniosło. Prawdę mówiąc, Houellebecq niewiele w tym czasie dzwonił: w
sumie dziewięćdziesiąt trzy połączenia, z których żadne nie miało charakteru
osobistego.

Pogrzeb zaplanowano na najbliższy poniedziałek. Pisarz zostawił w tej sprawie


bardzo szczegółowe wskazówki, które złożył u notariusza wraz z sumą potrzebną
do ich realizacji. Nie chciał być skremowany, lecz całkiem klasycznie pochowany.
„Pragnę, aby robaki oczyściły mój szkielet", napisał, pozwalając sobie na nader
osobistą uwagę w tekście skądinąd bardzo oficjalnym: „Zawsze utrzymywałem
znakomite relacje z moim szkieletem i cieszę się, że zostanie pozbawiony swojej
cielesnej tkanki". Chciał zostać pochowany na cmentarzu Montparnasse, nawet z
góry wykupił miejsce z trzydziestoletnią koncesją, całkiem przypadkiem położone o
kilka metrów od grobu Emmanuela Bove'a{65}.
Jasselin i Ferber byli obaj nie najgorsi w pogrzebach. Często ubrany na ciemno,
raczej zabiedzony i naturalnie blady, Ferber bez problemu przybierał wyraz smutku
i powagi, jakże stosowny w tych okolicznościach; znużona, zrezygnowana postawa
człowieka znającego życie i nie mającego już wobec niego żadnych złudzeń, jaka
charakteryzowała Jasselina, była również całkiem na miejscu. Razem uczestniczyli
już w niejednym pogrzebie, czasem ofiar, częściej kolegów; niektórzy z nich
popełnili samobójstwo, inni zginęli na posterunku, i to właśnie wywoływało
największe wrażenie: zazwyczaj w takich sytuacjach z powagą składano order na
trumnie, a w pogrzebie uczestniczyli jacyś oficjele wyższego stopnia, najczęściej
minister; ogólnie rzecz biorąc, zmarły miał prawo do najwyższych honorów.
O dziesiątej spotkali się w komisariacie VI dzielnicy; z okien sal recepcyjnych
merostwa, które z tej okazji zostały otwarte, rozciągał się znakomity widok na plac
Saint-Sulpice. Ku ogólnemu zaskoczeniu okazało się, że autor „Cząstek
elementarnych”, który przez całe życie afiszował się z bezkompromisowym
ateizmem, pół roku wcześniej dyskretnie ochrzcił się w kościele w Courtenay.
Nowina ta uwolniła władze kościelne od męczącej niepewności; z oczywistych
względów medialnych nie chciały pozostawać na uboczu przy pogrzebach znanych
osobistości, ale nieprzerwany wzrost ateizmu, spadek liczby chrztów, nawet
czysto konwencjonalnych, oraz konieczność sztywnego przestrzegania reguł
sprawiały, że coraz częściej Kościół musiał podejmować jakże nieprzyjemną
decyzję o odmowie uczestnictwa w pogrzebie.
Zawiadomiony drogą mailową arcybiskup Paryża z entuzjazmem wyraził zgodę
na mszę, którą zaplanowano na jedenastą. Osobiście wziął udział w zredagowaniu
homilii, podkreślającej uniwersalne wartości humanistyczne zawarte w dziele
pisarza, tylko dyskretnie, jakby mimochodem wspominając o jego potajemnym
chrzcie w kościele w Courtenay. Całość, łącznie z komunią, zaplanowano mniej
więcej na godzinę, tak więc wyprowadzenie zwłok Houellebecqa na miejsce
wiecznego odpoczynku miało nastąpić około południa.
Jak poinformował Jasselina Ferber, w tym zakresie pisarz również pozostawił
bardzo szczegółowe wskazówki, łącznie z projektem nagrobka w postaci zwykłej
płyty z czarnego bazaltu; jak podkreślał, płyta w żadnym razie nie powinna stać na
podwyższeniu, nawet kilkucentymetrowym. Na płycie miało się znaleźć jego
nazwisko, bez żadnych dat ani innych informacji, ozdobione rysunkiem wstęgi
Mobiusa. Zamówił ją przed śmiercią u paryskiego kamieniarza i osobiście czuwał
nad jej wykonaniem.

- W sumie - zauważył Jasselin - nie uważał się za byle kogo...


- I miał rację - odparł spokojnie Ferber. - Wiesz, był całkiem niezłym pisarzem...
Jasselin natychmiast zawstydził się swoją uwagą, wypowiedzianą bez żadnej
konkretnej przyczyny. To, co Houellebecq zrobił dla siebie samego, nie było niczym
więcej, a może nawet mniej, niż uczyniłaby jakakolwiek wybitna postać w
dziewiętnastym wieku lub jakikolwiek szlachetka w wiekach poprzednich. Po
namyśle zdał sobie sprawę, że jest absolutnie przeciwny współczesnej tendencji
do nadmiernej skromności, polegającej na tym, że ludzie życzą sobie kremacji
swoich zwłok i rozsypania prochów, aby pokazać, że wracają na łono przyrody i
łączą się z jej żywiołami. Nawet swojego psa, który zdechł pięć lat wcześniej,
pochował w ziemi, kładąc obok małego ciałka jego ulubioną zabawkę, w ogródku
przy domu rodziców w Bretanii, gdzie jego własny ojciec zmarł rok temu, a którego
to domu nie chciał sprzedać, być może sądząc, że tu właśnie spędzą wraz z
Hélène ostatnie lata życia. Człowiek nie jest częścią przyrody, bo wyrósł ponad
nią, podobnie jak pies od chwili udomowienia; takie było rozumowanie Jasselina.
Im bardziej nad tym myślał, tym bardziej wydawało mu się bezbożne, choć w Boga
nie wierzył, w pewnym sensie antropologicznie bezbożne, aby prochy ludzkiej
istoty rozsypywać gdzieś na łące, wrzucać do rzeki lub do morza, czy choćby - jak
zrobił to ten pajac Alain Gillot-Petre{66}, swego czasu uchodzący za człowieka,
który odmłodził telewizyjne prognozy pogody - do oka cyklonu. Istota ludzka to
świadomość, jedyna, indywidualna i niepowtarzalna, z tego tytułu zasługująca na
pomnik, stelę lub przynajmniej napis, na coś, co przyszłym pokoleniom da
świadectwo istnienia danego człowieka - oto, co w głębi duszy myślał Jasselin.

Nadchodzą - powiedział cicho Ferber, wyrywając go z zadumy. Faktycznie, choć


było dopiero wpół do jedenastej, ze trzydzieści osób zgromadziło się już przy
wejściu do kościoła. Kim mogli być ci ludzie? Prawdopodobnie jakimiś
anonimowymi osobami, czytelnikami Houellebecqa. Zdarzało się, przede
wszystkim w wypadkach morderstw z zemsty, że przestępca przychodził na
pogrzeb ofiary. Tym razem Jasselin nie bardzo w to wierzył, jednak na wszelki
wypadek zamówił dwóch fotografów, facetów z centralnego laboratorium
kryminalistycznego, którzy z aparatami i teleobiektywami zainstalowali się w
mieszkaniu na ulicy Froidevaux, skąd rozciągał się idealny widok na cmentarz
Montparnasse.
Dziesięć minut później zobaczył nadchodzących Teresę Cremisi i Frédérica
Beigbedera. Wyglądają bardzo stosownie, pomyślał. Ze swoją wschodnią urodą
Teresa mogłaby być jedną z płaczek, jeszcze do niedawna zatrudnianych na
niektórych pogrzebach w basenie Morza Śródziemnego, natomiast Beigbeder
zdawał się pogrążony w niezwykle posępnych myślach. Autor „Francuskiej
powieści” miał zaledwie pięćdziesiąt jeden lat; był to zapewne jeden z pierwszych
pogrzebów kogoś z jego pokolenia, w których miał okazję uczestniczyć, i zapewne
przypuszczał, że nie będzie ostatni, że coraz częściej rozmowy telefoniczne ze
znajomymi nie będą się zaczynać od formuły: „Co robisz dziś wieczorem?", ale od:
„Zgadnij, kto umarł...".
Jasselin i Ferber dyskretnie opuścili merostwo i poszli wmieszać się w grupę.
Teraz zebrało się już jakieś pięćdziesiąt osób. Za pięć jedenasta przed kościołem
zatrzymał się karawan, zwyczajna czarna furgonetka przedsiębiorstwa
pogrzebowego. W momencie gdy dwóch pracowników wynosiło trumnę, przez
tłumek przebiegł pomruk konsternacji i przerażenia. Technicy z centralnego
laboratorium kryminalistycznego zadali sobie trud pozbierania rozrzuconych po
miejscu zbrodni strzępów ciała i umieszczenia ich w hermetycznie zamykanych
plastikowych torbach, które wraz z nietkniętą głową wysłali do Paryża. Po
zakończeniu badań całość stanowiła małą kupkę, zajmującą znacznie mniej miejsca
niż zwykłe zwłoki ludzkie; pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego uznali więc
za stosowne włożyć resztki do trumny dziecięcej o długości metr dwadzieścia. Ta
chęć racjonalnego postępowania była zapewne chwalebna w samej zasadzie, ale
w chwili, gdy pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego wynieśli trumnę na plac
przed kościołem, wywołało to niezwykle przykre wrażenie. Jasselin usłyszał
Ferbera starającego się zdławić bolesną czkawkę; choć sam był dość odporny,
też poczuł ucisk w sercu; wielu spośród zgromadzonych wybuchło płaczem.
Msza jak zwykle okazała się nudna jak flaki z olejem. Jasselin utracił wszelki
kontakt z wiarą katolicką jako dziesięciolatek i choć musiał uczestniczyć w bardzo
wielu pogrzebach, nigdy nie udało mu się ponownie tego kontaktu nawiązać.
Prawdę mówiąc, nic z tego wszystkiego nie rozumiał, nawet tego, o czym ksiądz
mówił; były tam jakieś odniesienia do Jerozolimy, które wydawały mu się
kompletnie nie na temat, ale zapewne miały jakieś symboliczne znaczenie. Musiał
jednak przyznać, że rytuał wygląda stosownie, że obietnice dotyczące przyszłego
życia są w takiej chwili nadzwyczaj na miejscu. W sumie działanie Kościoła wydało
mu się znacznie bardziej uprawnione w przypadku pogrzebów niż narodzin czy
ślubów. Kościół był tu w swoim żywiole, miał coś do powiedzenia na temat
śmierci; w wypadku miłości było to zdecydowanie bardziej wątpliwe.
Zazwyczaj na pogrzebach członkowie rodziny zmarłego stoją w pobliżu trumny,
aby przyjmować kondolencje, ale tym razem żadnej rodziny nie było. Po
zakończeniu mszy pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego znowu podnieśli
trumienkę, aby ją umieścić na karawanie, a Jasselina ponownie przeszedł dreszcz
smutku. Ku jego wielkiemu zdziwieniu kilkadziesiąt osób czekało na placu przed
kościołem, prawdopodobnie byli to ci czytelnicy Houellebecqa, którzy mieli alergię
na wszelkie ceremonie religijne. Niczego szczególnego nie zaplanowano, żadnej
blokady ulic ani zmiany ruchu, więc karawan od razu odjechał w stronę cmentarza
Montparnasse, a setka zgromadzonych osób ruszyła chodnikiem w tym samym
kierunku wzdłuż Ogrodu Luksemburskiego, ulicami Guynemer, Vavin i Brea, przez
krótką chwilę bulwarem Raspail, na końcu przecinając ulicę Huyghens. Jasselin i
Ferber dołączyli do konduktu. Wśród idących byli ludzie w różnym wieku i należący
do różnych warstw społecznych, najczęściej samotni, niektórzy w parach, ludzie,
których chyba nic nie łączyło, nie mieli żadnych cech wspólnych; nagle Jasselin
zdał sobie sprawę, że tracą czas, że w kondukcie idą tylko czytelnicy
Houellebecqa, że jest niezwykle mało prawdopodobne, aby wśród nich znajdował
się ktokolwiek zamieszany w to morderstwo. Trudno, pomyślał, przynajmniej
odbyłem przyjemny spacer; w regionie paryskim nadal utrzymywała się piękna
pogoda, niebo miało odcień głębokiego błękitu, prawie jak w zimie.

Grabarze, którzy zapewne otrzymali stosowne wskazówki od księdza, czekali


na nich, zanim zaczęli zasypywać trumnę. Przy grobie entuzjastyczne podejście
Jasselina do pogrzebów jeszcze wzrosło, do takiego stopnia, że podjął ostateczną
i niewzruszoną decyzję, że każe się pochować; postanowił zadzwonić następnego
dnia do notariusza, aby odpowiednie polecenia zostały jasno umieszczone w
testamencie. Pierwsze grudy ziemi spadły na trumnę. Samotna trzydziestoletnia
kobieta rzuciła białą różę; kobiety są jednak w porządku, pomyślał, pamiętają o
rzeczach, jakie żadnemu mężczyźnie nie przyszłyby do głowy. Podczas kremacji
zawsze słychać dźwięki maszynerii, gazowe palniki wydają straszliwy hałas,
natomiast tutaj panowała niemal idealna cisza, którą zakłócał jedynie przyjemny
dla ucha dźwięk grud ziemi spadających na drewniane wieko i rozsypujących się
cicho po jego powierzchni. W środku cmentarza szum ruchu ulicznego był niemal
niesłyszalny. W miarę jak ziemia wypełniała dół, dźwięki stawały się coraz bardziej
głuche, przytłumione; na koniec położono płytę.

Następnego dnia przed południem otrzymał fotografie. Chociaż technicy z


centralnego laboratorium kryminalistycznego drażnili Jasselina swoim zadufaniem,
musiał przyznać, że wykonali znakomitą robotę. Zdjęcia były wyraźne,
doświetlone, mimo odległości idealnie ostre; bez trudu dawało się rozpoznać
twarze wszystkich osób, które zadały sobie trud przyjścia na pogrzeb pisarza.
Poza odbitkami dostał pendrive'a z cyfrowym zapisem fotografii. Natychmiast
wysłał go wewnętrzną pocztą do BEFTI z prośbą o porównanie ze zdjęciami
przestępców w kartotece; od pewnego czasu mieli program rozpoznawania
twarzy, który pozwalał na przeprowadzenie tej operacji w ciągu kilku minut. Nie
bardzo wierzył w efekty, ale trzeba było przynajmniej spróbować.
Wyniki przyszły późnym popołudniem, kiedy już szykował się do wyjścia; tak jak
przypuszczał, okazały się negatywne. BEFTI dołączyło trzydziestostronicową
notatkę z opisem zawartości komputera Houellebecqa, którego kody
zabezpieczające udało się w końcu złamać. Wziął ją ze sobą, żeby spokojnie
przeanalizować w domu.

Powitały go radosne poszczekiwania Michou, który przez prawie kwadrans


skakał na wszystkie strony, oraz zapach dorsza po galicyjsku; Hélène starała się
urozmaicać smaki przygotowywanych dań, przechodząc od kuchni burgundzkiej do
alzackiej, od prowansalskiej do południowo-zachodniej; świetnie potrafiła gotować
po włosku, turecku i marokańsku, a ostatnio zapisała się na kurs kuchni Dalekiego
Wschodu, organizowany przez merostwo V dzielnicy. Podszedł ją pocałować;
miała na sobie piękną jedwabną sukienkę.
- Kolacja będzie gotowa za dziesięć minut - powiedziała.
Wyglądała na odprężoną, szczęśliwą, jak zawsze kiedy nie musiała iść na
wydział; właśnie zaczęły się wakacje z okazji Wszystkich Świętych. Z czasem
zainteresowanie Hélène ekonomią zdecydowanie zmalało. Teorie próbujące
wyjaśniać zjawiska ekonomiczne i przewidywać ich ewolucję wydawały się jej
coraz bardziej niespójne, przypadkowe, coraz wyraźniej uważała je za czystą
szarlatanerię; to zdumiewające, mawiała, że przyznaje się Nagrodę Nobla z
ekonomii, jakby była to dziedzina równie poważna metodologicznie i rygorystyczna
intelektualnie jak fizyka lub chemia. Jej zainteresowanie nauczaniem również
znacznie osłabło. W sumie młodzi ludzie niezbyt ją interesowali, poziom umysłowy
jej studentów był tragicznie niski, można się było nawet zastanawiać, co ich
natchnęło do podjęcia studiów. Jedyną ich motywacją, w głębi duszy świetnie to
wiedziała, była chęć zarabiania pieniędzy, jak największych pieniędzy; mimo
nielicznych i krótkotrwałych fascynacji humanitarnych nie poruszało ich nic poza
kasą. Jej życie zawodowe sprowadzało się do przekazywania sprzecznych
absurdów kretynom i karierowiczom, nawet jeśli sama wobec siebie nie
formułowała tego w sposób tak jednoznaczny.
Miała zamiar przejść na wcześniejszą emeryturę, gdy tylko Jasselin opuści
brygadę kryminalną. Jego stan ducha był inny: nadal kochał swoją pracę, zło i
zbrodnię nadal uważał za sprawy równie ważne i zasadnicze jak wówczas, gdy
dwadzieścia osiem lat wcześniej rozpoczynał karierę.

Włączył telewizor, właśnie zaczynał się dziennik. Michou wskoczył na kanapę i


zwinął się obok niego w kłębek. Po opisie samobójczego zamachu palestyńskiego
w Hebronie prezenter przeszedł do kryzysu, jaki od kilku dni wstrząsał rynkami
giełdowymi, a który według wielu specjalistów mógł się okazać jeszcze gorszy od
kryzysu z dwa tysiące ósmego; w sumie wiadomości jak zwykle. Chciał właśnie
zmienić kanał, gdy Hélène wyszła z kuchni i przysiadła na oparciu kanapy. Odłożył
pilota; ostatecznie to dotyczy jej dziedziny, pomyślał, może to ją trochę interesuje.
Po krótkim omówieniu głównych rynków finansowych w studiu pojawił się
ekspert. Hélène uważnie go wysłuchała z błąkającym się na ustach nieokreślonym
uśmiechem. Jasselin spoglądał na jej piersi wyłaniające się z wycięcia sukienki,
wypełnione rzecz jasna silikonem; dziesięć lat wcześniej zamówili implanty,
operacja była bardzo udana, chirurg wykonał świetną robotę. Jasselin jak
najbardziej popierał silikonowe piersi, które u kobiety świadczą o dobrej woli
erotycznej, będącej w tej dziedzinie najważniejszą sprawą na świecie, opóźniającą
zanik życia seksualnego o dziesięć, a nawet o dwadzieścia lat. No i zdarzały się
sytuacje zachwycające, małe cudy: na basenie, podczas ich jedynego pobytu na
Dominikanie (Michel, ich pierwszy bolończyk, niemal im tego wyjazdu nie wybaczył,
więc obiecali sobie, że nigdy więcej nie powtórzą takiej eskapady, chyba że znajdą
hotel, który przyjmuje psy, co niestety nigdy im się nie udało), krótko mówiąc,
podczas owego pobytu z zachwytem przyglądał się piersiom Hélène wyciągniętej
na plecach nad brzegiem basenu; wznosiły się do nieba, śmiało przecząc sile
ciążenia.
Silikonowe piersi wyglądają żałośnie, kiedy twarz kobiety jest pokryta
zmarszczkami, a jej ciało zniszczone, nalane i sflaczałe, ale to nie był przypadek
Hélène, o nie. Jej ciało pozostało szczupłe, pośladki jędrne, tylko odrobinę
obwisłe; jej rude, gęste, kręcone włosy z wdziękiem opadały na zaokrąglone
ramiona. W sumie była bardzo piękną kobietą, mógł się uważać za prawdziwego
szczęściarza.
Oczywiście w dłuższej perspektywie wszystkie silikonowe piersi stają się
żałosne, ale w dłuższej perspektywie nikt już tym sprawom nie poświęca uwagi,
zaczyna się myśleć o raku szyjki macicy, tętniakach aorty i tak dalej. Zaczyna się
również zastanawiać nad przekazaniem majątku, nad podziałem nieruchomości
między domniemanych spadkobierców, nad kwestiami innymi niż silikonowe piersi;
jednak jeszcze nie doszli do tego etapu, pomyślał, jeszcze nie całkiem, może dziś
wieczorem będą się kochać (raczej jutro rano, zawsze wolał seks poranny, który
na cały dzień wprawiał go w dobry humor); można powiedzieć, że mieli jeszcze
przed sobą kilka pięknych lat.

Serwis ekonomiczny skończył się i zaczęto omawiać jakąś komedię


romantyczną, która następnego dnia wchodziła na ekrany.
- Słyszałeś, co mówił ten ekspert? - zapytała Hélène. - Widziałeś jego
prognozy?
Szczerze mówiąc, nie słuchał, zadowalając się podziwianiem jej piersi, ale
powstrzymał się przed przerywaniem jej słów.
- Za tydzień okaże się, że wszystkie jego prognozy były błędne. Zaproszą
innego eksperta, może nawet tego samego, który przedstawi nowe prognozy z
taką samą pewnością siebie... - Potrząsała głową ze smutkiem, wręcz z
oburzeniem. - Jakim cudem dyscyplina, która nawet nie potrafi sformułować
sprawdzalnych prognoz, może uchodzić za naukę?
Jasselin nie czytał Poppera, nie był w stanie udzielić żadnej rozsądnej
odpowiedzi, ograniczył się więc do położenia ręki na jej udzie. Uśmiechnęła się i
powiedziała: „Kolacja zaraz będzie gotowa", po czym poszła do kuchni, ale
podczas kolacji wróciła do tematu. Zbrodnia, oświadczyła, jest aktem głęboko
ludzkim, oczywiście powiązanym z najmroczniejszymi zakątkami duszy człowieka,
ale jednak ludzkim. Natomiast ekonomia nie jest powiązana właściwie z niczym,
jedynie z tym, co w człowieku najbardziej przewidywalne, mechaniczne. Nie dość,
że nie jest nauką, ale nawet nie jest sztuką, w sumie jest po prostu niczym.
Nie zgadzał się z jej słowami i powiedział to. Mając od dawna do czynienia z
kryminalistami, mógł stwierdzić, że oni właśnie są osobnikami działającymi
schematycznie i najbardziej przewidywalnymi, jakich można sobie wyobrazić.
Niemal zawsze zabijają dla pieniędzy i jedynie dla pieniędzy, dzięki czemu zresztą
tak łatwo dają się złapać. Natomiast prawie nikt nie pracuje jedynie dla pieniędzy.
Wszyscy mają poza tym jakieś inne motywacje: zainteresowanie własną pracą,
szacunek, jaki się z nią wiąże, przyjacielskie stosunki z kolegami... I również
prawie nikt nie dokonuje zakupów w sposób całkowicie racjonalny.
Prawdopodobnie ta właśnie zasadnicza nieokreśloność zachowań producentów i
konsumentów sprawia, że teorie ekonomiczne są tak przypadkowe i w sumie
fałszywe. Natomiast ściganie przestępców może być uznane za naukę, a
przynajmniej za dziedzinę racjonalną. Na to Hélène nie znalazła odpowiedzi.
Istnienie irracjonalnych czynników ekonomicznych zawsze stanowiło strefę cienia,
tajemniczą lukę we wszystkich teoriach ekonomicznych. Nawet jeśli nabrała
dystansu do swojej pracy, teorie ekonomiczne nadal były źródłem jej udziału w
budżecie domowym i jej statusu uniwersyteckiego, w dużym stopniu stanowiących
czysto symboliczne korzyści. Jasselin miał rację: ona również nie zachowywała się
jak racjonalny czynnik ekonomiczny. Usiadła wygodnie na kanapie, patrząc na
wyciągniętego na grzbiecie psa, leżącego w stanie pełnej ekstazy na dywanie.
Późnym wieczorem Jasselin zajął się notatką BEFTI na temat komputera ofiary.
Przede wszystkim specjaliści stwierdzili, że Houellebecq, wbrew temu, co
powtarzał w licznych wywiadach, nadal pisał, a nawet dużo pisał. Natomiast to, co
pisał, było dość dziwne: przypominało poezję lub jakieś orędzia polityczne; w
każdym razie Jasselin nie zrozumiał prawie nic z fragmentów, które zamieszczono
w raporcie. Trzeba będzie przesłać to wszystko do wydawnictwa, pomyślał.
Poza tym komputer nie zawierał niczego użytecznego. Na swoim macintoshu
Houellebecq używał funkcji „Książki adresowej". W notatce przytoczono całą jej
zawartość, która była wręcz żałosna: dwadzieścia trzy nazwiska, w tym
dwanaście dotyczących rzemieślników, lekarzy i innych usługodawców. Używał
również funkcji „Terminarz" i tu sytuacja nie przedstawiała się o wiele lepiej:
większość notatek dotyczyła worków na śmieci lub dostawy oleju opałowego. W
sumie Jasselinowi rzadko zdarzało się spotkać kogoś, kto miał tak nudne życie.
Nawet jego przeglądarka internetowa nie pozwoliła odkryć niczego pasjonującego.
Nie wchodził na żadne strony pedofilskie ani nawet pornograficzne; najbardziej
śmiałe wejścia dotyczyły damskiej bielizny i strojów erotycznych, na przykład Belle
et Sexy lub liberette.com. Biedny palant ograniczał się do oglądania panienek w
obcisłych minispódniczkach lub przezroczystych bluzeczkach; podczas lektury
Jasselinowi zrobiło się prawie wstyd. Ta zbrodnia na pewno nie będzie łatwa do
wyjaśnienia. To przywary ludzi prowokują ich zabójców, przywary lub pieniądze.
Akurat pieniądze Houellebecq miał, choć mniej, niż można się było spodziewać, ale
wyglądało na to, że nic nie zostało ukradzione, w domu odnaleziono nawet jego
książeczkę czekową, kartę kredytową i portfel zawierający kilkaset euro. Jasselin
w końcu zasnął, próbując jeszcze raz przeczytać orędzia polityczne pisarza, jakby
miał nadzieję znaleźć tam jakieś wytłumaczenie lub sens.

Następnego dnia sprawdzili jedenaście nazwisk z książki adresowej. Poza


Teresą Cremisi i Frédérikiem Beigbederem, których już przesłuchano, na liście były
same kobiety.
O ile SMS-y są przechowywane przez operatorów przez rok, o tyle dla maili nie
ma żadnego limitu, zwłaszcza jeśli użytkownik postanowił je zapisywać nie na
komputerze osobistym, lecz na dysku wirtualnym przydzielonym mu przez
providera, tak jak to robił Houellebecq; w takiej sytuacji nawet przy zmianie
sprzętu można nadal mieć dostęp do swoich wiadomości. Na serwerze me.com
Houellebecq dysponował pamięcią o objętości czterdziestu giga; biorąc pod
uwagę intensywność jego korespondencji, zapełnienie jej zajęłoby mu siedem
tysięcy lat.
Jeśli chodzi o status maili, o to, czy należą one do korespondencji prywatnej,
czy nie, ustawodawstwo jest bardzo nieprecyzyjne. Jasselin bez zwłoki skierował
całą ekipę do lektury maili Houellebecqa, zwłaszcza że wkrótce miał zostać
wyznaczony sędzia śledczy zajmujący się tą sprawą, a o ile prokuratorzy są
zazwyczaj stosunkowo pobłażliwi wobec policji prowadzącej dochodzenie, o tyle
sędziowie śledczy potrafią być strasznie upierdliwi, nawet kiedy chodzi o
morderstwo.
Pracując po dwadzieścia godzin dziennie - chociaż tuż przed śmiercią
Houellebecq prowadził dość ograniczoną korespondencję mailową, w innych
momentach bywała ona znacznie bogatsza; w niektórych okresach, zwłaszcza po
ukazaniu się nowej książki, potrafił dostawać po trzydzieści maili dziennie - ekipa
już w następny czwartek zdołała zidentyfikować wszystkie dziewięć kobiet.
Różnorodność narodowościowa robiła wrażenie: była wśród nich Hiszpanka,
Rosjanka, Chinka, Czeszka, dwie Niemki i (jednak) trzy Francuzki. Jasselin
przypomniał sobie, że mają do czynienia z autorem tłumaczonym na wszystkie
języki świata.
- Zawód pisarza ma jednak swoje dobre strony... - powiedział do Lartigue'a,
który właśnie skończył układać listę. Powiedział to trochę dla spokoju sumienia,
jakby opowiadał oczekiwany dowcip, choć w rzeczywistości nie potrafił odczuć
wobec pisarza zazdrości. Wszystkie te kobiety były dawnymi kochankami
Houellebecqa, treść ich korespondencji nie budziła w tym względzie żadnych
wątpliwości, niektóre bardzo dawnymi kochankami, nawet sprzed ponad
trzydziestu lat.

Skontaktować się z nimi było raczej łatwo: do dzisiaj wymieniał z nimi niewinne,
ciepłe maile, w których wspominali mniejsze lub większe nieszczęścia w swoim
życiu, niekiedy również radości.
Trzy Francuzki natychmiast zgodziły się na wizytę na Quai des Orfèvres, choć
jedna mieszkała w Perpignan, druga w Bordeaux, trzecia w Orleanie. Zresztą
cudzoziemki również nie odmówiły, prosząc jedynie o więcej czasu, żeby
zorganizować przyjazd.
Jasselin i Ferber spotkali się z nimi oddzielnie, aby skonfrontować swoje
wrażenia, które okazały się właściwie identyczne. Wszystkie kobiety nadal żywiły
nadzwyczaj ciepłe uczucia wobec Houellebecqa. „Często pisywaliśmy do siebie
maile...", oświadczyły, a Jasselin nie przyznał się, że te maile czytał. Nigdy nie było
mowy o kolejnym spotkaniu, ale czuło się, że każda z nich zgodziłaby się na taką
propozycję. To było przerażające, po prostu przerażające, pomyślał; z ich słów
jasno wynikało, że kobiety nie zapominają swoich byłych. Hélène też miała jakichś
byłych; mimo że poznał ją, kiedy była bardzo młoda, jednak jakichś byłych miała;
co by się stało, gdyby ich znowu spotkała na swojej drodze? To jedna z wad
zawodu policjanta: czasami podczas śledztwa człowiek wbrew własnej woli staje
wobec trudnych pytań osobistych. W kwestii poszukiwania mordercy rozmowy te
niczego jednak nie wniosły. Kobiety znały Houellebecqa, nawet znały go bardzo
dobrze, ale Jasselin czuł, że nic więcej nie powiedzą - spodziewał się takiej
reakcji, w tych sprawach kobiety są bardzo dyskretne; nawet kiedy już nie
kochają, wspomnienie dawnej miłości pozostaje w ich pamięci nieskończenie
cenne - tak czy siak nie widziały się z nim od lat, niektóre od dziesiątków lat; sama
myśl, że mogłyby chcieć go zamordować lub znać kogoś, kto chciałby go
zamordować, była groteskowa.
Zazdrosny mąż lub kochanek po tylu latach od rozstania? Ani przez sekundę w
to nie wierzył. Kiedy człowiek wie, że jego żona ma jakichś byłych, kiedy na
własne nieszczęście jest o nich zazdrosny, zdaje sobie sprawę, że ich zabicie
niczego nie zmieni, a może jedynie rozdrapać starą ranę. Cóż, powinien jednak
komuś z ekipy zlecić to zadanie, bez przesady, na pół gwizdka. Nie wierzył w to,
ale wiedział, że niekiedy człowiek się myli. Kiedy jednak Ferber zapytał:
„Kontynuujemy rozpracowywanie cudzoziemek? To będzie sporo kosztować,
trzeba będzie tam wysłać ludzi, ale mamy ku temu wszelkie podstawy, ostatecznie
chodzi o morderstwo", bez wahania odpowiedział, że nie, nie warto. Siedział
właśnie u siebie w biurze, przeglądając - jak dziesiątki razy w ciągu ostatnich
dwóch tygodni - zdjęcia posadzki na miejscu zbrodni, pokrytej plątaniną
czerwonych i czarnych zacieków, i zdjęcia osób, które przyszły na pogrzeb,
technicznie idealne zbliżenia istot ludzkich o smutnych twarzach.
- Wyglądasz na zafrasowanego, Jean-Pierre... - zauważył Ferber.
- Tak, czuję, że kręcimy się w kółko, i już nie wiem, co robić. Usiądź, Christian.
Ferber przyglądał się przez chwilę swojemu przełożonemu, który machinalnie
przewracał zdjęcia, nawet na nie nie patrząc, jakby tasował talię kart.
- Czego właściwie szukasz na tych zdjęciach?
- Nie wiem. Czuję, że coś w nich jest, ale nie umiałbym powiedzieć co.
- Można spróbować pogadać z Lorrainem.
- Nie odszedł na emeryturę?
- Niby tak, niby nie, nie bardzo rozumiem, jaki ma status; przychodzi na kilka
godzin w tygodniu. W każdym razie nikogo nie przyjęto na jego miejsce.

Guillaume Lorrain był zwykłym policjantem, ale posiadał zadziwiającą


umiejętność: absolutną, fotograficzną pamięć wzrokową - wystarczyło, że zobaczył
czyjeś zdjęcie, choćby nawet w gazecie, a był w stanie rozpoznać tę osobę po
dziesięciu czy dwudziestu latach. To właśnie jego wzywano przed pojawieniem się
programu Visio, który pozwalał na natychmiastowe porównanie twarzy
podejrzanego z kartoteką przestępców, choć oczywiście jego szczególny dar
dotyczył nie tylko przestępców, ale każdego, czyje zdjęcie w dowolnych
okolicznościach widział.
Poszli do jego biura w następny piątek. Lorrain był nieduży i krępy, miał
szpakowate włosy. Spokojny i zrównoważony, sprawiał wrażenie, jakby całe życie
spędził w biurze, co zresztą mniej więcej odpowiadało prawdzie; jak tylko ujawnił
się jego zdumiewający talent, Lorrain został przeniesiony do brygady kryminalnej i
zwolniony z wszelkich innych zadań.
Jasselin wyjaśnił, czego od niego oczekują. Lorrain natychmiast zabrał się do
roboty, oglądając kolejne zdjęcia z pogrzebu. Na niektóre tylko zerkał, inne oglądał
długo i starannie, prawie przez minutę, po czym odkładał na bok. Wyglądał na
niesamowicie skoncentrowanego; jak właściwie funkcjonował jego mózg? Aż
dziwnie było na to patrzeć.
Po dwudziestu minutach podniósł jedno zdjęcie i zaczął kiwać się w przód i w
tył. „Widziałem go... Gdzieś tego faceta widziałem...", powiedział niemal
niesłyszalnym głosem. Jasselin nerwowo podskoczył, ale się nie odezwał. Przez
dość długi czas Lorrain kiwał się monotonnie, powtarzając półgłosem, niczym
jakąś osobistą mantrę: „Widziałem go... Gdzieś go widziałem...", po czym nagle
przestał i podał Jasselinowi zdjęcie czterdziestoletniego mężczyzny o delikatnych
rysach twarzy, bardzo jasnej cerze i półdługich czarnych włosach.
- Kto to? - spytał Jasselin.
- Jed Martin. Nazwiska jestem pewien. Nie mogę gwarantować na sto procent,
gdzie widziałem jego fotografię, ale chyba w „Le Parisien", gdzie zapowiadano
jakąś wystawę. W ten czy inny sposób ten facet jest powiązany ze środowiskami
artystycznymi.
10

Informacja o śmierci Houellebecqa dotarła do Jeda w czasie, kiedy z dnia na


dzień spodziewał się smutnych wieści o ojcu. Wbrew swoim obyczajom ojciec
zadzwonił do niego pod koniec września, prosząc, aby go odwiedził. Teraz
mieszkał w domu opieki w Le Vésinet, mieszczącym się w dawnym dworze
Napoleona III, znacznie bardziej szykownym i drogim niż poprzedni,
przypominającym umieralnię high-tech. Mieszkania pensjonariuszy były
przestronne, z sypialnią i salonikiem, z dużymi telewizorami LCD, telewizją
kablową i satelitarną, DVD i szerokopasmowym dostępem do internetu. Dom
otaczał park z niewielkim stawem, po którym pływały kaczki, ze starannie
wytyczonymi alejkami i biegającymi po nich sarnami. Pensjonariusze, jeśli tylko
chcieli, mogli uprawiać ogródek, sadzić warzywa i kwiaty, choć niewielu spośród
nich miało na to ochotę. Jed sporo się natrudził, zanim przekonał ojca do tej
zmiany; wielokrotnie musiał mu tłumaczyć, że idiotyczne oszczędzanie nie ma już
sensu, że teraz jest bogaty. Oczywiście zakład przyjmował tylko osoby, które w
swoim życiu aktywnym należały do najwyższych warstw francuskiej burżuazji,
„pretensjonalnych snobów", jak to kiedyś określił ojciec Jeda, który z niejasnych
powodów był dumny ze swojego niskiego pochodzenia.
Jed początkowo nie rozumiał, po co ojciec kazał mu przyjść. Po krótkim
spacerze po parku - teraz już z trudem chodził - usiedli w pomieszczeniu, które ze
swoją boazerią i skórzanymi fotelami starało się naśladować angielski klub, i
zamówili kawę, którą im przyniesiono w srebrnym dzbanku, ze śmietanką i
talerzykiem ciasteczek. W pomieszczeniu nie było nikogo z wyjątkiem staruszka z
trzęsącą się głową, który siedział samotnie nad filiżanką czekolady i wyglądał,
jakby zaraz miał zasnąć. Miał siwe kręcone włosy, był ubrany w jasny garnitur z
jedwabnym fularem wokół szyi; wyglądał jak dawny artysta liryczny, może jakiś
śpiewak operetkowy, który swego czasu święcił triumfy na festiwalu w Lamalou-
les-Bains; w każdym razie łatwiej było wyobrazić go sobie w zakładzie
prowadzonym przez Koło fortuny{67} niż w domu opieki takim jak ten, niemającym
równego sobie w całej Francji, nawet na Lazurowym Wybrzeżu; tylko w Monako
lub w Szwajcarii można było znaleźć coś porównywalnego.
Przez dłuższą chwilę ojciec Jeda bez słowa przyglądał się eleganckiemu
staruszkowi, zanim zwrócił się do syna.
- Ten to ma szczęście - powiedział w końcu. - Cierpi na bardzo rzadką chorobę,
demeleumajozę{68} czy coś w tym rodzaju. Nic go nie boli. Jest bez przerwy
zmęczony, co chwila zasypia, nawet podczas posiłków; kiedy idzie na spacer, po
paru metrach siada na ławce i z miejsca zapada w sen. Każdego dnia śpi trochę
dłużej, aż kiedyś już się nie obudzi. Niektórzy to do samego końca mają fart...
Obrócił się w stronę syna i spojrzał mu prosto w oczy.
- Wolałem cię uprzedzić, nie umiałem ci tego powiedzieć przez telefon.
Zwróciłem się do pewnej organizacji w Szwajcarii. Postanowiłem poddać się
eutanazji.

Jed nie od razu zareagował, co pozwoliło ojcu rozwinąć argumentację, która w


sumie sprowadzała się do stwierdzenia, że ma już dość życia.
- Źle ci tu jest? - spytał w końcu Jed drżącym głosem. Nie, było mu nie
najgorzej, wręcz nie mogło być lepiej, ale Jed powinien zrozumieć, że nigdzie już
nie może mu być dobrze, że w życiu tak w ogóle nie może już być mu dobrze
(zaczynał się denerwować, jego głos stawał się coraz głośniejszy i bardziej
choleryczny, ale stary śpiewak i tak zapadł w drzemkę, w pomieszczeniu było
cicho i spokojnie). Jeśli miałby dalej żyć, trzeba by wymienić mu sztuczny odbyt, w
sumie uważał, że dosyć już tych żartów. Poza tym wszystko go bolało, nie
wytrzymywał tego, cierpiał.
- Nie dostajesz morfiny? - zdziwił się Jed.
Owszem, dostawał morfinę, ile tylko chciał, pracownicy domu opieki woleli,
żeby pensjonariusze byli spokojni, ale co to za życie, bez przerwy pod wpływem
morfiny?
Prawdę mówiąc, Jed uważał, że i tak jest to życie wyjątkowo godne zazdrości,
bez żadnych zmartwień, bez odpowiedzialności, bez pragnień i obaw, zbliżone do
życia roślin, życie, w którym można cieszyć się łagodną pieszczotą słońca i
wietrzyku. Podejrzewał jednak, że ojciec nie potrafiłby podzielić jego punktu
widzenia. Był dawnym szefem przedsiębiorstwa, człowiekiem aktywnym, a tacy
ludzie często mają problemy z narkotykami, pomyślał.
Co cię to zresztą obchodzi? - rzucił agresywnym tonem ojciec i w tym
momencie Jed zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu przestał słuchać jego
narzekań. Zawahał się, zanim odpowiedział, że owszem, odnosi wrażenie, że
jakoś go to obchodzi.
- Choćby dlatego, że już być synem samobójczyni to nic zabawnego... - dodał.
Ojciec przyjął cios, skurczył się w sobie i gwałtownie krzyknął:
- To nie ma nic do rzeczy!
A posiadanie obojga rodziców samobójców, ciągnął Jed, nie zwracając uwagi
na słowa ojca, stawia człowieka w bardzo trudnej, niewygodnej sytuacji: kogoś,
czyje więzi z życiem są w pewnym sensie pozbawione siły. Mówił długo, ze
swobodą, która z późniejszej perspektywy miała go zaskoczyć, bo w końcu i j ego
miłość do życia była raczej niepewna, uchodził przecież za człowieka smutnego i
pełnego rezerwy. Od razu jednak zrozumiał, że jedyny sposób, aby wpłynąć na
ojca, to odwołać się do jego poczucia obowiązku; ojciec zawsze był człowiekiem
nadzwyczaj obowiązkowym, w jego życiu naprawdę liczyła się tylko praca i
obowiązki. „Zniszczyć w samym sobie przedmiot swojej moralności, to wygnać -
na tyle, na ile to od nas zależy - moralność ze świata", machinalnie powtarzał to
zdanie, choć nie w pełni je rozumiał, oczarowany jego plastyczną elegancją, a
jednocześnie sam wobec siebie wysuwał argumenty natury ogólnej: regres
cywilizacji wyrażający się w powszechnym stosowaniu eutanazji, hipokryzja i
głęboko podły charakter jej najbardziej sławnych orędowników, moralna wyższość
opieki paliatywnej i tak dalej.
Kiedy Jed około piątej zbierał się do powrotu, słońce stało już nisko, rzucając
cudowne złociste refleksy. Wróble skakały wśród pokrytych szronem traw.
Purpurowoszkarłatne obłoki przybierały dziwne, poszarpane kształty po zachodniej
stronie nieba. Tego wieczoru nie sposób było odmówić światu pewnego piękna.
Czy jego ojciec dostrzegał takie rzeczy? Nigdy nie okazywał najmniejszego
zainteresowania przyrodą, ale być może, starzejąc się, kto wie? On sam podczas
wizyty u Houellebecqa stwierdził, że zaczyna doceniać uroki wsi, która dotychczas
była mu całkowicie obojętna. Niezgrabnie uścisnął ojca za ramię i ucałował jego
szorstkie policzki; dokładnie w tym momencie wydało mu się, że wygrał tę partię,
ale już wieczorem, a jeszcze bardziej w następnych dniach ogarnęły go
wątpliwości. Nie miało sensu dzwonić do ojca ani ponownie składać mu wizytę;
wręcz przeciwnie, to mogło tylko usztywnić jego stanowisko. Wyobrażał go sobie
stojącego na grani i wahającego się, na którą stronę skoczyć. Była to ostatnia
ważna decyzja, jaką musiał podjąć w życiu; Jed obawiał się, że podobnie jak w
dawnych czasach, gdy natykał się na jakiś problem na placu budowy, ojciec
postanowi wziąć byka za rogi.

W następnych dniach jego niepokój stawał się coraz silniejszy; w każdej chwili
spodziewał się telefonu od dyrektorki zakładu: „Dzisiaj o dziesiątej rano pański
ojciec wyjechał do Zurychu. Zostawił dla pana list". Kiedy więc jakaś kobieta
powiadomiła go przez telefon o śmierci Houellebecqa, nie od razu zrozumiał,
sądząc początkowo, że to pomyłka. (Marylin nie przedstawiła się, a jej głosu nie
rozpoznał. Wiedziała tylko tyle, ile napisano w gazetach, ale uznała, że powinna do
niego zadzwonić, gdyż podejrzewała, skądinąd słusznie, że nie czytał gazet.)
Odłożywszy słuchawkę, nadal przez pewien czas sądził, że to pomyłka, gdyż jego
relacje z Houellebecqiem zaledwie zdążyły się zacząć, przez cały czas po głowie
krążyła mu myśl, że mają się jeszcze spotkać, może nawet zostać przyjaciółmi, o
ile, rzecz jasna, termin ten pasuje do ludzi ich pokroju. Nie da się ukryć, że nie
.widzieli się od dnia, kiedy zawiózł mu obraz, na początku stycznia, a tymczasem
był już koniec listopada. Nie da się również ukryć, że nie dzwonił do niego ani nie
wychodził z inicjatywą spotkania, ale przecież Houellebecq był od niego o
dwadzieścia lat starszy, a według Jeda jedynym przywilejem ludzi starszych,
jedynym, a zarazem smutnym przywilejem ludzi starszych jest prawo do tego, aby
wszyscy dali im święty spokój; podczas ich poprzednich spotkań odniósł wrażenie,
iż Houellebecq przede wszystkim pragnie, żeby wszyscy dali mu święty spokój;
miał jednak nadzieję, że pisarz zadzwoni, gdyż nawet po ich ostatnim spotkaniu
czuł, że ma mu jeszcze wiele do powiedzenia i że chce usłyszeć jego odpowiedzi.
Zresztą i tak od początku roku prawie nic nie zrobił: wyciągnął z powrotem aparat
fotograficzny, jednak nie schował pędzli i płócien. Był w stanie całkowitej apatii.
Nawet się nie przeprowadził.
W dniu pogrzebu Jed był nieco zmęczony i niewiele rozumiał z mszy. Ksiądz
mówił o bólu, ale również o nadziei i zmartwychwstaniu, w sumie przekaz brzmiał
trochę mętnie. Na równych, prostopadłych i wysypanych żwirem alejkach
cmentarza Montparnasse sytuacja objawiła się w pełnej jasności: stosunki z
Houellebecqiem uległy zakończeniu z powodu okoliczności siły wyższej. A osoby
zgromadzone wokół niego, z których żadnej nie znał, zdawały się łączyć w tym
samym przekonaniu. Wspominając tamtą chwilę, nagle zrozumiał z całkowitą
pewnością, że jego ojciec nieodwołalnie wytrwa przy swoim wyborze sposobu
odejścia z tego świata, że wcześniej czy później dyrektorka zadzwoni, że sprawy
tak właśnie się zakończą, bez żadnej konkluzji ani wyjaśnienia, że ostatnie słowo
nigdy nie zostanie wypowiedziane, że pozostanie tylko żal i znużenie.

Jednak coś jeszcze pozostało mu do przeżycia: kilka dni później zadzwonił facet
o nazwisku Ferber. Miał łagodny, przyjemny głos; nie tak wyobrażał sobie głos
policjanta. Poinformował go, że nie on będzie na niego czekał na Quai des
Orfèvres, ale jego przełożony, komisarz Jasselin.

11
Komisarz Jasselin jest „na naradzie", oznajmiono mu zaraz po przyjściu. Zasiadł
więc w małej poczekalni z zielonymi plastikowymi krzesłami i zaczął przeglądać
stary numer Biuletynu Informacyjnego Sił Porządkowych, zanim przyszło mu do
głowy, aby wyjrzeć przez okno, skąd rozciągał się piękny widok na Pont-Neuf i
Quai de Conti, a dalej na Pont des Arts. W zimowym świetle Sekwana wyglądała
na zastygłą w bezruchu, jej powierzchnia miała matowo-szarą barwę. Musiał
przyznać trochę wbrew sobie, że kopuła Instytutu Akademii Francuskiej ma dużo
wdzięku. Zaprojektowanie budynku o zaokrąglonym kształcie nie miało oczywiście
żadnego sensu: z racjonalnego punktu widzenia to zwykłe marnotrawstwo
przestrzeni. Może modernizm był błędem, pomyślał Jed po raz pierwszy w życiu.
Pytanie było zresztą czysto retoryczne: w Europie modernizm już dawno się
skończył.
Wszedł Jasselin i wyrwał go z tych rozmyślań. Wyglądał na spiętego, wręcz
zdenerwowanego. Przed południem spotkało go kolejne rozczarowanie:
zestawienie sposobu działania zabójcy z kartotekami seryjnych morderców
absolutnie niczego nie przyniosło. Ani w Europie, ani w Stanach Zjednoczonych,
ani w Japonii, nigdzie nie znaleziono śladu zabójcy, który ćwiartowałby ciała ofiar i
rozkładał je po pomieszczeniu; sprawa była bezprecedensowa. „Nareszcie Francja
wysforowała się do przodu...", stwierdził Lartigue w żałośnie nieudanej próbie
rozładowania atmosfery.
- Przykro mi - powiedział Jasselin. - Moje biuro jest chwilowo zajęte. Mogę panu
zaproponować kawę? Jest niezła, dostaliśmy nową maszynę.
Wrócił dwie minuty później, niosąc dwa małe kubeczki z faktycznie doskonałą
kawą. Nie sposób wyobrazić sobie pracy policji, oznajmił Jedowi, bez porządnej
maszyny do robienia kawy. Potem zapytał go o jego relacje z ofiarą. Jed
opowiedział historię ich stosunków: projekt wystawy, tekst do katalogu, portret
pisarza... W miarę mówienia widział, jak jego rozmówca pochmurnieje i niemal
zapada się na plastikowym krześle.
- Rozumiem... Czyli nie znaliście się zbyt blisko... - podsumował komisarz.
Rzeczywiście, można tak powiedzieć, przyznał Jed; nie miał zresztą wrażenia,
żeby Houellebecq był blisko z kimkolwiek, przynajmniej w ostatniej fazie swego
życia.
- Wiem, wiem... - Jasselin wyglądał na zniechęconego. - Nie wiem, czemu
miałem nadzieję usłyszeć coś więcej... Zdaje się, że niepotrzebnie prosiłem pana o
przyjście. Cóż, pójdziemy jednak do mojego biura i sporządzimy pańskie zeznanie
na piśmie.
Powierzchnię jego biurka prawie całkowicie przykrywały zdjęcia miejsca zbrodni,
które po raz chyba pięćdziesiąty na próżno przeglądał przez większą część
przedpołudnia. Jed podszedł z ciekawością i podniósł jedno zdjęcie, żeby
popatrzeć. Jasselin powstrzymał gest zdziwienia.
- Przepraszam - powiedział Jed z zażenowaniem. - Chyba nie mam prawa tego
oglądać.
- Rzeczywiście, w zasadzie fotografie są objęte tajemnicą śledztwa. Ale proszę,
niech pan ogląda, może to panu coś nasunie...
Jed obejrzał kilka powiększeń, które według Jasselina były wszystkie do siebie
podobne: zacieki, strzępy ciała, bezkształtna układanka.
- To ciekawe - powiedział w końcu. - Jak u Pollocka, ale prawie
monochromatycznie. To mu się zdarzało, ale niezbyt często.
- Kto to taki, Pollock? Proszę wybaczyć mój brak kultury.
- Jackson Pollock był amerykańskim malarzem lat tuż-powojennych.
Abstrakcyjnym ekspresjonistą, a nawet głównym przedstawicielem tego nurtu.
Znajdował się pod silnym wpływem szamanizmu. Zmarł w tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym szóstym.
Jasselin przyglądał mu się z nagłym zainteresowaniem.
- A właściwie co to za zdjęcia? - spytał Jed. - To znaczy, co w rzeczywistości
przedstawiają?

Reakcja Jeda zaskoczyła Jasselina swoją intensywnością. Zaledwie zdążył


podsunąć mu fotel, na który Jed padł wstrząsany dreszczami.
- Spokojnie, musi pan czegoś się napić - powiedział Jasselin.
Wybiegł do biura ekipy Ferbera i natychmiast wrócił z butelką Lagavulina i
szklaneczką. Miał święte przekonanie, że nie sposób wyobrazić sobie pracy policji
bez zapasu dobrego alkoholu, ale tym razem powstrzymał się od wyrażenia swojej
opinii na głos. Jed wypił całą szklaneczkę, pociągając długimi łykami, zanim jego
dreszcze ustały. Jasselin czekał, powściągając podniecenie.
- Wiem, że to okropne - powiedział wreszcie. -To jedna z najstraszniejszych
zbrodni, jakimi przyszło nam się zająć. Sądzi pan... - ciągnął ostrożnie. - Sądzi
pan, że morderca mógł być pod wpływem Jacksona Pollocka?
Jed milczał przez kilka sekund, potrząsając głową z niedowierzaniem, zanim
odpowiedział:
- Nie wiem... Nie da się ukryć, że to go przypomina. Wielu artystów końca
dwudziestego wieku wykorzystywało w swej twórczości własne ciało, niektórzy
zwolennicy body art uważali się za kontynuatorów Pollocka, to prawda. Ale ciała
innych ludzi... Tylko wiedeńscy akcjoniści przekroczyli tę granicę, ale to było w
latach sześćdziesiątych, trwało krótko i nie ma już dzisiaj żadnego wpływu na...
- Zdaję sobie sprawę, że to może brzmieć absurdalnie - Jasselin nie dawał za
wygraną - ale w punkcie, w jakim jesteśmy... Wie pan, nie powinienem tego
mówić, ale śledztwo drepcze w miejscu, zwłoki zostały znalezione dwa miesiące
temu, a dochodzenie tkwi w martwym punkcie.
- Gdzie to się stało?
- W jego domu, w Loiret.
- No tak, powinienem był rozpoznać wykładzinę.
- Był pan u niego? W Loiret?!
Tym razem nie potrafił ukryć podniecenia. Jed był pierwszą z przesłuchiwanych
osób, która znała miejsce zamieszkania Houellebecqa. Nawet Teresa Cremisi
nigdy u niego nie była, zawsze spotykali się w Paryżu.
- Tak, raz - odparł spokojnie Jed. - Zawiozłem mu obraz.
Jasselin wyszedł z biura i zawołał Ferbera. Na korytarzu streścił mu, co właśnie
usłyszał.
- To ciekawe - powiedział z namysłem Ferber. - Naprawdę ciekawe. Bardziej niż
wszystko, co zdołaliśmy ustalić od samego początku, jak sądzę.
- W jaki sposób możemy posunąć się dalej? - spytał Jasselin.

Zwołał zebranie w biurze Ferbera, w którym wzięli udział Aurélie, Lartigue i


Michel Khoury. Messier nie przyszedł, gdyż prowadził śledztwo, które całkiem go
pochłonęło: jakiś nastoletni psychopata, rodzaj otaku, który metodę zabijania
znalazł najprawdopodobniej w internecie (ludzie przestają interesować się tą
sprawą, pomyślał ze smutkiem Jasselin, zaczynają godzić się z możliwością
porażki). Przez dłuższą chwilę padały bezładne propozycje - nikt z nich nie miał
pojęcia o środowiskach artystycznych - ale to Ferber wpadł na sensowny pomysł.
- Moglibyśmy pojechać z nim do Loiret. Na miejsce zbrodni. Może zobaczy tam
coś, co nam umknęło.
Jasselin spojrzał na zegarek; było wpół do trzeciej, pora obiadu dawno minęła,
ale, co ważniejsze, świadek od trzech godzin siedział sam w jego biurze i czekał.
Kiedy wszedł do pokoju, Jed spojrzał na niego roztargnionym wzrokiem. Nie
wyglądał na znudzonego: siedząc za biurkiem komisarza, uważnie oglądał zdjęcia.
- Wie pan... - powiedział. - To dość marna imitacja Pollocka. Są tu kształty,
zacieki, ale całość została ułożona w sposób mechaniczny, nie ma tu żadnej siły,
żadnego oddechu.
Jasselin zawahał się, nie chcąc go zrazić.
- To moje biuro... - oznajmił w końcu, nie potrafiąc znaleźć lepszego
sformułowania.
- O przepraszam! - Jed zerwał się, ustępując mu miejsca, choć nie wyglądał na
zbyt skonfundowanego.
Jasselin przedstawił mu swój pomysł.
- Nie ma sprawy - odparł natychmiast Jed. Uzgodnili, że pojadą nazajutrz
prywatnym samochodem Jasselina. Umawiając się na spotkanie, zorientowali się,
że mieszkają kilkaset metrów od siebie.

Dziwny facet, pomyślał Jasselin po wyjściu Jeda; jak często bywało w


przeszłości, zaczął myśleć o tych wszystkich ludziach, którzy bez żadnej
szczególnej przyczyny, bez wspólnych zainteresowań mieszkają w sercu jednego i
tego samego miasta, podążając oddzielnymi drogami, czasem (coraz rzadziej)
połączeni seksem lub (częściej) zbrodnią. Lecz po raz pierwszy ta myśl - która na
początku jego kariery policjanta fascynowała go, skłaniała do drążenia, do
poszukiwania prawdy, do wchodzenia w głąb ludzkich relacji - wzbudziła w nim
jedynie niejasne znużenie.

12

Choć Jed nic nie wiedział o życiu Jasselina, nieco się zdziwił, gdy go zobaczył
za kierownicą mercedesa klasy A. Mercedes klasy A to idealny samochód dla
pary starszych ludzi bez dzieci, mieszkających w mies'cie lub na bliskich
przedmieściach, od czasu do czasu pozwalających sobie na wypad do jakiegoś
urokliwego hoteliku, ale również może być odpowiedni dla pary ludzi młodych o
konserwatywnych poglądach - często jest to wówczas ich pierwszy mercedes.
Najtańszy z modeli marki z trójramienną gwiazdą jest samochodem odrobinę z
innej beczki; sedan klasy C lub E to modele znacznie bardziej archetypiczne.
Mercedes to w ogóle samochód raczej dla ludzi niezbyt zainteresowanych
motoryzacją, przedkładających bezpieczeństwo i wygodę nad doznania za
kierownicą, i oczywiście posiadających stosowne środki finansowe. Od ponad
pięćdziesięciu lat - mimo imponującego marketingu toyoty, mimo zadziorności audi
- światowa burżuazja pozostaje w sumie wierna mercedesowi.

Na autostradzie południowej ruch był niewielki; Jed i Jasselin jechali w milczeniu.


Trzeba przełamać lody, pomyślał Jasselin po pół godzinie; świadek powinien czuć
się swobodnie, powtarzał często na wykładach w Saint-Cyr-au-Mont-d'Or. Jed był
jakby nieobecny, pogrążony w myślach, chyba że po prostu przysypiał. Ten facet
intrygował Jasselina i trochę mu imponował. Podczas swojej kariery zawodowej
miał okazję spotykać wśród przestępców tylko osoby prymitywne i złe, niezdolne
do jakiejkolwiek oryginalnej myśli, a przeważnie do jakiejkolwiek myśli w ogóle,
zdegenerowane zwierzęta, które - zarówno w ich własnym interesie, jak i w
interesie innych ludzi oraz społeczności -w momencie schwytania należałoby od
razu zgładzić; coraz częściej tak uważał. Ale ostatecznie nie była to jego sprawa,
tylko sędziów. Do niego należało wyśledzenie zwierzyny, schwytanie jej i złożenie u
stóp sędziów czy, bardziej wzniosie, narodu francuskiego (to w jego imieniu
działali, tak brzmiała uświęcona formuła). Na zwykłym polowaniu zwierzyna
składana u stóp myśliwego jest najczęściej martwa; jej życie zakończyło się
podczas pogoni, celnie umieszczona kula przerwała jej czynności życiowe, niekiedy
zęby psów myśliwskich dokonywały dzieła. Natomiast w wypadku dochodzenia
policyjnego winowajca składany u stóp sędziego jest raczej żywy, dzięki czemu
Francja uzyskuje dobre oceny w raportach Amnesty International, badającej
przestrzeganie praw człowieka. Sędzia- podporządkowany narodowi
francuskiemu, którego interesy reprezentuje i któremu musi się podporządkować
w wypadku najpoważniejszych przestępstw, sądzonych przy udziale ławy
przysięgłych, co zazwyczaj miało miejsce w sprawach, którymi zajmował się
Jasselin - musi podjąć decyzję w sprawie losu winowajcy. A międzynarodowe
konwencje zakazują (nawet gdyby większość narodu francuskiego skłaniała się ku
odwrotnej decyzji) zadawania mu śmierci.
Za bramką w Saint-Arnoult-en-Yvelines Jasselin zaproponował Jedowi postój na
kawę. Barze sklepem przy stacji benzynowej wywołał u komisarza mieszane
uczucia. Z jednej strony wyraźnie nawiązywał do regionu paryskiego - wybór
krajowych gazet i czasopism był tu bardzo szeroki (im głębiej będą wjeżdżać w
prowincję, tym wybór ten będzie skromniejszy), większość zaś pamiątek
oferowanych kierowcom stanowiły wieże Eiffla i kościoły Sacre-Coeur w
najróżniejszych postaciach. Z drugiej strony trudno powiedzieć, żeby znajdowali się
jeszcze na przedmieściach Paryża; wjazd na autostradę, podobnie jak granica
ważności karty miejskiej, symbolicznie oznaczał koniec przedmieść i początek
prowincji; zresztą pojawiły się już pierwsze produkty regionalne - miód z Gatinais i
pasztet z królika. W sumie sklep wyglądał, jakby nie potrafił podjąć decyzji, po
której stanąć stronie, co Jasselinowi niezbyt się podobało. Zamówił kawę z
czekoladowym brownie i usiedli przy jednym z kilkudziesięciu wolnych stolików.
Wiedział, że powinien jakoś wejść w temat; kilka razy odkaszlnął.
- Wie pan - rozpoczął w końcu - jestem wdzięczny, że zgodził się pan ze mną
pojechać. Wcale pan nie musiał.
- To normalne, że się pomaga policji - odparł z powagą Jed.
- Cóż... - Jasselin uśmiechnął się, ale nie zdołał wywołać podobnej reakcji u
rozmówcy. - Oczywiście cieszę się, ale nie wszyscy obywatele myślą jak pan...
- Wierzę w zło - ciągnął Jed tym samym tonem. - Wierzę w winę i wierzę w
karę.
Jasselinowi opadła szczęka; nie sądził, że rozmowa przybierze taki obrót.
- Wierzy pan w przykładny charakter kary? - zasugerował zachęcającym tonem.
Niemłoda kelnerka myjąca mopem podłogę między stołami zbliżała się,
spoglądając w ich kierunku nieżyczliwym wzrokiem. Wyglądała nie tylko na
zmęczoną i zniechęconą, ale również pełną wrogości do świata; wyciskała mopa z
taką złością, jakby jej zdaniem do tego sprowadzał się cały świat: nieciekawej
powierzchni pokrytej brudem.
- Nie wiem - odparł po chwili Jed. - Prawdę mówiąc, nigdy sobie nie zadałem
tego pytania. Kary uważam za słuszne, gdyż są rzeczą normalną i konieczną,
winowajca powinien ponieść karę, żeby przywrócić równowagę, zło zawsze
powinno być karane. Dlaczego? Pan w to nie wierzy? - ciągnął nieco agresywnym
tonem, widząc, że rozmówca zachowuje milczenie. - Przecież to pański zawód...
Jasselin odzyskał głos, starając się wyjaśnić, że nie, to należy do zadań
sędziego i składu orzekającego. Ten facet, pomyślał, byłby bezlitosnym członkiem
ławy przysięgłych. Istnieje zasada trójpodziału władzy, kontynuował, to jedna z
podstaw naszej konstytucji. Jed kiwnął głową na znak, że rozumie, ale że jego
zdaniem jest to drobiazg bez znaczenia. Bez szczególnej przyczyny, dla samej
przyjemności rozmowy, Jasselin chciał rozpocząć debatę o karze śmierci, ale
zrezygnował; nie umiał rozgryźć tego faceta. Znowu zapadła cisza.
- Jeśli z panem jadę - podjął Jed - to dla innych, bardziej osobistych powodów.
Chciałbym, żeby morderca Houellebecqa został schwytany i poniósł karę. To dla
mnie bardzo ważne.
- Przecież nie byliście sobie szczególnie bliscy...
Jed boleśnie westchnął i Jasselin zrozumiał, że dotknął czułego punktu. Jakiś
tłuścioch w szarym garniturze przeszedł koło nich z talerzem frytek. Wyglądał na
handlowca i na człowieka śmiertelnie zmęczonego. Zanim usiadł, położył rękę na
piersi i stał przez chwilę nieruchomo, jakby spodziewając się rychłego zawału.
- Świat jest byle jaki - oświadczył w końcu Jed. - A człowiek, który dokonał tego
morderstwa, zwiększył bylejakość świata.

13

Dojeżdżając do Souppes (tak nazywało się miasteczko, w którym pisarz spędził


swoje ostatnie dni), mniej więcej w tym samym momencie stwierdzili, że nic tu nie
uległo zmianie. Nic zresztą nie miało powodu ulegać tu jakimkolwiek zmianom:
miasteczko wpasowało się perfekcyjnie w obszar wiejski o przeznaczeniu
turystycznym i miało tak trwać na wieki wieków, wzbogacane o pewne elementy
komfortu, jak kafejki internetowe i parkingi, lecz mogło trwać w tym stanie, tylko
jeśli jakiś obdarzony inteligencją gatunek zechce je w nim utrzymywać, chronić
przed agresją żywiołów i niszczycielską żarłocznością roślin.
Miasteczko było opustoszałe, spokojnie i jakby strukturalnie opustoszałe; tak
właśnie wyglądałoby, pomyślał Jed, po wybuchu intergalaktycznej bomby
neutronowej. Obcy mogliby chodzić po cichych odrestaurowanych uliczkach
miasteczka i podziwiać jego zrównoważoną urodę. Gdyby obcy mieli choćby
szczątkowe poczucie estetyki, szybko zrozumieliby konieczność dalszego
utrzymywania miasteczka w tym stanie i zabraliby się do koniecznych prac
konserwatorskich; była to hipoteza zarazem uspokajająca i prawdopodobna.

Jasselin zaparkował mercedesa przed domem. Jed wysiadł, wstrząsnął się z


zimna i nagle przypomniał sobie swoją pierwszą wizytę, skaczącego i łaszącego
się psa; wyobraził sobie obciętą głowę psa i obciętą głowę jego pana, dotarł do
niego cały horror tej zbrodni i nagle pożałował, że tu przyjechał, szybko jednak
wziął się w garść; chciał być użyteczny, przez całe życie chciał być użyteczny, a od
czasu, gdy stał się bogaty, ta chęć jeszcze wzrosła. Tutaj bez wątpienia miał
okazję okazać się użyteczny, mógł pomóc w schwytaniu zabójcy, mógł również
okazać wsparcie temu starszemu, ponuremu i zniechęconemu policjantowi, który
stał teraz obok, wyglądając na zaniepokojonego, podczas gdy Jed tkwił
nieruchomo w zimowym świetle, starając się opanować oddech.
Ekipa wykonała kawał dobrej roboty, aby uprzątnąć miejsce zbrodni, pomyślał
Jasselin, wchodząc do livingu; wyobraził sobie kolegów zbierających jeden po
drugim porozrzucane strzępy ciała. Nie zauważył już nawet śladów krwi, tylko
gdzieniegdzie kilka jasnych, wyblakłych plam. Poza tym dom zupełnie się nie
zmienił, wszystkie meble stały na swoim miejscu. Usiadł na sofie, starając się nie
patrzeć na Jeda. Trzeba zostawić świadka w spokoju, uszanować jego
spontaniczność, nie hamować jego emocjonalnych, intuicyjnych reakcji, być w pełni
na jego usługi, aby on ze swojej strony mógł przysłużyć się policji.
Jed ruszył w kierunku jednego z pokoi, przymierzając się najwyraźniej do
zwiedzenia domu. Jasselin pożałował, że nie wziął ze sobą Ferbera, który posiadał
pewną wrażliwość, był policjantem z wrażliwością, potrafiłby poradzić sobie z
artystą, podczas gdy on sam był zwykłym, starzejącym się policjantem, gorąco
przywiązanym do swojej również starzejącej się partnerki i małego, bezradnego
psa.
Jed krążył od pokoju do pokoju, co i rusz wracając do livingu, kontemplując
bibliotekę, której zawartość zdumiewała go i budziła podziw jeszcze większy niż
podczas pierwszej wizyty. Potem stanął naprzeciw Jasselina, który wzdrygnął się i
jednym ruchem skoczył na nogi.
A przecież w postawie Jeda nie było nic niepokojącego, stał z rękoma
założonymi za plecy, jak uczniak szykujący się do odpowiedzi.
- Nie ma mojego obrazu - powiedział w końcu.
- Pańskiego obrazu? Jakiego obrazu? - spytał nerwowo Jasselin, zdając sobie
sprawę, że powinien wiedzieć, w normalnych warunkach powinien wiedzieć;
zrozumiał, że nie w pełni panuje nad sobą. Przebiegały go dreszcze; może jakaś
grypa, jeśli nie coś gorszego.
- Jego portretu, który namalowałem i mu dałem. Nie ma go.
Przetrawienie tej informacji zajęło Jasselinowi trochę czasu, jego mózg
pracował na zwolnionych obrotach, czuł się coraz gorzej; był śmiertelnie zmęczony,
ta sprawa wykańczała go; sporo czasu upłynęło, zanim zadał podstawowe
pytanie, jedyne, jakie należało zadać.
- Dużo był wart?
- Sporo.
- Ile?
Jed zastanowił się przez kilka sekund, zanim udzielił odpowiedzi.
- W tej chwili moja cena rośnie, choć niezbyt szybko. Moim zdaniem jakieś
dziewięćset tysięcy euro.
- Co takiego?! Co pan powiedział?! - Jasselin prawie wrzeszczał.
- Dziewięćset tysięcy euro.
Jasselin opadł na sofę i znieruchomiał, od czasu do czasu mamrocząc jakieś
niezrozumiałe słowa.
- Czy pomogłem panu? - zapytał z wahaniem Jed.
- Sprawa jest jasna. - Głos Jasselina zdradzał straszliwy smutek i zniechęcenie.
- Mordowano już dla pięćdziesięciu, dziesięciu, nawet dla tysiąca euro. Więc
dziewięćset tysięcy...

Wkrótce wyruszyli z powrotem do Paryża. Jasselin zapytał Jeda, czy może


prowadzić; nie czuł się najlepiej. Zatrzymali się na tej samej stacji co poprzednio.
Nie wiadomo czemu część stołów została oddzielona biało-czerwona taśmą; może
tłusty handlowiec, którego spotkali parę godzin wcześniej, dostał w końcu zawału.
Jed znowu zamówił kawę. Jasselin chciał się napić czegoś mocniejszego, ale w
barze nie podawano alkoholu. W końcu znalazł butelkę czerwonego wina w sklepie
na stacji, w dziale produktów regionalnych, ale nie mieli korkociągu. Poszedł do
toalety, zamknął się w kabinie i jednym ruchem rozbił szyjkę butelki o krawędź
muszli klozetowej, po czym wrócił z rozbitą butelką do baru; kilka kropel wina
poplamiło mu koszulę. Wszystko to zajęło trochę czasu; Jed wstał od stołu i zaczął
się namyślać przed ladą chłodniczą z sałatkami; w końcu zdecydował się na
sałatkę z indykiem i cheddarem oraz butelkę Sprite'a. Jasselin nalał sobie szklankę
wina i opróżnił ją jednym haustem; trochę rozweselony spokojnie sączył drugą.
- Też zaczynam być głodny - oznajmił.
Poszedł po kanapkę po prowansalsku, wrócił, nalał sobie trzecią szklankę wina.
W tej chwili grupa hiszpańskich dzieciaków, która wysypała się z autokaru, weszła
z hałasem do baru; dziewczynki były niezwykle podniecone, wydawały jakieś
okrzyki, musiały mieć bardzo wysoki poziom hormonów. Prawdopodobnie była to
wycieczka szkolna, pewnie wracali z Luwru, centrum Beaubourg czy czegoś w tym
rodzaju. Jasselin wstrząsnął się na myśl, że mógłby być ojcem jednego z takich
nastolatków.
- Mówi pan, że sprawa jest jasna - odezwał się wreszcie Jed. - Ale nie znalazł
pan jeszcze mordercy...
Jasselin wyjaśnił, że rynek kradzionych dzieł sztuki jest bardzo specyficzny,
zajmuje się nim specjalny organ, Centralny Urząd do spraw Walki z Nielegalnym
Obrotem Dziełami Sztuki i Dobrami Kultury. Oczywiście jego ekipa nadal będzie
prowadzić śledztwo, w końcu chodzi o morderstwo, ale teraz to od Urzędu należy
oczekiwać jakichś znaczących postępów w sprawie. Niewiele osób wie, gdzie
znaleźć dzieła sztuki będące własnością jakiegoś kolekcjonera, a tym bardziej
mającego środki na kupno obrazu wartego milion euro; sprawa ogranicza się do
dziesięciu tysięcy ludzi w skali całego świata.
- Przypuszczam, że może pan dokładnie opisać obraz.
- Oczywiście, mam wszystkie możliwe zdjęcia.
Obraz, powiedział Jasselin, natychmiast zostanie wpisany do rejestru
kradzionych dzieł sztuki TREIMA; każda transakcja powyżej pięćdziesięciu tysięcy
euro wymaga sprawdzenia w rejestrze, a zaniechanie tego obowiązku wiąże się z
bardzo poważnymi sankcjami, dodał, sprzedaż kradzionych dzieł sztuki staje się
coraz trudniejsza. Zakamuflowanie kradzieży pozorami zbrodni rytualnej było
bardzo sprytnym pomysłem; bez pomocy Jeda nadal dreptaliby w miejscu. Teraz
sprawa przybierze inny obrót. Wcześniej czy później obraz pojawi się na rynku i z
łatwością odtworzą jego drogę.
- Nie wygląda pan jednak na zadowolonego... - zauważył Jed.
- To prawda - przyznał Jasselin, kończąc butelkę. Na początku zbrodnia
wyglądała na wyjątkowo ohydną, ale oryginalną. Można było oczekiwać, że mają
do czynienia z morderstwem w afekcie, atakiem religijnego szału czy czegoś
podobnego. To dość przygnębiające, że ostatecznie wracają do najbardziej
powszechnego, najbardziej banalnego motywu: pieniędzy. W następnym roku minie
trzydzieści lat jego pracy w policji. Ile razy w trakcie swojej kariery miał do
czynienia z przestępstwami popełnionymi z innych powodów? Mógłby je wyliczyć
na palcach jednej ręki. W sumie to dodaje otuchy, pokazując, że zło absolutne
rzadko kieruje ludzkim postępowaniem. Ale tego wieczoru, nie wiedzieć czemu,
stwierdzenie to wydało mu się szczególnie smutne.

14
I ostatecznie mój grzejnik przeżył Houellebecqa, pomyślał Jed, zerkając na
urządzenie, które przywitało go ponurym pomrukiem, niczym rozzłoszczone
zwierzę.
A on sam przeżył swojego ojca, miał okazję skonstatować kilka dni później. Był
już siedemnasty grudnia, tydzień do świąt, a nie miał od staruszka żadnych wieści,
postanowił więc zadzwonić do dyrektorki domu opieki. Poinformowała go, że
tydzień wcześniej jego ojciec wyjechał do Zurychu, nie podając dokładnej daty
powrotu. W jej głosie nie było słychać szczególnego niepokoju i Jed nagle zdał
sobie sprawę, że Zurych to nie tylko siedziba stowarzyszenia dokonującego
eutanazji na starych ludziach, ale także miejsce zamieszkania ludzi bogatych,
nawet bardzo bogatych, należących do najbogatszych ludzi na świecie. Zapewne
wielu pensjonariuszy domu opieki miało rodzinę lub znajomych w Zurychu, więc
podróż któregokolwiek z nich do Zurychu mogła w jej oczach wyglądać zupełnie
normalnie. Ze smutkiem odłożył słuchawkę i zarezerwował w Swiss Airlines bilet
na następny dzień.
Czekając w sali odlotów lotniska Roissy 2, przestronnej, ponurej, również
budzącej letalne myśli, zastanowił się nagle, po co właściwie leci do Zurychu.
Należało sądzić, że jego ojciec od kilku już dni nie żyje, a jego prochy zapewne
unoszą się na wodach Jeziora Zuryskiego. W internecie znalazł informację, że
przeciw Dignitas{69} (tak brzmiała nazwa organizacji oferującej eutanazję) została
złożona skarga ze strony lokalnego stowarzyszenia ekologów. Nie z powodu jej
działalności; ekolodzy cieszyli się z istnienia Dignitas, nawet deklarowali swą pełną
solidarność z jej sprawą, ale ilość ludzkich prochów i kości, jaka lądowała w
wodach jeziora, była ich zdaniem nadmierna, sprzyjała rozmnażaniu się karpia
brazylijskiego, który ostatnio pojawił się w Europie, stanowiąc zagrożenie dla
golca zwyczajnego i innych miejscowych gatunków ryb.

Jed mógł zatrzymać się w jednym z luksusowych hoteli nad brzegiem jeziora,
takich jak Widder lub Baur au Lac, ale uznał, że nie wytrzyma nadmiaru luksusu.
Zdecydował się na hotel w pobliżu lotniska, duży i funkcjonalny, położony na
terenie gminy Glattbrugg. Też był dość drogi i wyglądał na wygodny, ale czy w
ogóle w Szwajcarii istnieją tanie lub niewygodne hotele?
Do hotelu dotarł koło dziesiątej wieczorem, na dworze było lodowato, ale w
pokoju panowało przyjemne ciepło, choć elewacja budynku sprawiała dość ponure
wrażenie. Restauracja hotelowa była już zamknięta; przez pewien czas studiował
menu room service'u, zanim zdał sobie sprawę, że nie jest głodny, właściwie nie
przełknąłby ani kęsa. Przez chwilę miał zamiar obejrzeć w telewizji film
pornograficzny, ale zasnął, zanim zrozumiał, jak działa system pay per view.
Kiedy obudził się następnego dnia, okolica tonęła w białej mgle. Samoloty nie
mogą startować, poinformował go recepcjonista, lotnisko jest sparaliżowane.
Poszedł na śniadanie podawane w postaci szwedzkiego bufetu, ale przełknął
jedynie kawę i pół bułeczki. Starannie przestudiował plan miasta; dojazd był dość
skomplikowany, bo stowarzyszenie mieściło się również na przedmieściach
Zurychu, ale po drugiej stronie miasta; w końcu machnął ręką i postanowił
pojechać taksówką. Kierowca dobrze znał Ifangstrasse; Jed zapomniał zapisać
numer, ale kierowca uspokoił go, mówiąc, że to krótka ulica. Położona blisko stacji
Schwerzenbach, dodał, zresztą biegnie wzdłuż torów kolejowych. Jed czuł się
zażenowany, przypuszczając, że kierowca widzi w nim kandydata do
samobójstwa, chociaż tamten- gruby pięćdziesięciolatek mówiący po angielsku ze
straszliwym akcentem z niemieckojęzycznej Szwajcarii - rzucał na niego w lusterku
swawolne, porozumiewawcze spojrzenia, które kiepsko współgrały z ideą godnej
śmierci. Jed zrozumiał, o co mu chodzi, dopiero kiedy taksówka zatrzymała się na
początku Ifangstrasse przed ogromnym budynkiem o neobabilońskiej
architekturze, którego wejście zdobiły potwornie kiczowate erotyczne freski,
wyliniały czerwony dywan i donice z palmami; najwyraźniej mieścił się tu burdel.
Jed odetchnął z ulgą, że wzbudził u kierowcy skojarzenie z burdelem, a nie z
organizacją oferującą eutanazję; zapłacił, zostawiając suty napiwek, i poczekał, aż
taksówka zawróci i odjedzie. Stowarzyszenie Dignitas szczyciło się, że jest w
stanie obsłużyć nawet stu klientów dziennie. Nie był pewien, czy Babylon FKK
ReIax-Oase może się pochwalić równie dużą klientelą mimo dłuższych godzin
otwarcia - stowarzyszenie działało tylko w godzinach biurowych, a w środy do
dwudziestej pierwszej - i mimo znacznych (w złym guście, ale jednak znacznych)
wysiłków, jakie włożono w jego wystrój. Siedziba Dignitas, jak stwierdził Jed,
zbliżając się do niej, mieściła się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, w białym,
betonowym, zupełnie banalnym budynku, bardzo w stylu Le Corbusiera ze swoją
słupowo-belkową konstrukcją, lekką elewacją i brakiem ozdób, podobnym do
tysięcy białych betonowych budynków, które stoją na rezydencjalnych
przedmieściach wszędzie na świecie. Jedyną różnicę stanowiła jakość betonu;
można było mieć pewność, że beton szwajcarski jest nieporównanie lepszy od
betonu polskiego, indonezyjskiego czy malgaskiego. Żadne nierówności, żadne
szczeliny nie zakłócały elewacji, i to prawdopodobnie dwadzieścia lat po
wybudowaniu. Był pewien, że ojciec również to zauważył, nawet kilka godzin przed
śmiercią.
Właśnie zamierzał nacisnąć dzwonek, kiedy dwóch mężczyzn w bawełnianych
fartuchach i spodniach wyszło z budynku, niosąc trumnę z jasnego drewna - model
lekki i ekonomiczny, zapewne nawet nie z drewna, tylko z MDF-u - którą umieścili
w stojącej przed budynkiem furgonetce. Zostawiając drzwi peugeota partnera
otwarte i nie zwracając uwagi na Jeda, szybko weszli z powrotem do budynku;
minutę później znowu wyszli, niosąc drugą trumnę, taką samą jak poprzednia;
również ją umieścili w samochodzie. Aby sobie ułatwić zadanie, zablokowali
mechanizm zamykania drzwi wejściowych. Jego podejrzenia potwierdzały się:
Babylon FKK Relax-Oase cieszyło się znacznie mniejszym powodzeniem. Wartość
handlowa cierpienia i śmierci stała się zdecydowanie wyższa od wartości rozkoszy
i seksu, pomyślał Jed; pewnie dlatego właśnie Damien Hirst odebrał kilka lat temu
Jeffowi Koonsowi pierwszą pozycję na światowym rynku sztuki. Nie da się ukryć,
schrzanił obraz, który miał ukazać to wydarzenie, nawet nie zdołał go ukończyć,
ale on nadal pozostawał wy-obrażalny, ktoś inny mógł go namalować - choć
wymagałoby to lepszego malarza. Jednak żaden obraz nie potrafiłby pokazać
różnicy w dynamice ekonomicznej między tymi dwoma przedsiębiorstwami,
położonymi kilkadziesiąt metrów od siebie, przy tym samym chodniku banalnej,
raczej smutnej ulicy biegnącej wzdłuż torów kolejowych na przedmieściach
Zurychu.
Tymczasem w furgonetce wylądowała trzecia trumna. Nie czekając na czwartą,
Jed wszedł do budynku i wspiąwszy się po kilku schodkach, trafił na podest z
trojgiem drzwi. Popchnął prawe, na których wisiała tabliczka Wartesaal, i wszedł
do poczekalni z kremowymi ścianami i smętnymi plastikowymi meblami, prawdę
mówiąc, nieco podobnej do sali, w której siedział na Quai des Orfèvres, tyle że
tutaj nie było niezrównanego widoku na Pont des Arts, a okna wychodziły zaledwie
na anonimową dzielnicę rezydencjalną. Z umieszczonych na ścianach głośników
płynęła smutna muzyczka, którą można było określić jako godną - kompozycji
zapewne Barbera.
Pięć zgromadzonych tu osób było bez wątpienia kandydatami do samobójstwa,
choć nic bliższego nie dałoby się o nich powiedzieć. Nawet ich wiek był trudny do
określenia; gdzieś między pięćdziesiątką a siedemdziesiątką, a więc niezbyt
starzy; w chwili przybycia jego ojciec był zapewne seniorem swojej grupy. Jeden z
mężczyzn, z siwymi wąsami i rumianą cerą, zdecydowanie wyglądał na Anglika; co
do pozostałych, ich narodowość trudno było określić. Inny, wychudzony, o
wyglądzie południowca, z ciemną cerą i zapadniętymi policzkami-jedyny, który
sprawiał wrażenie dotkniętego poważną chorobą - z zapartym tchem czytał (przy
wejściu Jeda uniósł na sekundę głowę, po czym natychmiast powrócił do lektury)
tom „Przygód Spirou” w wersji hiszpańskiej; prawdopodobnie przyjechał z Ameryki
Południowej.
Po chwili wahania Jed postanowił zwrócić się do sześćdziesięcioletniej kobiety o
wyglądzie typowej gospodyni domowej z regionu Allgau, która zdawała się
dysponować niezwykłymi umiejętnościami w zakresie robienia na drutach.
Wyjaśniła mu, że aby trafić do recepcji, musi skierować się z podestu w lewo.
Jed otworzył lewe drzwi, choć nie było na nich żadnej tabliczki. W recepcji
siedziała dość dekoracyjna dziewczyna (na pewno w Babylon FKK Relax-Oase
mają znacznie ładniejsze, pomyślał), która w skupieniu rozwiązywała krzyżówkę.
Jed wyjaśnił powód swojej wizyty, który dziewczynę nieco zaszokował; członkowie
rodziny nie przyjeżdżają po śmierci, odparła. Czasami przyjeżdżają przed, ale
nigdy po. „Sometimes before... Never after...", powtórzyła kilka razy, z trudem
wypowiadając poszczególne słowa. Ta kretynka zaczynała go irytować; podniósł
głos, powtarzając, że nie mógł przyjechać wcześniej, że absolutnie chce się
zobaczyć z kimś z dyrekcji, że ma prawo obejrzeć dokumentacje własnego ojca.
Słowo prawo zrobiło na niej wrażenie; z widoczną niechęcią podniosła słuchawkę.
Kilka minut później do pomieszczenia wkroczyła kobieta koło czterdziestki, w
jasnym kostiumie. Przejrzała dokumentację: jego ojciec faktycznie pojawił się w
poniedziałek dziesiątego grudnia, rano; cała operacja przebiegła zupełnie
normalnie, dodała.
Pewnie przyjechał w niedzielę wieczorem, pomyślał Jed. Gdzie spędził swoją
ostatnią noc? Czy zafundował sobie nocleg w Baur au Lac? Miał taką nadzieję,
choć bez szczególnej wiary. W każdym razie był pewien, że opuszczając hotel,
uregulował rachunek, aby nie pozostawiać za sobą żadnych niezałatwionych
spraw.
Jeszcze się upierał, prawie błagał. W momencie kiedy ta historia nastąpiła, był
w podróży, mówił, nie mógł przyjechać, teraz chciał dowiedzieć się czegoś więcej,
poznać wszystkie szczegóły ostatnich chwil ojca. Kobieta, wyraźnie zirytowana, w
końcu ustąpiła, zaproponowała, żeby jej towarzyszył. Szedł za nią ciemnym
korytarzem, zastawionym metalowymi szafami na dokumenty; w końcu dotarli do
jej biura, jasnego i funkcjonalnego, wychodzącego na jakiś park.
- Oto dokumentacja pańskiego ojca - oświadczyła, podając mu cienką teczkę.
Słowo dokumentacja było mocno na wyrost: jedna zadrukowana dwustronnie
kartka po niemiecku.
- Nic z tego nie rozumiem. Muszę to oddać do tłumaczenia.
- Ale o co panu w gruncie rzeczy chodzi? - Jej spokój topniał w oczach. -
Przecież mówię, że wszystko jest w porządku!
- Przypuszczam, że zostało wykonane badanie lekarskie?
- Oczywiście. - Z tego, co Jed zdołał wyczytać, badanie lekarskie sprowadzało
się do zbadania ciśnienia i kilku mętnych pytań, czegoś w rodzaju badania
motywacji, tyle że prawie wszyscy przez to badanie przechodzili i sprawa była
załatwiana w mniej niż dziesięć minut.
- Działamy w pełni zgodnie ze szwajcarskim ustawodawstwem - oświadczyła
kobieta, przybierając coraz bardziej lodowaty ton.
- Co się stało z ciałem?
- Cóż, jak znaczna większość naszych klientów, pański ojciec zdecydował się na
kremację. Postąpiliśmy zgodnie z jego życzeniem, po czym jego prochy zostały
rozsypane.
No właśnie, pomyślał Jed. Jego ojciec stał się karmą dla brazylijskich karpi w
jeziorze.

Kobieta zgarnęła papiery, wyraźnie przekonana, że rozmowa została


zakończona, i wstała, żeby je włożyć do szafy Jed również wstał, podszedł do niej
i wymierzył jej silny policzek. Wydała zduszony jęk, ale nie zdążyła zareagować.
Przyłożył jej sierpowym w podbródek, po którym nastąpiło kilka szybkich, krótkich
prostych. Kiedy zachwiała się, próbując złapać oddech, cofnął się, nabrał rozpędu
i z całych sił kopnął ją w splot słoneczny. Tym razem padła na podłogę, z głuchym
stukiem uderzając o metalową krawędź biurka. Chyba dostała w kręgosłup,
pomyślał Jed. Pochylił się nad nią, leżała bez przytomności, z trudem oddychała,
ale oddychała.
Szybko ruszył w kierunku wyjścia, obawiając się, że ktoś podniesie alarm, ale
recepcjonistka zaledwie uniosła wzrok znad krzyżówki; nie da się ukryć, że
bijatyka przebiegła w absolutnej ciszy. Dworzec znajdował się w odległości
zaledwie dwustu metrów. Kiedy wchodził, pociąg zatrzymał się na peronie. Wsiadł
bez biletu, nikt go nie skontrolował, po czym wysiadł na dworcu głównym w
Zurychu.

Wchodząc do hotelu, zdał sobie sprawę, że bijatyka przywróciła mu formę. Po


raz pierwszy w życiu użył przemocy fizycznej wobec kogokolwiek i to wzbudziło w
nim poczucie głodu. Z apetytem zjadł kolację, raclette z surową szynką, popijając
znakomitym winem z regionu Valais.
Następnego dnia wróciła piękna pogoda, cienka warstwa śniegu pokrywała
ziemię. Pojechał na lotnisko, spodziewając się, że zostanie zatrzymany przy
kontroli paszportów, ale nic takiego nie nastąpiło. W ciągu paru kolejnych dni też
nic się nie wydarzyło. Dziwne, że nie złożyli skargi; zapewne nie chcieli zwracać
uwagi na swoją działalność. Może coś jest na rzeczy w oskarżeniach
rozpowszechnianych przez internet na temat osobistego wzbogacenia się
członków stowarzyszenia. Za eutanazję klient płacił średnio pięć tysięcy euro,
natomiast śmiertelna dawka pentobarbitalu sodu kosztowała zaledwie dwadzieścia
euro, a kremacja w wersji ekonomicznej zapewne niewiele więcej. Na gwałtownie
rozwijającym się rynku, na którym Szwajcaria zajmowała pozycję niemal
monopolistyczną, musieli chyba zarabiać krocie.

Jego ożywienie szybko opadło, ustępując fali głębokiego smutku, o którym


wiedział, że nigdy nie minie. Trzy dni po powrocie po raz pierwszy w życiu spędził
Gwiazdkę w samotności. Podobnie Nowy Rok. I przez następne dni również był
sam.
EPILOG.
Kilka miesięcy później Jasselin odszedł na emeryturę. Prawdę mówiąc, odbyło
się to w normalnym terminie, ale dotychczas zawsze sądził, że poprosi o
przedłużenie przynajmniej o rok lub dwa. Sprawa Houellebecqa mocno go
poruszyła, stracił zaufanie do samego siebie, do swoich umiejętności wykonywania
zawodu. Nikt mu nie czynił najmniejszych wyrzutów; przeciwnie, tuż przed
odejściem uzyskał stopień starszego komisarza bez konieczności wypełniania
związanych z tą funkcją obowiązków, ale z perspektywą niewielkiej podwyżki
emerytury. Przewidziano przyjęcie pożegnalne i to nawet dość duże: zaproszono
całą brygadę kryminalną, a sam prefekt policji miał wygłosić mowę. W sumie
odchodził w glorii i chwale, najwyraźniej chciano mu pokazać, że uważano go za
dobrego policjanta. I była to prawda, sam uważał, że przez większą część kariery
był niezłym gliniarzem, w każdym razie upartym, a upór jest być może jedyną
zaletą, jaka się liczy nie tylko w zawodzie policjanta, ale również w wielu innych,
przynajmniej w tych, które łączą się z pojęciem prawdy.

Kilka dni przed faktycznym odejściem zaprosił Ferbera na obiad do małej


restauracyjki na placu Dauphine. Był poniedziałek trzydziestego kwietnia, wielu
ludzi zrobiło sobie długi weekend. Paryż był cichy i spokojny, w restauracji
siedziało tylko kilka par turystów. Nadeszła już wiosna, na drzewach otwierały się
pąki, drobiny kurzu i pyłku kwiatowego tańczyły w promieniach słońca. Usiedli na
zewnątrz i zamówili pastisa przed obiadem.
- Wiesz - powiedział Jasselin w chwili, gdy kelner stawiał przed nimi szklaneczki
- naprawdę dałem plamę w tej sprawie, od początku do końca. Gdyby ten facet
nie zauważył, że nie ma jego obrazu, nadal byśmy dreptali w miejscu.
- Nie bądź zbyt surowy dla siebie, ostatecznie to ty wpadłeś na pomysł, żeby go
tam zawieźć.
- Nie, Christian... - odpowiedział miękko Jasselin. - Może zapomniałeś, ale to
był twój pomysł.

- Jestem za stary - podjął nieco później. - Po prostu za stary do tej pracy. Z


wiekiem mózg wapnieje, podobnie jak cała reszta, może nawet szybciej niż reszta.
Życie człowieka nie zostało zaprogramowane na osiemdziesiąt czy sto lat,
najwyżej trzydzieści pięć lub czterdzieści, jak w czasach prehistorycznych. Są
organy, które wytrzymują upływ czasu, i to zadziwiająco dobrze, ale są też takie,
które powoli lub szybko się rozlatują.
- Co masz zamiar robić? - spytał Ferber, żeby zmienić temat. - Zostajesz w
Paryżu?
- Nie, przenoszę się do Bretanii. Do domu, w którym mieszkali moi rodzice,
zanim wyprowadzili się do Paryża.
Prawdę mówiąc, przed przeprowadzką musiał zrobić solidny remont. To
zdumiewające, pomyślał Jasselin, że ludzie z bliskiej, nawet bardzo bliskiej
przeszłości, jak właśni rodzice, większość swojego życia spędzili w warunkach,
które dzisiaj wydają się nie do przyjęcia: brak wanny i prysznica, brak porządnego
systemu ogrzewania. Hélène i tak musiała dociągnąć do końca roku
akademickiego, więc mogli się przenieść dopiero u schyłku lata. Nie lubił
majsterkowania, przyznał się Ferberowi, ale pracę w ogródku owszem, obiecywał
sobie wiele radości przy uprawie warzywnika.
- Poza tym - dodał z półuśmiechem - wreszcie naczytam się kryminałów. Przez
lata pracy prawie nigdy tego nie robiłem, to teraz spróbuję. Ale na amerykańskie
nie mam ochoty, a chyba takich jest większość. Nie znasz jakiegoś. Francuza,
którego mógłbyś polecić?
- Jonquet - odparł bez namysłu Ferber. - Thierry Jonquet{70}. Moim zdaniem we
Francji jest najlepszy.
Kiedy Jasselin zapisywał nazwisko w notesie, kelner postawił przed nim
panierowaną solę w maśle. Restauracja była dobra; nie rozmawiali wiele, ale czuł
się szczęśliwy, siedząc po raz ostatni z Ferberem, któremu był wdzięczy, że nie
wygadywał żadnych banałów o możliwości ponownego spotkania czy utrzymania
kontaktu. Przenosił się na prowincję, a Ferber zostawał w Paryżu; będzie dobrym,
nawet bardzo dobrym policjantem, prawdopodobnie przed końcem roku uzyska
stopień kapitana, później komendanta, wreszcie komisarza, ale zapewne nigdy
więcej się nie spotkają. Siedzieli dość długo w restauracji, wszyscy turyści już
wyszli. Jasselin skończył deser, ciasto biszkoptowe z kremem i kasztanami.
Przechodzące przez korony platanów promienie słońca pięknie oświetlały plac.
- Christian... - powiedział Jasselin po chwili wahania i ze zdziwieniem stwierdził,
że jego głos nieco drży. - Obiecaj mi, że nie zostawisz sprawy Houellebecqa.
Wiem, że to już nie od nas zależy, ale chciałbym, żebyś regularnie pod-pytywał
facetów z Urzędu i żebyś mnie powiadomił, jak skończą.
Ferber kiwnął głową i obiecał.
W kolejnych miesiącach żaden ślad obrazu nie pojawił się w zwykłych miejscach
i stawało się coraz bardziej jasne, że morderca nie jest zawodowym złodziejem,
ale kolekcjonerem, który działał na własny rachunek i nie miał zamiaru rozstawać
się z przedmiotem kradzieży. To była najgorsza z możliwych konfiguracji; Ferber
skierował więc dochodzenie na szpitale i kliniki prywatne, przynajmniej te, które
zgodziły się odpowiedzieć na ich pytania; użycie przez mordercę specjalistycznego
sprzętu chirurgicznego było jedynym poważnym punktem zaczepienia.

Sprawa została rozwiązana dopiero trzy lata później, czystym przypadkiem. Na


autostradzie A8 w kierunku Nicei i Marsylii patrol żandarmerii próbował zatrzymać
porsche 911 carrera jadące z prędkością dwieście dziesięć na godzinę. Kierowca
usiłował uciec; został zatrzymany dopiero na wysokości Frejus. Okazało się, że
jedzie kradzionym samochodem, jest pijany i dobrze znany policji. Patrick Le
Braouzec był wiele razy skazywany za jakieś banalne, drobne wykroczenia,
sutenerstwo i pobicia, ale krążyły też o nim dość dziwne pogłoski, że zajmuje się
nielegalnym handlem owadami. Na świecie istnieje ponad milion gatunków
owadów, co roku są odkrywane nowe, zwłaszcza w regionach tropikalnych.
Niektórzy majętni amatorzy są gotowi płacić znaczne, nawet bardzo znaczne sumy
za dorodne okazy rzadkich gatunków - spreparowane, a jeszcze lepiej żywe.
Chwytanie, a tym bardziej wywóz tych zwierząt podlega ścisłym regułom, które
dotychczas Le Braouzecowi udawało się obchodzić; nigdy nie został złapany na
gorącym uczynku, a swoje regularne podróże na Nową Gwineę, Sumatrę czy do
Gujany tłumaczył miłością do dżungli i dzikich zwierząt. Facet miał temperament
poszukiwacza przygód i wykazywał się autentyczną odwagą: sam, bez
przewodnika, tygodniami wędrował przez najbardziej niebezpieczne dżungle na
ziemi, wyposażony jedynie w zapas żywności, nóż i pastylki do odkażania wody.
Tym razem w bagażniku samochodu znaleziono sztywną walizeczkę pokrytą
miękką skórą, z trzema otworami zapewniającymi dopływ powietrza; otwory były
niemal niewidoczne i na pierwszy rzut oka można by sądzić, że jest to teczka
zwykłego urzędnika. Wewnątrz spoczywało kilkadziesiąt owadów, rozdzielonych
przegrodami z pleksiglasu; wśród nich żandarmi natychmiast rozpoznali
skolopendrę, ptasznika i gigantycznego skorka; pozostałe zostały zidentyfikowane
kilka dni później przez Muzeum Historii Naturalnej w Nicei. Listę przesłano do
specjalisty, jedynego specjalisty francuskiego zajmującego się tego typu
przestępczością, który szybko oszacował ich wartość: według cen rynkowych
całość mogła wynosić około stu tysięcy euro.
Le Braouzec bez oporów przyznał się do popełnionego czynu. Miał spór z
jednym ze swoich klientów, chirurgiem z Cannes, dotyczący płatności za
poprzednią dostawę. Zgodził się przyjechać z kolejnymi okazami, aby
kontynuować negocjacje. Dyskusja uległa rozjątrzeniu, popchnął klienta, który
upadając, uderzył głową o marmurowy blat stołu. Le Braouzec sądził, że chirurg
nie żyje. „To był wypadek, nie miałem zamiaru go zabić", bronił się. Przerażony,
zamiast wrócić taksówką, ukradł samochód ofiary. Jego przestępcza kariera
zakończyła się tak, jak zawsze przebiegała, w głupocie i przemocy.

Z wizytą do Adolphe'a Petissauda, chirurga z Cannes, udali się funkcjonariusze


regionalnej policji sądowej z Nicei. Chirurg mieszkał przy alei de Californie, na
wzgórzach nad Cannes; posiadał osiemdziesiąt procent udziałów kliniki
specjalizującej się w rekonstrukcyjnych operacjach plastycznych dla mężczyzn.
Mieszkał sam. Najwyraźniej nie miał problemów finansowych, trawnik i basen były
idealnie utrzymane, dom składał się z kilkunastu pokoi.
W pomieszczeniach na parterze i piętrze niczego szczególnego nie znaleziono.
Facet prowadził typowy, przewidywalny tryb życia hedonistycznego
przedstawiciela klasy średniej o niezbyt wyrafinowanych gustach, a teraz leżał z
rozbitą głową w kałuży krwi na dywanie w salonie. Le Braouzec zapewne nie
kłamał: była to po prostu dyskusja biznesowa, która poszła w złym kierunku, nie
można mu było zarzucić żadnej premedytacji. Prawdopodobnie jednak zarobi co
najmniej dziesięć lat.
Natomiast w piwnicy czekała na nich prawdziwa niespodzianka. Prawie wszyscy
przybyli policjanci byli twardymi facetami z bogatym doświadczeniem - region
nicejski od dawna słynie z wysokiego wskaźnika przestępczości, która stała się
jeszcze bardziej brutalna od czasu pojawienia się mafii rosyjskiej - ale ani stojący
na czele ekipy kapitan Bardèche, ani żaden z jego ludzi niczego podobnego nigdy
nie widział.
Wzdłuż czterech ścian pomieszczenia o wymiarach dwadzieścia metrów na
dziesięć stały gabloty dwumetrowej wysokości. Regularnie ułożone na półkach,
oświetlone spotami, spoczywały w nich monstrualne chimery ludzkie. Organy
płciowe przeszczepiono na torsy, przyszyte do nosów miniaturowe ramiona
embrionów przypominały trąby. Pozostałe kompozycje stanowiły bezładną
mieszaninę ludzkich członków przyklejonych, przyszytych, otaczających głowy o
wykrzywionych rysach twarzy. Wszystkie okazy zakonserwowano jakąś nieznaną
policjantom techniką, a ich realizm był trudny do wytrzymania: pokiereszowane
twarze, często z wyłupionymi oczami, zastygły w straszliwym grymasie bólu,
korony zaschniętej krwi otaczały miejsca po amputacjach. Petissaud był
zaawansowanym zboczeńcem, który uprawiał swoją perwersję na niespotykanym
poziomie; musiał mieć jakichś wspólników, korzystać z usług handlarzy zwłokami,
prawdopodobnie również embrionami; śledztwo będzie długie, pomyślał Bardèche
w chwili, gdy jeden z jego zastępców, młody brygadier od niedawna będący
członkiem ekipy, zemdlał i z wdziękiem ściętego kwiatu osunął się na ziemię kilka
metrów od niego.
Przelotnie pomyślał, że to świetna nowina dla Le Braouzeca: dobry adwokat
bez kłopotu wykorzysta tę sytuację, odmaluje monstrualny charakter ofiary, co na
pewno nie pozostanie bez wpływu na decyzję sądu.

Środek pomieszczenia zajmował wielki, podświetlony stół, przynajmniej pięć


metrów na dziesięć. Wewnątrz, rozdzielone przezroczystymi ściankami, kłębiły się
setki owadów pogrupowanych według gatunków. Niechcący nacisnąwszy przycisk
na krawędzi stołu, któryś z policjantów otworzył jedną ze ścianek: kilkanaście
ptaszników, przebierając włochatymi odnóżami, ruszyło do sąsiedniej klatki i
natychmiast zabrało się do rozszarpywania na strzępy zajmujących ją wielkich
czerwonawych stonóg. Oto jak doktor Petissaud spędzał wieczory zamiast, jak
większość kolegów po fachu, oddawać się niewinnym orgietkom ze słowiańskimi
prostytutkami. Uważał się po prostu za Boga i postępował wobec populacji
owadów jak Bóg postępuje wobec społeczności ludzkich.

Sprawa zapewne na tym by się zakończyła, gdyby nie interwencja Le Guerna,


młodego brygadiera z Bretanii, ostatnio przeniesionego do Nicei, gdzie ku
zadowoleniu Bardèche'a został przydzielony do jego ekipy. Przed wstąpieniem do
policji Le Guern przez dwa lata studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Rennes;
w niedużym szkicu węglem, wiszącym na jednym z nielicznych kawałków ściany
nie zajętych przez gabloty, rozpoznał pracę Francisa Bacona{71}. Jak się okazało, w
piwnicy znajdowały się cztery dzieła sztuki, w czterech narożnikach pomieszczenia.
Poza szkicem Bacona dwie plastynacje Von Hagensa{72}, same w sobie dość
odrażające. I wreszcie płótno, w którym Le Guern rozpoznał ostatnią pracę Jeda
Martina, Michel Houellebecq, pisarz.
Po powrocie do komisariatu Bardèche natychmiast sprawdził w kartotece
TREIMA; Le Guern miał w każdym punkcie rację. Plastynacje zostały nabyte
drogą legalną, natomiast szkic Bacona kilkanaście lat wcześniej skradziono z
muzeum w Chicago. Złodziei złapano parę lat później, ale stanowczo odmówili
podania nazwiska nabywcy, co w tym środowisku należało do rzadkości. Nieduży
szkic został kupiony w okresie, gdy ceny Bacona nieco spadły, a Petissaud
zapewne zapłacił za niego połowę ceny rynkowej, jak to zwykle praktykowano; dla
człowieka o jego dochodach był to wydatek znaczny, ale nieprzekraczający jego
możliwości. Jednak Bardèche osłupiał na wieść o cenach, jakie osiągały prace
Jeda Martina; nawet płacąc pół ceny, chirurg nie mógłby sobie pozwolić na zakup
takiego płótna.
Bezzwłocznie zadzwonił do Urzędu do spraw Walki z Nielegalnym Obrotem
Dziełami Sztuki, gdzie jego telefon wywołał niezwykłe poruszenie: była to
największa sprawa, z jaką mieli do czynienia od pięciu lat. W miarę jak ceny Jeda
Martina zawrotnie rosły, spodziewali się, że płótno pojawi się któregoś dnia na
rynku, ale nic takiego nie następowało i czuli się coraz bardziej bezradni.
Jeszcze jeden punkt dla Le Braouzeca, pomyślał Bardèche; wyjechał z
walizeczką owadów wycenianych na sto tysięcy euro i porschem wartym niewiele
więcej, zostawiając obraz, którego wartość szacowano na dwanaście milionów
euro. Wskazuje to na panikę, improwizację, przypadkowe zabójstwo; dobry
adwokat bez problemu mógł to wykorzystać, nawet jeśli poszukiwacz przygód nie
miał zapewne pojęcia o wartości przedmiotu znajdującego się w zasięgu jego ręki.

Kwadrans później dyrektor Urzędu osobiście oddzwonił do Bardèche'a, aby


serdecznie mu pogratulować, a jednocześnie przekazać numer stacjonarny i
komórkowy kapitana Ferbera, który prowadził dochodzenie w brygadzie
kryminalnej.
Natychmiast do niego zadzwonił. Było wpół do dziesiątej, ale Ferber nadal
siedział w biurze; właśnie zbierał się do wyjścia. Jemu również nowina zdjęła
kamień z serca; zaczynał już sądzić, że nigdy tej sprawy nie zakończą, powiedział,
a nierozwiązana sprawa jest jak stara rana, dodał półżartem, nigdy człowiekowi
nie daje spokoju, Bardèche musi wiedzieć, co ma na myśli.
Owszem, Bardèche wiedział; obiecał, że nazajutrz prześle mu skrócony raport,
po czym odłożył słuchawkę.

Następnego dnia przed południem Ferber otrzymał maila pokrótce opisującego


ustalenia policj i sądowej z Nicei. Klinika doktora Petissauda była wśród tych,
które odpowiedziały na pytania policji, zauważył mimochodem; przyznali, że mają
skalpel laserowy, ale twierdzili, że urządzenie nie opuściło terenu kliniki. Odnalazł
list: był podpisany przez samego Petissauda. Na początku uznał, że mogło im
przejść przez myśl pytanie, po co klinika specjalizująca się w chirurgii plastycznej
posiada aparaturę przeznaczoną do amputacji, ale prawdę mówiąc, nazwa kliniki
nie wskazywała na jej specjalizację, a odpowiedzi dostali setki. Nie, doszedł do
wniosku, nie mieli sobie nic do zarzucenia w tej sprawie. Zanim zadzwonił do
Jasselina, przebywającego w Bretanii, przez kilka chwil zamyślił się nad wyglądem
obu zabójców. Le Braouzec miał fizjonomię człowieka prymitywnego i brutalnego,
pozbawionego skrupułów, ale także prawdziwego okrucieństwa. Był zwykłym
przestępcą, takim, z jakimi mieli do czynienia na co dzień. Petissaud wyglądał
bardziej zaskakująco: dość przystojny, opalony (zapewne starannie
podtrzymywaną opalenizną), uśmiechał się do obiektywu z pozbawioną
kompleksów pewnością siebie. W sumie dość dokładnie pasował do wyglądu,
jakiego można oczekiwać u chirurga estetycznego mieszkającego w Cannes, przy
alei de Californie. Bardèche miał rację: faceci jego pokroju dawali się niekiedy
złowić w sieci brygady obyczajowej, ale nigdy kryminalnej. Ludzkość bywa dziwna,
pomyślał, wybierając numer; niestety najczęściej dziwna i odrażająca, rzadziej
dziwna i godna podziwu. Mimo wszystko czuł się spokojny, wyciszony; wiedział, że
Jasselin poczuje się jeszcze lepiej i dopiero teraz będzie mógł naprawdę korzystać
z uroków życia emeryta. Nawet jeśli nastąpiło to w sposób pośredni i nienormalny,
winowajca poniósł karę, równowaga została przywrócona. Rana mogła się
zabliźnić.
Instrukcje w testamencie Houellebecqa były jasne: jeśli umrze wcześniej niż Jed
Martin, obraz miał powrócić do twórcy. Ferber bez trudu dodzwonił się do Jeda,
który akurat był w domu; ale skąd, wcale mu nie przeszkadza. Chociaż w
rzeczywistości owszem, trochę przeszkadzał, właśnie oglądał antologię Kaczych
opowieści na Discovery Channel, ale przemilczał ten fakt.
Płótno, w pewnym sensie zamieszane w dwa zabójstwa, dotarło do Jeda bez
szczególnych środków ostrożności, w zwykłej furgonetce policyjnej. Jed postawił
je na sztalugach na środku pokoju, po czym wrócił do swych dotychczasowych,
dość spokojnych zajęć: czyszczenia soczewek fotograficznych, drobnego
sprzątania. Jego mózg funkcjonował na zwolnionych obrotach, dopiero więc po
kilku dniach zdał sobie sprawę, że obraz mu przeszkadza, że w jego obecności źle
się czuje. Nie tylko chodziło o zapach krwi, który zdawał się wokół niego unosić jak
wokół niektórych słynnych klejnotów i innych przedmiotów budzących ludzkie
namiętności; przede wszystkim chodziło o wzrok Houellebecqa, którego
porażająca ekspresyjność wydawała mu się dziwaczna i nienormalna, skoro pisarz
nie żył, a on, Jed, widział grudy ziemi sypiące się na jego trumnę na cmentarzu
Montparnasse. Nawet jeśli nie był w stanie znieść obrazu, bez wątpienia było to
dobre płótno, pisarz sprawiał na nim wrażenie niesłychanie żywego; nadmiar
skromności byłby głupotą. Czy było ono warte dwanaście milionów euro, to
zupełnie inna sprawa, co do której nigdy nie chciał się wypowiadać; tylko raz rzucił
szczególnie natrętnemu dziennikarzowi: „Nie należy szukać sensu tam, gdzie go nie
ma", nie w pełni świadomie powtarzając konkluzję zawartą w „Traktacie”
Wittgensteina: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć".

Tego samego wieczoru zadzwonił do Franza, aby mu opowiedzieć, co się stało,


zarazem informując go o swym zamiarze sprzedaży Michela Houellebecqa,
pisarza.
Wchodząc do kawiarni Chez Claude na ulicy du Château-des-Rentiers, odniósł
wyraźne i bezdyskusyjne wrażenie, że przyszedł tu po raz ostatni; wiedział
również, że to jego ostatnie spotkanie z Franzem. Franz siedział skulony nad
kieliszkiem czerwonego wina przy tym samym stoliku co zwykle; postarzał się,
jakby dotknęły go jakieś poważne zmartwienia. Na pewno zarobił dużo pieniędzy,
ale musiało mu przychodzić do głowy, że gdyby poczekał kilka lat, zarobiłby
dziesięć razy więcej; prawdopodobnie dokonał również wielu lokat, będących
nieuniknionym źródłem strapienia. Ogólnie rzecz biorąc, zdawał się kiepsko znosić
swój nowy status majątkowy, jak to zwykle bywa z ludźmi pochodzącymi z ubogich
środowisk: bogactwo przynosi szczęście tylko tym, którzy zawsze żyli w pewnym
dostatku i od dzieciństwa są do tego przygotowani; kiedy spada na kogoś, kto
miał trudne początki, pierwszym uczuciem, jakie go ogarnia, które czasami potrafi
przejściowo zwalczyć, zanim ogarnie go całego, jest po prostu strach. Jed, który
pochodził z zamożnej rodziny i wcześnie odniósł sukces, bez problemu przyjmował
fakt, że na rachunku bieżącym ma czternaście milionów euro. Nawet jego bankier
nieszczególnie zawracał mu głowę. Od ostatniego kryzysu finansowego, znacznie
gorszego od kryzysu z dwa tysiące ósmego roku, który doprowadził do
bankructwa Credit Suisse i Royal Bank of Scotland, nie mówiąc o wielu mniejszych
instytucjach finansowych, bankierzy starali się siedzieć cicho, by nie nazwać
rzeczy bardziej po imieniu. Nadal oczywiście próbowali wciskać kit, który
opanowali podczas lat nauki zawodu, ale jeśli człowiek oznajmiał, że nie jest
zainteresowany żadnymi produktami finansowymi, natychmiast rezygnowali, ciężko
wzdychali i spokojnie zamykali przygotowane dokumenty, niemal prosząc o
wybaczenie; tylko resztki dumy zawodowej nie pozwalały im proponować
rachunków oszczędnościowych przynoszących zero czterdzieści pięć procent w
skali roku. Był to okres ideologicznie dość dziwny, kiedy każdy w Europie
Zachodniej zdawał się żywić przekonanie, że kapitalizm jest skazany na klęskę, i to
w krótkiej perspektywie czasowej, że dożywa swych ostatnich lat, chociaż
zarazem partie ultralewicowe nie potrafiły uwieść nikogo poza swą zwykłą klientelą
zajadłych masochistów. Zdawać się mogło, że chmura popiołów przysypała umysły
ludzi.

Przez parę minut rozmawiali o sytuacji na rynku sztuki, która była dość
zwariowana. Wielu ekspertów sądziło, że po okresie szaleństwa spekulacyjnego
nastąpi okres spokojniejszy, rynek będzie wzrastać powoli, regularnie, w
normalnym rytmie; niektórzy nawet przypuszczali, że sztuka stanie się pewną
lokatą; pomylili się. „Nie ma już pewnych lokat", zatytułował ostatnio swój
wstępniak „Financial Times", a spekulacja w dziedzinie sztuki stała się jeszcze
bardziej intensywna, nieuporządkowana i gorączkowa, ceny rosły i spadały w
mgnieniu oka, klasyfikacja w „Art-Price" była teraz prowadzona w rytmie
tygodniowym. Zamówili jeszcze po kieliszku wina, i jeszcze po jednym.
- Mogę znaleźć kupca... - wykrztusił w końcu Franz. - Oczywiście, to zajmie
trochę czasu. Przy tym poziomie cen, jaki osiągnąłeś, nie ma już wielu chętnych...
Tak czy siak Jedowi nie śpieszyło się. Rozmowa kulała, po paru zdaniach
całkiem zamarła. Patrzyli na siebie z pewnym smutkiem.
- Przeżyliśmy parę... ciekawych sytuacji - spróbował ostatnim wysiłkiem Jed,
ale jego głos zgasł, zanim skończył zdanie.
Wstając od stolika, Franz powiedział:
- Zauważyłeś, że nie pytam, czym się zajmujesz.
- Zauważyłem.

Kręcił się w kółko, bez dwóch zdań. Był tak pozbawiony energii, że od paru
tygodni przemawiał do własnego grzej ni-ka. Co najbardziej niepokojące - jak zdał
sobie sprawę dwa dni wcześniej - zaczął oczekiwać, że grzejnik udzieli mu
odpowiedzi. Po prawdzie urządzenie wydawało coraz bardziej urozmaicone
dźwięki - jakieś jęki, pomruki, postukiwania, gwizdy w różnych tonacjach i o różnej
sile - można więc było się spodziewać, że w końcu zacznie artykułować słowa. W
sumie grzejnik był jego najdawniejszym towarzyszem.

***

Pół roku później Jed postanowił wyprowadzić się i zamieszkać w dawnym domu
dziadków w Creuse. Miał ponurą świadomość, że zmierza drogą Houellebecqa
sprzed kilku lat. Powtarzał sobie jednak, że są pewne zasadnicze różnice. Przede
wszystkim Houellebecq przeprowadził się do Loiret z Irlandii, ale prawdziwe
pęknięcie nastąpiło wcześniej, kiedy wyjechał z Paryża-socjologicznego ośrodka
jego działalności jako pisarza i jego przyjaźni, przynajmniej tak można było sądzić -
aby osiedlić się w Irlandii. Pęknięcie, jakie teraz przeżywał Jed, opuszczając
socjologiczny ośrodek swojej działalności artystycznej, było tego samego rodzaju.
Prawdę mówiąc, z faktograficznego punktu widzenia już to pęknięcie przeżył. W
pierwszych miesiącach po uzyskaniu międzynarodowej sławy godził się na udział w
różnego typu biennale czy wystawach, na udzielanie wywiadów, a nawet na
wygłoszenie wykładu, z którego zresztą nie zachował żadnych wspomnień. Później
zwolnił, przestał odpowiadać na zaproszenia i maile, w ciągu mniej niż dwóch lat
ponownie popadł w samotność - smutną, ale w jego oczach konieczną i
wzbogacającą, trochę podobną do buddyjskiej nicości „bogatej w niezliczone
możliwości". Tyle że na razie nicość rodziła jedynie nicość; dlatego właśnie
postanowił zmienić miejsce zamieszkania, mając nadzieję na odnalezienie tego
dziwnego impulsu, który w przeszłości skłonił go do dodania nowych przedmiotów,
uznanych za artystyczne, do niezliczonych przedmiotów naturalnych lub sztucznych
już obecnych w świecie. Nie tak jak u Houellebecqa, który wyjechał z Paryża w
poszukiwaniu hipotetycznego powrotu do dzieciństwa. Swojego dzieciństwa Jed
wcale zresztą nie spędził w Creuse, gdzie parę razy był na wakacjach, z których
nie zachował żadnych wspomnień poza ogólnym poczuciem nieokreślonego,
prymitywnego szczęścia.

Przed wyjazdem miał jeszcze jedno do zrobienia, przed czym jednak bronił się
rękami i nogami. Już kilka miesięcy wcześniej podpisał umowę sprzedaży domu w
Le Raincy z Alainem Semounem, facetem, który chciał tam przenieść swoje
przedsiębiorstwo. Dorobił się na sprzedaży w internecie tekstów powitalnych i
tapet na ekrany telefonów komórkowych. Niby nic takiego, dość prosta
działalność, ale w ciągu kilku lat został numerem jeden branży na świecie. Zawarł
kontrakty na bazie wyłączności z mnóstwem celebrytów; za nieduże kwoty każdy
mógł na jego stronie zindywidualizować swoją komórkę głosem Paris Hilton,
Deborah Channel, Dmitrija Miedwiediewa, Puff Puff Daddy’ego i wielu innych.
Chciał przeznaczyć dom na siedzibę firmy - jego bibliotekę uważał za
„niesamowicie stylową" - i zbudować nowoczesne biura w parku. Według niego Le
Raincy było „niesamowicie energetyczne" i chciał to wykorzystać; można i tak to
widzieć. Jed podejrzewał, że facet trochę przesadza ze swoją fascynacją trudnymi
przedmieściami, ale pewnie tak samo by się zachowywał przy zakupie zgrzewki
wody mineralnej. W każdym razie miał niezłe gadane i potrafił maksymalnie
wykorzystać dostępne dotacje na szczeblu lokalnym i krajowym; prawie udało mu
się orżnąć Jeda na cenie transakcji, ale ten w porę się połapał i facet w końcu
zaproponował rozsądną kwotę. Jed oczywiście nie potrzebował tych pieniędzy, ale
uważałby za uwłaczające pamięci ojca, gdyby sprzedał za pół ceny dom, w którym
próbował on przez kilka lat stworzyć życie rodzinne.

Kiedy dotarł do Le Raincy, wiał silny wschodni wiatr. Nie był tu od dziesięciu lat.
Brama trochę skrzypiała, ale z łatwością ją otworzył. Gałęzie topoli i osik chwiały
się na tle ciemnoszarego nieba. Ślad alejki był ledwie widoczny wśród kęp traw,
pokrzyw i cierni. Z niejasną zgrozą zdał sobie sprawę, że tutaj spędził swoje
pierwsze lata, nawet pierwsze miesiące; poczuł się tak, jakby z głuchym stukiem
zamykały się nad nim wrota czasu; przecież jestem jeszcze młody, pomyślał,
przeżyłem zaledwie pierwszą połowę swego życia.
Zamknięte białe okiennice nie nosiły śladu włamania, patentowy zamek w
drzwiach wejściowych otworzył się bez najmniejszego problemu, co było raczej
zaskakujące. W sąsiedztwie wszyscy chyba wiedzieli, że w domu nie ma co kraść,
że nie jest wart nawet próby włamania. Istotnie, nie było tu nic nadającego się do
sprzedaży. Żadnych nowoczesnych sprzętów elektronicznych, żadnych mebli z
litego drewna; nic szczególnego. Skromną biżuterię matki ojciec zabrał ze sobą do
domu opieki w Boulogne, potem do Le Vesinet. Po jego śmierci szkatułka trafiła w
ręce Jeda, który natychmiast schował ją na górnej półce w szafie, choć wiedział,
że powinien ją wstawić do lombardu, w przeciwnym razie wcześniej czy później na
nią wpadnie, co w nieunikniony sposób wywoła w nim poczucie smutku, gdyż o ile
życie jego ojca nie było zbyt wesołe, to co powiedzieć o życiu matki?
Z łatwością rozpoznał ustawienie mebli i układ pokoi. W domu, który bez kłopotu
mógł pomieścić dziesięć osób, mieszkało ich w najlepszych chwilach zaledwie trzy,
później dwie, jedna, wreszcie nikt. Przez chwilę pomyślał o grzejniku. Nigdy, przez
całe swoje dzieciństwo i młodość nie słyszał o problemach z grzejnikami; podczas
krótkich pobytów, kiedy jako młody człowiek odwiedzał ojca, również nie było o
tym mowy. Może jego ojciec nabył jakiś wyjątkowy grzejnik o członkach tak
solidnych „jak kolumny złote na podstawach srebrnych", wedle słów świętej księgi,
opisującej kobietę dobrą.
Na jednej z wygodnych skórzanych kanap, pod osłoną okien z witrażowymi
szybami, chroniących przed gorącem letniego popołudnia, czytał przygody Spirou i
Fantasio, wiersze Alfreda de Musseta. W pewnym momencie zrozumiał, że musi
działać szybko, i skierował kroki do biura ojca.
Już w pierwszej szafie bez problemu znalazł teczki z rysunkami. Było ich ze
trzydzieści, pięćdziesiąt centymetrów na osiemdziesiąt, obłożonych w papier w
smutne czarno-zielone wzory, jakim zazwyczaj oklejano teczki w zeszłym wieku.
Były zawiązane wypłowiałymi czarnymi wstążeczkami na granicy podarcia,
wypełnione rysunkami formatu A2; to musiały być lata pracy. Wziął cztery teczki
pod pachę, wyszedł i wrzucił je do bagażnika audi.
Kiedy po raz trzeci szedł na górę, zauważył czarnoskórego faceta, który
obserwował go z drugiej strony ulicy, rozmawiając przez komórkę. Duży, ogolony
na łyso chłopak, musiał mieć z metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ze sto kilo wagi, ale
rysy jego twarzy były bardzo młodzieńcze, nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat.
Jed pomyślał, że to Alain Semoun pewnie chroni swoją inwestycję; przez chwilę
rozważał, czy nie podejść i nie wyjaśnić sytuacji, ale zrezygnował, mając nadzieję,
że czarny opisze go w sposób, który rozmówcy pozwoli go rozpoznać. Zapewne
tak było, gdyż obserwator nie zbliżył się, tylko pilnował, aż Jed skończy ładować
samochód.
Przez parę minut krążył po piętrze, niczego szczególnego nie odczuwając,
nawet niczego nie wspominając, jednak wiedział, że nigdy już nie wróci do tego
domu, który zapewne bardzo się zmieni; tamten półgłówek wyburzy ściany i
wszystko pomaluje na biało, ale to nie miało już żadnego znaczenia, nic nie
zapisało się w pamięci Jeda; krążył w otchłani nieokreślonego, kleistego smutku.
Wychodząc, starannie zamknął bramę. Czarnoskóry chłopak zniknął. Nagle wiatr
ucichł, gałęzie topoli znieruchomiały, nastąpiła chwila kompletnej ciszy. Jed
zawrócił, skręcił w ulicę de l'Egalite, bez problemu znalazł wjazd na autostradę.

Jed nie umiał czytać przekrojów i rzutów budynków projektowanych przez


architektów, dopiero wizualizacja artystyczna, jaką odkrył pod koniec pierwszej
teczki, wprawiła go w osłupienie. To, co widniało na rysunku, w niczym nie
przypominało budynku mieszkalnego, raczej coś w rodzaju siatki neuronów, gdzie
komórki mieszkalne rozdzielały długie, kręte, rozgałęzione na kształt gwiazdy
korytarze, czasem zadaszone, czasem nie. Same komórki były różnych wymiarów,
okrągłe lub owalne, co zdziwiło Jeda: spodziewał się po ojcu raczej przywiązania
do linii prostych. Kolejna rzecz, która go uderzyła, to całkowity brak okien,
natomiast dachy były przezroczyste. Mieszkańcy nie mieliby więc żadnego
kontaktu wzrokowego ze światem zewnętrznym z wyjątkiem nieba.
Druga teczka zawierała rysunki poświęcone detalom wnętrz. Rzucał się w oczy
niemal całkowity brak mebli, możliwy dzięki zróżnicowaniu wysokości podłogi. I tak
funkcję miejsc do spania spełniały prostokątne, czterdziestocentymetrowe
zagłębienia: zamiast wchodzić na łóżko, schodziło się w dół. Wanny były dużymi,
okrągłymi nieckami z krawędzią na wysokości podłogi. Jed zastanowił się, jakich
materiałów ojciec miał zamiar użyć; zapewne tworzyw sztucznych, uznał, na
przykład polistyrenu, który metodą termoformowania dawał się dowolnie
kształtować.

Koło dziewiątej wieczorem podgrzał w mikrofalówce lasagne. Zjadł je powoli,


popijając czerwonym winem stołowym. Zastanawiał się, czy ojciec naprawdę
sądził, że znajdzie źródła finansowania swoich projektów, że kiedykolwiek zostaną
one zrealizowane. Na początku zapewne tak; już ta prosta myśl zasmuciła go,
gdyż było zupełnie oczywiste, że nie miał najmniejszej szansy. W każdym razie
nigdy chyba nie dotarł do etapu budowania makiety.
Dopił butelkę wina i ponownie zagłębił się w projektach ojca, mając
świadomość, że będzie to zajęcie coraz bardziej deprymujące. Wyglądało na to,
że w miarę jak ponosił kolejne porażki, architekt Jean-Pierre Martin coraz bardziej
uciekał w przód, mnożąc poziomy, rozgałęzienia, wyzwania wobec siły ciążenia,
puszczając wodze wyobraźni bez zastanawiania się nad techniczną i finansową
wykonalnością tych nieprawdopodobnych budynków z kryształu.
Kiedy Jed skończył przeglądanie ostatniej teczki, nad placem des Alpes świtało;
dzień zapowiadał się szary i pochmurny, pewnie tak będzie aż do wieczora.
Ostatnie rysunki ojca w najmniejszym stopniu nie przypominały już budynków, w
których mogliby zamieszkać ludzie. Spiralne schody wspinały się zawrotnie do
nieba, łączyły z delikatnymi, półprzeziernymi kładkami spinającymi śnieżnobiałe
budynki o nieregularnych kształtach przypominających cirrusy. W sumie, pomyślał
ze smutkiem Jed, zamykając teczkę, ojciec nigdy nie przestał marzyć o budowaniu
gniazd dla jaskółek.

***

Jed nie miał żadnych złudzeń co do przyjęcia, jakie mu zgotują mieszkańcy


miasteczka, w którym stał dom jego dziadków. Widział to, kiedy wiele lat
wcześniej jeździł z Olgą po głębokiej prowincji: poza regionami mocno
turystycznymi, jak Prowansja czy Dordonia, mieszkańcy obszarów wiejskich są
zazwyczaj niegościnni, agresywni i głupi. Aby nie narażać się na niepotrzebną
napastliwość i inne kłopoty podczas podróży, należy za wszelką cenę unikać
opuszczania utartych szlaków. Ta podskórna wrogość wobec przypadkowych
gości zmienia się w czystą nienawiść, kiedy kupują oni w okolicy posiadłość. Na
pytanie, kiedy obcy może zostać zaakceptowany przez mieszkańców francuskiej
wsi, odpowiedź brzmi: nigdy. Nie ma w tym żadnego rasizmu czy ksenofobii. Dla
nich paryżanin jest takim samym cudzoziemcem jak Niemiec lub Senegalczyk, a
cudzoziemców zdecydowanie nie lubią.

W lakonicznej wiadomości Franz przekazał mu, że Michel Houellebecq, pisarz


został sprzedany hinduskiemu operatorowi telefonii komórkowej. Tak więc
dodatkowe sześć milionów euro znalazło się na jego koncie. Bogactwo obcych -
którzy na zakup domu przeznaczają kwoty, o jakich miejscowi nawet nie mogli
marzyć - było jednym z głównych motywów niechęci autochtonów. W wypadku
Jeda to, że był artystą, jeszcze pogarszało jego sytuację: w oczach chłopa z
Creuse jego bogactwo zostało nabyte podejrzanym sposobem, na granicy
oszustwa. Z drugiej strony on nie kupił domu, ale go odziedziczył; niektórzy z
miejscowych pamiętali go jeszcze z czasów, gdy parokrotnie przyjeżdżał w lecie
do babci. Był wówczas dzieckiem nieco dzikim, mało towarzyskim; od swojego
powrotu nie robił nic, żeby dać się polubić, wręcz przeciwnie.
Na tyłach domu rozciągał się wielki, prawie hektarowy ogród. Kiedy oboje
dziadkowie jeszcze żyli, był tam warzywnik; po odejściu dziadka, w miarę jak
babcia traciła siły, zbliżając się do czasu wyczekiwania śmierci, najpierw pełnego
rezygnacji, później niecierpliwości, powierzchnia uprawna stopniowo zmniejszała
się, coraz więcej zagonów zarastało chwastami. Nieogrodzona posiadłość
wychodziła z tyłu na las Grandmont; Jed pamiętał, jak pewnego dnia ścigana przez
myśliwych sarna znalazła schronienie w ogrodzie. Kilka tygodni po przyjeździe
dowiedział się, że pięć-dziesięciohektarowy, niemal w całości zalesiony teren
sąsiadujący z jego ogrodem jest na sprzedaż - bez namysłu go kupił.
Szybko rozeszła się wieść o trochę obłąkanym paryżaninie, który kupuje bez
targowania i pod koniec roku Jed stał się właścicielem siedmiuset hektarów w
jednym kawałku. Jego pofałdowaną posiadłość prawie w całości porastały klony
kasztany i dęby; pośrodku znajdował się staw o średnicy kilkudziesięciu metrów.
Kiedy minęły mrozy wokół całego terenu postawił metalowe ogrodzenie wysokości
trzech metrów. Górą biegły druty elektryczne zasilane z generatora prądu niskiego
napięcia. Natężenie prądu nie było śmiertelne, ale wystarczyło, by porazić
każdego, kto próbowałby się wdrapać na ogrodzenie; było identyczne jak to, które
stosowano, żeby zniechęcić krowy do opuszczania pastwiska. Takie
zabezpieczenie w niczym nie naruszało prawa, o czym nie omieszkał przypomnieć
żandarmom, którzy dwukrotnie odwiedzili go, zaniepokojeni zmianami w wyglądzie
gminy. Następnie pojawił się mer, który zauważył, że zagradzając drogę myśliwym,
od pokoleń polującym w tych lasach na sarny i dziki, może wywołać niechęć do
własnej osoby. Jed uważnie go wysłuchał, zgodził się, że w pewnym sensie jest to
pożałowania godne, ale i jemu przypomniał, że jego działanie mieści się w
granicach prawa. Wkrótce po tej rozmowie skontaktował się z firmą budowlaną i
zlecił jej budowę zakończonej automatyczną bramą drogi przecinającej jego
posiadłość i wychodzącej bezpośrednio na drogę lokalną D50. Stąd dzieliły go już
tylko trzy kilometry od autostrady A20. Zakupy robił w Carrefourze w Limoges,
gdzie mógł być z grubsza pewien, że nie spotka nikogo ze swojego miasteczka.
Zazwyczaj jeździł tam we wtorki rano, jak tylko otwierano sklep, gdyż zauważył, że
wtedy przychodzi najmniej klientów. Czasami miał cały hipermarket tylko dla
siebie, co wydawało mu się sytuacją zbliżoną do szczęścia.
Firma budowlana wylała również pas szarego asfaltu szerokości dziesięciu
metrów wokół domu. W samym domu nie dokonał żadnych zmian.

Wszystkie te prace kosztowały go około ośmiu milionów euro. Po


przeprowadzeniu rachunków stwierdził, że wystarczy mu pieniędzy do końca życia,
nawet jeśli okaże się człowiekiem niezwykle długowiecznym. Jego największym
wydatkiem był podatek od wzbogacenia. Podatków od dochodu nie płacił. Nie miał
żadnych dochodów. Ani zamiaru tworzenia kolejnych dzieł sztuki na sprzedaż.

Cóż, jak to się mówi, lata mijały.

***

Pewnego ranka, słuchając przypadkiem radia - czego nie robił przynajmniej od


trzech lat - Jed dowiedział się o śmierci Frédérica Beigbedera.
Siedemdziesięciopięcioletni pisarz zgasł w swoim domu na wybrzeżu baskijskim
otoczony, jak powiedziano w stacji radiowej, „miłością bliskich". Jed bez trudu
uwierzył. O ile pamiętał, Beigbeder miał w sobie coś, co mogło budzić ciepłe
uczucia - potwierdzał to choćby fakt, że miał jakichś „bliskich", czego nie dało się
powiedzieć o Houellebecqu, ani zresztą o Jedzie - pewien rodzaj zażyłości z
życiem.
W ten oto sposób, w pewnym sensie przez porównanie, Jed uświadomił sobie,
że skończył sześćdziesiąt lat. Było to zdumiewające: nie zorientował się, że tak się
posunął. Z własnej starości zdajemy sobie sprawę poprzez nasze relacje z innymi i
za ich pośrednictwem; sami mamy zawsze skłonność do postrzegania siebie jako
nieśmiertelnych. Oczywiście posiwiał, jego twarz pokryła się zmarszczkami, ale
nastąpiło to stopniowo, niezauważalnie, nic go bezpośrednio nie konfrontowało z
jego własnym wizerunkiem z lat młodzieńczych. Uderzyło go, że on, który podczas
lat pracy artystycznej zrobił tysiące zdjęć, nie miał ani jednej własnej fotografii.
Nigdy też nie miał zamiaru malować swojego autoportretu, gdyż nie uważał
samego siebie za interesujący temat artystyczny.

Południowa, wychodząca w kierunku miasteczka brama posiadłości była


zamknięta od ponad dziesięciu lat, jednak otworzyła się bez trudu i Jed ponownie
pogratulował sobie, że zatrudnił firmę z Lyonu, którą mu polecił dawny kolega ojca.
Tylko mgliście pamiętał Châtelus-le-Marcheix; w jego wspomnieniach było to
zwykłe, zapyziałe miasteczko na francuskiej prowincji, nic więcej. Jednak już
pierwsze kroki po uliczkach wywołały w nim zaskoczenie. Miasteczko bardzo się
rozrosło, miało dwu- lub trzykrotnie więcej domów. A domy były czyściutkie,
otoczone kwiatami, zbudowane z maniakalną wiernością regułom tradycyjnego
budownictwa regionu Limousin. Przy głównej ulicy znajdowało się mnóstwo
sklepów z produktami regionalnymi i wyrobami rzemieślniczymi, na odcinku stu
metrów Jed naliczył trzy kawiarnie oferujące tani dostęp do internetu. Można by
sądzić, że to Koh Phi Phi lub Saint-Paul-de-Vence, a nie wioska w głębi Creuse.
Trochę zmęczony przystanął na rynku, gdzie rozpoznał kawiarnię naprzeciw
kościoła. A właściwie rozpoznał miejsce, gdzie znajdowała się kawiarnia. Wnętrze
z secesyjnymi lampami, stolikami z ciemnego drewna na żeliwnych nogach i
skórzanymi kanapami wyraźnie miało nawiązywać do nastroju paryskich
kawiarenek z czasów belle epoque. Ale wszystkie stoliki wyposażono w przyłącza
do laptopa i dwudziestojednocalowe ekrany, gniazdka na wtyczki europejskie i
amerykańskie oraz broszury wyjaśniające, w jaki sposób połączyć się z siecią
creuse.sat - rada generalna sfinansowała satelitę geostacjonarnego, aby poprawić
prędkość połączeń internetowych w departamencie, dowiedział się Jed z broszury.
Zamówił kieliszek różowego wina menetou-salon, które powoli sączył, rozmyślając
nad tymi zmianami. O tak wczesnej porze w kawiarni siedziało niewielu klientów.
Jakaś rodzina Chińczyków kończyła breakfast limousin, oferowany po dwadzieścia
trzy euro od osoby, jak przeczytał Jed w karcie. Bliżej niego siedział potężny
brodacz z włosami związanymi w koński ogon, który z roztargnieniem przeglądał
pocztę mailową; rzucił zaintrygowane spojrzenie na Jeda, zmarszczył brwi,
zawahał się, czy nie zagaić rozmowy, po czym wrócił do komputera. Jed skończył
wino, wyszedł i przez kilka minut siedział zamyślony za kierownicą swojego audi z
napędem elektrycznym; w ciągu ostatnich dwudziestu lat trzykrotnie zmieniał auto,
ale na zawsze pozostał wierny marce, w której poznał pierwsze radości
prowadzenia samochodu.

W następnych tygodniach powoli, etapami, właściwie nie wyjeżdżając z


Limousin - z wyjątkiem krótkiego wypadu do Dordonii i jeszcze krótszego w góry
Rodez - zwiedzał ten region Francji, który bez wątpienia mógł uważać za swój.
Francja najwyraźniej mocno się zmieniła. Wielokrotnie wchodził do internetu,
prowadził rozmowy z hotelarzami, restauratorami czy innymi usługodawcami (z
właścicielem warsztatu samochodowego w Perigueux, z escort-girl z Limoges), co
potwierdziło jego niezwykle silne wrażenie z pierwszego przejazdu przez Châtelus-
le-Marcheix: tak, kraj uległ bardzo głębokim zmianom. Tradycyjni mieszkańcy wsi
niemal znikli. Zastąpili ich przybysze z obszarów miejskich, o silnym zmyśle
przedsiębiorczości i umiarkowanych, chodliwych poglądach ekologicznych.
Postanowili oni ponownie zaludnić hinterland - próba ta, po wielu bezowocnych
wysiłkach, tym razem oparta na dokładnej znajomości praw rynkowych i ich
świadomej akceptacji, powiodła się całkowicie.

Pierwsze pytanie, jakie zadał sobie Jed - okazując typowy dla artysty
egocentryzm - dotyczyło tego, czy jego „seria prostych zawodów" dwadzieścia lat
po tym, jak ją stworzył, nadal jest aktualna. Okazało się, że nie całkiem. „Maya
Dubois, asystentka ds. obsługi technicznej na telefon” straciła rację bytu: zdalna
konserwacja była teraz w stu procentach realizowana przez firmy zewnętrzne,
przede wszystkim z Indonezji i Brazylii. Natomiast „Aimée, escort-girl” wciąż
pozostawała na czasie. Z ekonomicznego punktu widzenia prostytucja przeżywała
wręcz rozkwit, głównie za sprawą niezwykle trwałego mitu paryżanki,
funkcjonującego zwłaszcza w Ameryce Południowej i Rosji, oraz niezmordowanej
aktywności imigrantek z Afryki Zachodniej. Po raz pierwszy od początku
dwudziestego wieku Francja ponownie stała się ulubionym celem turystyki
seksualnej. Pojawiły się również nowe zawody, a raczej wróciły do łask stare,
takie jak kowalstwo artystyczne, produkcja wyrobów z mosiądzu czy uprawa
pływających ogrodów. W Jabreilles-les-Bordes, położonym w odległości pięciu
kilometrów od miasteczka Jeda, otwarto kuźnię; departament Creuse ze swoimi
lasami, polanami i dobrze utrzymanymi ścieżkami znakomicie nadawał się do
przejażdżek konnych.
Pod względem sytuacji ekonomicznej Francja miała się całkiem nieźle. Jako kraj
przede wszystkim rolniczy i turystyczny, wykazała się niezwykłą odpornością na
kolej ne kryzysy, niemal nieprzerwanie występujące w ciągu ostatnich dwudziestu
lat. Kryzysy te cechowały się coraz gwałtowniejszym przebiegiem i wręcz
komiczną nieprzewidywalnością - komiczną przynajmniej z punktu widzenia
jakiegoś sardonicznego Boga, który by się zabawiał kolejnymi finansowymi
konwulsjami, nagle pogrążającymi na zmianę w dostatku i głodzie kraje wielkości
Indonezji, Rosji czy Brazylii, populacje liczące setki milionów ludzi. Mając na
sprzedaż jedynie urokliwe hoteliki, perfumy i regionalne pasztety - czyli tak zwaną
sztukę życia - Francja bez problemu stawiła czoła trudnościom. Tyle że z roku na
rok zmieniała się narodowość klientów, to wszystko.

Zamieszkawszy w Châtelus-le-Marcheix, Jed codziennie wychodził na spacer po


miasteczku. Zazwyczaj wypijał aperitif w kafejce na rynku (która, co ciekawe,
zachowała dawną nazwę: Café des Sports), po czym szedł do domu na obiad.
Szybko się zorientował, że wielu spośród przybyszy najwyraźniej go zna - lub
przynajmniej o nim słyszało - i traktuje go bez szczególnej niechęci. Prawdę
mówiąc, nowi mieszkańcy obszarów wiejskich w niczym nie przypominali swoich
poprzedników. To nie zły los kazał im zająć się wyplataniem koszyków, renowacją
wiejskich chałup lub wyrobem serów, ale ich własna przedsiębiorczość,
ekonomicznie przemyślany, racjonalny wybór. Wykształceni, tolerancyjni i uprzejmi,
bez problemu współżyli z osiadłymi w ich regionie obcymi, w czym zresztą mieli
interes, gdyż ci ostatni stanowili gros ich klienteli. Większość domów, których
dawni właściciele z Europy Północnej nie byli już w stanie utrzymać, została
sprzedana. Chińczycy co prawda tworzyli dość zamkniętą społeczność, ale nie
bardziej, a może nawet w mniejszym stopniu niż dawniej Anglicy - przynajmniej nie
narzucali otoczeniu swojego języka. Wykazywali aż nadmierny respekt, prawie
uwielbienie wobec lokalnych obyczajów, które nowi przybysze na początku słabo
znali, ale starali się dokładnie naśladować: coraz wyraźniej wracały przepisy
kucharskie, tańce, nawet stroje regionalne. Bez wątpienia jednak najbardziej cenną
klientelę tworzyli Rosjanie. Nigdy nie kłócili się o cenę aperitifu ani wynajmu
samochodu terenowego, wydawali pieniądze szczodrze i z fasonem, zawsze
wierni tradycji potlaczu, która bez uszczerbku przeżyła kolejne reżimy polityczne.

To nowe pokolenie okazywało się bardziej konserwatywne, bardziej szanujące


pieniądze i ustaloną hierarchię społeczną niż wszystkie poprzednie. Co
zdumiewające, wskaźnik dzietności we Francji wzrósł, nawet bez uwzględniania
imigrantów, których liczba zresztą spadła prawie do zera od czasu zniknięcia
ostatnich miejsc pracy w przemyśle i drastycznego ograniczenia pomocy
społecznej na początku lat dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku.
Emigranci z Afryki kierowali się teraz do nowych krajów industrialnych, narażając
się na bardzo niebezpieczną podróż. Ich statki, płynące przez Ocean Indyjski i
Morze Chińskie, były często atakowane przez piratów, którzy ograbiali ich z
resztek oszczędności, a nieraz ich samych po prostu wyrzucali do morza.
Pewnego ranka, gdy Jed popijał małymi łykami chablis, zaczepił go brodacz z
końskim ogonem, jeden z pierwszych mieszkańców miasteczka, na których Jed
zwrócił uwagę. Nie znając za dobrze jego twórczości, brodacz uznał go za artystę.
Sam „co nieco" malował, przyznał, i zaproponował, że pokaże mu swoje prace.
Dawniej pracował jako mechanik w warsztacie w Courbevoie; musiał się
zapożyczyć, żeby było go stać na przeprowadzkę do miasteczka, gdzie założył
wypożyczalnię quadów; Jed przelotnie pomyślał o Chorwacie z alei Stephen-
Pichon i jego skuterach wodnych. Osobiście brodacz pasjonował się harley-
davidsonami i przez kwadrans Jed musiał słuchać opisu maszyny królującej u niego
w garażu i opowieści o tym, jak latami ją ulepszał. Natomiast quady, jak twierdził,
to „fajne zabawki", które pozwalają na „sympatyczne przejażdżki". Są znacznie
łatwiejsze do utrzymania niż konie, oświadczył rozsądnie; w każdym razie interes
się kręci i nie ma na co się skarżyć.
Większość jego obrazów, ewidentnie malowanych pod wpływem heroicfantasy,
przedstawiała brodatego wojownika z włosami związanymi w koński ogon, na
imponującym rumaku mechanicznym, będącym wyraźną reinterpretacją jego
harleya w stylu space opera. Czasem bohater walczył z hordami glutowatych
zombie, czasem z armiami robotów. Inne płótna, przedstawiające odpoczynek
wojownika, odsłaniały typowo męskie fantazje na temat pożądliwych dziwek o
łakomych ustach, zazwyczaj występujących parami. W sumie były to fikcje na
własny temat, wyimaginowane autoportrety; słaba technika malarska nie
pozwalała mu niestety na osiągnięcie poziomu hiperrealizmu, wymaganego w
heroic fantasy. Rzadko zdarzało się Jedowi oglądać coś równie paskudnego.
Przez ponad godzinę starał się wydusić z siebie jakiś stosowny komentarz,
podczas gdy brodacz niezmordowanie wyciągał na światło dzienne kolej ne płótna;
w końcu Jed bąknął, że są to dzieła „o niezwykłej, wizjonerskiej mocy". Od razu
dodał, że nie utrzymuje kontaktów ze środowiskami artystycznymi. Co skądinąd w
pełni pokrywało się z prawdą.

***
Nie mielibyśmy najmniejszej wiedzy na temat warunków, w jakich były
realizowane dzieła, którym Jed Martin poświęcił ostatnich trzydzieści lat życia,
gdyby kilka miesięcy przed śmiercią nie udzielił wywiadu młodej dziennikarce z „Art
Press". Chociaż rozmowa zajmuje ponad czterdzieści stron, Martin opowiada w
niej prawie wyłącznie o technikach, jakie stosował przy tworzeniu dziwnych
wideogramów, obecnie znajdujących się w filadelfijskim Museum of Modern Art,
które w niczym nie przypominają jego poprzednich dzieł ani zresztą niczego innego,
a które do dzisiaj, trzydzieści lat później, wzbudzają u zwiedzających uczucie lęku
pomieszanego z niepokojem.
Co do znaczenia twórczości, której poświęcił ostatnie lata życia, Martin odmówił
wszelkich komentarzy. „Pragnę dawać świadectwo światu... Po prostu dawać
świadectwo światu...", powtarza młodej dziennikarce, osłupiałej wobec stojącego
przed nią wyzwania, niepotrafiącej powstrzymać tego starczego gadulstwa; może
to i lepiej: Jed Martin swobodnie snuje swoje dywagacje, przede wszystkim
skoncentrowane na kwestiach przesłony, amplitudy ustawiania ostrości i
kompatybilności programów komputerowych. Znakomity wywiad, w którym młoda
dziennikarka „usunęła się w cień przed swoim rozmówcą", jak sucho skomentował
redaktor „Le Monde", chory z zazdrości, że to nie on przeprowadził ten kapitalny
wywiad; kilka miesięcy później dziennikarka została zresztą w nagrodę zastępcą
redaktora naczelnego swojego magazynu - dokładnie w dniu, w którym pojawiła
się informacja o śmierci Jeda Martina.

Nawet jeśli Jed rozwodzi się nad tym na wielu stronach, używany przez niego
sprzęt fotograficzny nie miał w sobie nic nadzwyczajnego: statyw Manfrotto,
półprofesjonalna kamera wideo Panasonic - którą wybrał ze względu na
wyjątkowe parametry, pozwalające na filmowanie w niemal całkowitej ciemności - i
twardy dysk o pojemności dwóch teraoktetów, podłączony do wyjścia USB
kamery. Przez ponad dziesięć lat codziennie rano z wyjątkiem wtorków (które
przeznaczał na zakupy) Jed Martin wrzucał sprzęt do bagażnika audi i jechał
przecinającą jego posiadłość prywatną drogą, którą sam kazał wybudować. Dalej
jechać się nie dało: wysokie trawy i kolczaste zarośla szybko przechodziły w gęsty
las. Dróżki, które być może kiedyś przecinały las, dawno znikły. Jedynym
przejezdnym miejscem pozostawały brzegi stawu pokryte niską trawą, z trudem
rosnącą na gąbczastej glebie.
Chociaż dysponował bardzo szeroką gamą obiektywów, prawie zawsze używał
modelu Schneider-Apo-Sinar, który cechował się wyjątkowymi parametrami:
przesłona 1,9 przy maksymalnej ogniskowej 1200 mm dla formatu 24 x 36. Wybór
tematu „nie zależy od żadnej z góry określonej strategii", powtórzył parokrotnie
dziennikarce, „jedynie od impulsu chwili". W każdym razie prawie zawsze stosował
bardzo długie ogniskowe, koncentrując się a to na poruszanej wiatrem gałęzi
klonu, a to na kępie trawy, wierzchołku pokrzywy lub rozmytej, miękkiej
powierzchni ziemi między dwiema kałużami. Po skadrowaniu podłączał kamerę do
akumulatora samochodowego, puszczał ją w ruch i wracał do domu na piechotę,
pozostawiając kamerę włączoną na kilka godzin, niekiedy na cały dzień i całą noc -
pojemność twardego dysku pozwalała mu na kręcenie przez prawie tydzień bez
przerwy.
Odpowiedzi oparte na odwołaniu do „impulsu chwili" są zasadniczo
rozczarowujące dla magazynu o charakterze informacyjnym, dlatego też młoda
dziennikarka węszy i usiłuje dowiedzieć się czegoś więcej: zdjęcia nakręcone
jednego dnia musiały chyba mieć wpływ na wybór tematu w dniach następnych;
każdy projekt wymaga opracowania, konstrukcji. A skądże, obstawał przy swoim
Martin -ruszając rano samochodem, nigdy nie wiedział, co będzie kręcić, każdy
dzień był nowy. Ten okres totalnej niepewności miał trwać, według jego słów,
prawie dziesięć lat.
Następnie poddawał materiał filmowy obróbce, co polegało głównie na montażu,
nawet jeśli miał on dość szczególny charakter, gdyż autor zachowywał zaledwie
kilka kadrów z trzygodzinnej sesji; taki montaż pozwalał mu na uzyskiwanie
obrazów ruchomych roślin, giętkich jak mięsożercy, równocześnie spokojnych i
bezlitosnych, stanowiących bez wątpienia najbardziej dojrzałą w sztuce zachodniej
próbę przedstawienia roślinnego punktu widzenia.
Jed Martin zapomniał, a przynajmniej tak twierdził, co sprawiło, że po dziesięciu
latach poświęconych wyłącznie filmowaniu roślin powrócił do przedstawiania
wyrobów przemysłowych: telefonu komórkowego, klawiatury komputera, lampy na
biurko i wielu innych, początkowo bardzo zróżnicowanych, później niemal wyłącznie
takich, które zawierały jakieś elementy elektroniczne. Bez wątpienia największe
wrażenie wywierają obrazy zużytych płyt głównych komputera; filmowane w
sposób niepozwalający na zorientowanie się w ich skali, przywołują na myśl jakieś
dziwaczne, futurystyczne cytadele. Filmował je u siebie w piwnicy, na neutralnym
szarym tle, które po wklejeniu do wideo miało zniknąć. Aby przyśpieszyć proces
rozkładu, polewał płyty rozpuszczonym kwasem siarkowym, który kupował w
butlach; jak sam mówił, jest to preparat zazwyczaj stosowany do odchwaszczania.
Potem poddawał zdjęcia obróbce montażowej, wybierając tylko niektóre z
fotogramów w dużych odstępach czasowych; efekt był zupełnie inny niż w
przypadku zdjęć przyśpieszonych, gdyż proces rozkładu nie następował w sposób
ciągły, ale gwałtownie, skokowo.

Po piętnastu latach filmowania i montowania dysponował około trzema


tysiącami dość dziwacznych modułów, średnio długości trzech minut. Jednak do
prawdziwej pracy twórczej przeszedł dopiero wówczas, kiedy zaczął szukać
programu do nakładania obrazów. Technika ta, stosowana głównie w pierwszych
latach kina niemego, prawie zupełnie zanikła u zawodowych i amatorskich
filmowców, nawet tych, którzy kręcili filmy artystyczne; uważano ją za przestarzały
efekt specjalny ze względu na zamierzony brak realizmu. Po wielu dniach
poszukiwań znalazł freeware do prostego nakładania obrazów. Skontaktował się z
jego autorem, mieszkającym w Illinois, aby zapytać, czy mógłby za stosowną
opłatą opracować bardziej rozwiniętą wersję programu. Uzgodnili warunki i parę
miesięcy później Jed Martin posiadł na wyłączność dość niezwykłe narzędzie,
niemające swojego odpowiednika na rynku. Działające w oparciu o zasadę dość
zbliżoną do kalkowania w Photo-shopie, pozwalało na nakładanie nawet
dziewięćdziesięciu sześciu obrazów wideo, z opcją oddzielnego ustawienia
jasności, nasycenia i kontrastu; umożliwiało to wyciąganie poszczególnych
obrazów na pierwszy plan lub ich oddalanie w głąb. Ten właśnie program pozwolił
mu tworzyć długie, hipnotyczne ujęcia, w których wyroby przemysłowe zdają się
tonąć, stopniowo zarastane kolejnymi warstwami roślin. Niekiedy wyglądało to tak,
jakby przedmioty walczyły, starały się powrócić na powierzchnię, po czym dawały
się unieść fali traw i liści, pogrążając się w roślinnej magmie, a ich wierzchnia
warstwa rozpadała się, ukazując flaki: mikroprocesory, baterie i karty pamięci.

Stan zdrowia Jeda pogarszał się; mógł jeść już tylko produkty mleczne i słodkie;
zaczynał podejrzewać, że podobnie jak ojciec umrze na raka układu
pokarmowego. Badania w szpitalu w Limoges potwierdziły tę diagnozę, ale Jed
odmówił leczenia, radioterapii lub innych poważnych zabiegów, zadowalając się
pochłanianiem leków uśmierzających ból, odczuwalny zwłaszcza wieczorem, i
dużych dawek środków nasennych. Sporządził testament, przekazując swój
majątek różnym stowarzyszeniom opieki nad zwierzętami.
W tym czasie zaczął filmować zdjęcia wszystkich ludzi, jakich kiedykolwiek znał,
od Geneviève do Olgi, przechodząc przez Franza, Michela Houellebecqa,
własnego ojca i wiele innych osób, w zasadzie wszystkich, których zdjęcia miał w
swoim archiwum. Ustawiał je na tle neutralnego szarego płótna naciągniętego na
metalową ramę, i filmował przed domem, tym razem pozwalając na degradację
naturalną. Poddane działaniu deszczu i światła słonecznego fotografie marszczyły
się, gniły, rozpadały na kawałki, a po kilku tygodniach znikały. Co ciekawsze,
kupował laleczki schematycznie przedstawiające ludzkie postacie, które poddawał
temu samemu procesowi. Laleczki były bardziej odporne, więc chcąc przyśpieszyć
proces ich rozkładu, musiał znowu uciekać się do pomocy kwasu. Żywił się już
tylko pokarmami płynnymi, co wieczór przychodziła pielęgniarka, która robiła mu
zastrzyk z morfiny. Rano czuł się lepiej i do ostatnich chwil mógł pracować po
dwie, trzy godziny dziennie.

W taki oto sposób Jed Martin żegnał się z życiem, z którym nigdy nie czuł się w
pełni związany. Powracały do niego najróżniejsze obrazy, ale - ciekawa rzecz -
choć jego życie erotyczne nigdy nie było wyjątkowo interesujące, przede
wszystkim powracały obrazy kobiet. Geneviève, słodka Geneviève i nieszczęsna
Olga nawiedzały go w snach. Wróciło nawet wspomnienie Marthe Taillefer, która
na balkonie Port-Grimaud zdjęła stanik Lejaby, odsłoniła piersi i wyznała, że go
pożąda. Miała wówczas piętnaście lat, a on trzynaście. Tego samego wieczoru
masturbował się w toalecie mieszkania służbowego, które przydzielono jego ojcu
na czas nadzoru nad budową, dziwiąc się, że sprawia mu to tyle przyjemności.
Powracały inne jeszcze wspomnienia miękkich piersi, zręcznych języków, ciasnych
wagin. Cóż, nie miał tak złego życia.

Trzydzieści lat wcześniej (i była to jedyna informacja wykraczająca poza sprawy


czysto techniczne, jaką podał w wywiadzie dla „Art Press") Jed odbył podróż do
Ruhrgebiet, gdzie organizowano dużą retrospektywę jego twórczości. Od
Duisburga po Dortmund przez Bochum i Gelsenkirchen, większość dawnych hut
została przerobiona na sale wystawowe, widowiskowe i koncertowe; niektóre
władze lokalne starały się nawet zorganizować turystykę przemysłową opartą na
rekonstrukcji robotniczego stylu życia z początków dwudziestego wieku. Cały
region ze swoimi wielkimi piecami, hałdami, opuszczonymi torami kolejowymi, na
których rdzewiały wagony towarowe, z szeregami identycznych czyściutkich
domków, niekiedy ozdobionych ogródkami, przypominał skansen pierwszej epoki
przemysłowej w Europie. Jed był pod wrażeniem groźnej gęstwiny lasów, które po
zaledwie stu latach zaprzestania działalności przemysłowej ponownie otaczały
fabryki. Tylko te zakłady, które mogły zostać przystosowane do ich nowej funkcji
kulturalnej, zostały poddane renowacji, pozostałe z wolna rozpadały się. Te kolosy
przemysłowe, gdzie kiedyś koncentrowała się większość niemieckiej produkcji,
pokrywały się teraz rdzą i zapadały, a rośliny wkraczały do dawnych hal
fabrycznych, wciskały w ruiny i stopniowo pokrywały je nieprzebytą dżunglą.
Twórczość ostatnich lat życia Jeda Martina można również widzieć - i jest to
najbardziej bezpośrednia interpretacja - jako nostalgiczne spojrzenie na koniec
wieku przemysłowego w Europie, a bardziej ogólnie na nietrwały, przejściowy
charakter wszelkiej działalności produkcyjnej człowieka. Taka interpretacja nie
oddaje jednak uczucia niepokoju, jakie w nas budzi widok patetycznych laleczek
produkcji Playmobil, zagubionych w futurystycznym, abstrakcyjnym, ogromnym
mieście, które samo kruszy się i rozpada, po czym stopniowo wtapia w roślinną
nieskończoność. Ani tego uczucia rozpaczy, jakie nas ogarnia w miarę jak figurki
przedstawiające ludzi, którzy towarzyszyli Jedowi Martinowi na przestrzeni jego
ziemskiego żywota, niszczeją pod wpływem pogody, po czym rozkładają się i
rozpadają na kawałki, stając się na ostatnich filmach wideo symbolem
generalnego unicestwienia gatunku ludzkiego. Figurki pogrążają się, przez chwilę
zdają się walczyć, zanim zostaną zduszone kolejnymi warstwami roślin. Po czym
wszystko uspokaja się, zostają tylko poruszane wiatrem trawy. Następuje totalny
triumf świata roślinnego.
Podziękowania.

Nie mam zwyczaju komukolwiek dziękować, gdyż dokumentuję się tylko w


niewielkim stopniu, właściwie niemal wcale w porównaniu do autorów
amerykańskich. Ale w tym wypadku byłem zafascynowany i zaintrygowany pracą
policji, więc wydało mi się, że tym razem jestem winien coś więcej.
Mam przyjemność wyrazić wdzięczność Teresie Cremisi, która wykonała dla
mnie ogromną pracę, a także szefowi gabinetu Henry'emu Moreau i komendantowi
policji Pierre'owi Dieppois, którzy uprzejmie przyjęli mnie na Quai des Orfèvres i
dostarczyli wielu istotnych szczegółów o swoim trudnym zawodzie.
Jest sprawą oczywistą, że pozwoliłem sobie na pewne zmiany, a wyrażane
opinie zobowiązują tylko te osoby, które je wyrażają; inaczej mówiąc, mamy do
czynienia z dziełem fikcji literackiej.
Pragnę również podziękować Wikipedii
(http://fr.wikipedia.org)
i jej autorom, których notki służyły mi czasem za źródło inspiracji, między innymi
w przypadku muchy domowej, miasta Beauvais czy Frédérika Nihousa.
{1}
Amerykański malarz i rzeźbiarz; ur. 1955 [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].
{2}
Angielski artysta awangardowy; ur. 1965-
{3}
Francuski prezenter telewizyjny; ur. 1942.
{4}
Miesięcznik adresowany do starszych ludzi.
{5}
Miesięcznik adresowany do kobiet.
{6}
Francuski prezenter telewizyjny; ur. 1949.
{7}
Francuski prezenter radiowo-telewizyjny; ur. 1947.
{8}
Angielski miesięcznik poświęcony luksusowej turystyce.
{9}
Francuski pisarz; ur. 1965.
{10}
Kanadyjski tekściarz pochodzący z Quebecu; ur. 1942.
{11}
Francuski pianista i kompozytor (1947-1992).
{12}
Postać fikcyjna.
{13}
Postać fikcyjna.
{14}
Dziennikarz i krytyk literacki publikujący w „Le Monde"; ur. 1951.
{15}
Postać fikcyjna.
{16}
Francuski prezenter telewizyjny, w rzeczywistości żonaty, ojciec czwórki dzieci; ur. 1950.
{17}
Francuski miesięcznik dla gejów i lesbijek, ukazujący się od 1995 roku.
{18}
Francuski dziennik poświęcony wydarzeniom w Paryżu i jego okolicach, założony w 1944 roku.
{19}
Pierwszy sekretarz francuskiej Partii Socjalistycznej w latach 1997-2008; ur. 1954.
{20}
Postać fikcyjna.
{21}
Postać fikcyjna.
{22}
Pisarz francuski; ur. 1936 wbrew sugestii autora do dziś żyjący.
{23}
Francuski pisarz, polemista, pamflecista i dziennikarz (1936- 1997).
{24}
Francuski pisarz i dziennikarz; ur. 1948.
{25}
Francuski listonosz i polityk o lewackich poglądach; ur. 1974.
{26}
Bulion mięsny z przyprawą typu maggi, który od dziesięcioleci cieszy się we Francji niesłabnącą
popularnością.
{27}
Francuski powieściopisarz, eseista i krytyk muzyczny; ur. 1960.
{28}
Alain Robbe-Grillet, francuski pisarz, scenarzysta i reżyser filmowy (1922-2008).
{29}
Postać fikcyjna.
{30}
Francuski tygodnik informacyjny istniejący od 1997 roku.
{31}
Nazwa dziennika „Le Parisien" do 1986 roku.
{32}
Cotygodniowy dodatek do dziennika „Le Figaro", poświęcony tematyce politycznej i kulturalnej.
{33}
Francuska pisarka i dramatopisarka; ur. 1959.
{34}
François Samuelson, faktycznie agent Michela Houellebecqa.
{35}
Francuski pisarz i eseista (1917-1995).
{36}
Francuski pisarz (1936-1982).
{37}
Fotograficzka i malarka, kochanka i modelka Picassa (1907-1997).
{38}
Francuski biznesmen i kolekcjoner sztuki współczesnej, jeden z najbogatszych ludzi we Francji; ur.
1936.
{39}
Rosyjski miliarder; ur. 1966.
{40}
Meksykański przedsiębiorca i magnat telekomunikacyjny, miłośnik i kolekcjoner sztuki; ur. 1940.
{41}
Potentat europejskiego przemysłu motoryzacyjnego, wnuk założyciela firmy Porsche; ur. 1937.
{42}
Amerykański marszand sztuki; ur. 1945.
{43}
Gilles Deleuze, francuski filozof (1925-1995).
{44}
Francuski metafizyk i pisarz, współtwórca koncepcji tradycjonalizmu integralnego (1886-1951).
{45}
Brytyjski projektant i producent tekstyliów, drukarz, poeta, malarz, rysownik i architekt, członek bractwa
prerafaelitów, socjalista (1834-1896).
{46}
Francuski pisarz, poeta, krytyk sztuki, fotografik i kolekcjoner (1949-2000).
{47}
Ruch artystyczny z lat osiemdziesiątych, którego członkami byli między innymi Robert Combas, Hervé i
Richard Di Rosa, Rémi Blanchard, François Boisrond.
{48}
Brytyjski malarz, poeta i pisarz (1828-1882).
{49}
Edward Burne-Jones, brytyjski malarz należący do grupy prerafaelitów (1833-1898).
{50}
Potomek założyciela i prezes grupy Bouygues, prowadzi działalność w dziedzinie budownictwa i rynku
medialnego, jeden z najbogatszych ludzi we Francji; ur. 1952.
{51}
Francuska partia polityczna, broniąca tradycyjnych wartości francuskiej wsi, przede wszystkim
myślistwa.
{52}
Właściciel wielkiej agencji reklamowej, zasłynął wieloma kampaniami politycznymi; ur. 1934.
{53}
Polityk francuski należący do ruchu Zielonych; ur. 1948.
{54}
Polityk francuski, współzałożyciel Łowiectwa, Wędkarstwa, Przyrody i Tradycji; ur. 1944.
{55}
Przewodniczący Łowiectwa, Wędkarstwa, Przyrody i Tradycj i, kandydat na stanowisko prezydenta
Francji z ramienia tej partii w 2007 roku; ur. 1967.
{56}
Francuski polityk o mocno konserwatywnych poglądach; dwukrotnie, acz bezskutecznie kandydował na
stanowisko prezydenta Francji; ur. 1949.
{57}
Francuski pisarz, prezenter radiowy i telewizyjny; ur. 1929.
{58}
Francuski przedsiębiorca, dawny szef kanału telewizyjnego TF1, obecnie prezes klubu piłkarskiego
RSFC z Rennes; ur. 1942.
{59}
Francuska prezenterka telewizyjna; ur. 1956.
{60}
Ten i następny cytat pochodzą ze Wspomnień Alexisa de Tocqueville'a w tłumaczeniu Aleksandra Wita
Labudy, Wrocław 1987.
{61}
Tutaj, pod numerem 36, znajduje się Komenda Główna policji kryminalnej.
{62}
Biuro dochodzeniowe zajmujące się nadużyciami w dziedzinie technologii informatycznych.
{63}
Szefowa Grupy Flammarion, wydawca Michela Houellebecqa; ur. 1945.
{64}
Francuski dziennikarz i krytyk literacki; ur. 1962.
{65}
Pisarz francuski (1898-1945).
{66}
Francuski dziennikarz, telewizyjny prezenter pogody, znany z fascynacji huraganami i cyklonami (1950-
1999).
{67}
Francuskie stowarzyszenie wspomagające dawnych artystów, którzy znaleźli się w potrzebie.
{68}
Nazwa nieistniejącej choroby.
{69}
Faktycznie istniejąca organizacja szwajcarska oferująca zamożnym ludziom eutanazję.
{70}
Francuski pisarz, autor kryminałów, powieści dla dzieci, komiksów, opowiadań i nowel (1954-2009).
{71}
Brytyjski malarz ekspresjonista (1909-1992).
{72}
Gunther von Hagens, niemiecki lekarz, wynalazca plastynacji, czyli nowatorskiej metody preparowania
ludzkich zwłok; ur. 1945.

You might also like