Professional Documents
Culture Documents
Mapa i terytorium
Przełożyła Beata Geppert
***
W kuchni, parę kroków za nim, grzejnik wydał kilka suchych dźwięków. Jed
znieruchomiał w osłupieniu. Był piętnasty dzień grudnia.
Rok wcześniej mniej więcej o tej samej porze grzejnik wydał identyczną serię
dźwięków, po czym definitywnie zdechł. W ciągu paru godzin temperatura w
pracowni spadła do trzech stopni. Jedowi udało się zasnąć, a właściwie
przedrzemać rwanym snem do rana. Koło szóstej zużył ostatnie litry ciepłej wody
na szybką toaletę, po czym zrobił sobie kawę, czekając na faceta z Robót
hydraulicznych - obiecali przysłać kogoś' z samego rana.
Na swojej stronie internetowej Roboty hydrauliczne buńczucznie zapowiadały
„wprowadzenie instalacji hydraulicznej w trzecie tysiąclecie".
- Na początek mogłyby dotrzymywać terminów - warknął Jed koło jedenastej,
krążąc po pracowni i bezskutecznie próbując się rozgrzać. Właśnie pracował nad
płótnem przedstawiającym jego ojca, które miało nosić tytuł „Architekt Jean-Pierre
Martin opuszcza dyrekcję swego przedsiębiorstwa”; spadek temperatury
nieuchronnie musiał spowolnić schnięcie ostatniej warstwy. Dwa tygodnie
wcześniej zgodził się, jak co roku, na kolację z ojcem w wieczór wigilijny i miał
nadzieję, że uda mu się do tego czasu skończyć obraz; jeśli hydraulik nie naprawi
szybko grzejnika, plan ten mógł spalić na panewce. Prawdę mówiąc, było to bez
znaczenia, i tak nie miał zamiaru dawać obrazu ojcu w prezencie, chciał mu go po
prostu pokazać, dlaczego więc nagle zaczął do tej sprawy przywiązywać tak dużą
wagę? Był kompletnie wytrącony z równowagi, chyba ostatnio za dużo pracował,
zaczął malować sześć obrazów równocześnie, od paru miesięcy tyrał bez chwili
wytchnienia, co nie było zbyt rozsądne.
Koło trzeciej po południu postanowił jeszcze raz zadzwonić do Robót
hydraulicznych, ale numer był bez przerwy zajęty. Udało mu się wreszcie
dodzwonić parę minut po piątej; recepcjonistka z działu obsługi klientów tłumaczyła
się wyjątkowym nawałem pracy w związku z falą mrozów i obiecała, że ktoś
przyjdzie nazajutrz rano, z całą pewnością. Jed odłożył słuchawkę, po czym od
razu ją podniósł i zamówił pokój w hotelu Mercure na bulwarze Auguste-Blanqui.
Przez cały następny dzień czekał na kogoś z Robót hydraulicznych, ale również
z Hydraulików do usług, do których w międzyczasie udało mu się dodzwonić.
Hydraulicy do usług obiecywali przestrzegać reguł „usług rzemieślniczych według
najlepszych tradycji", ale tak samo nie byli w stanie dotrzymać umówionego
terminu.
Na namalowanym przez Jeda obrazie ojciec stał na podwyższeniu w otoczeniu
kilkudziesięciu pracowników swojej firmy i z boleściwym uśmiechem wznosił
kieliszek. Pożegnalny raut odbywał się w open space jego biura projektowego,
dużym pomieszczeniu o białych ścianach, trzydzieści metrów na dwadzieścia, do
którego światło wpadało przez szklany dach, wypełnionym komputerami
architektów i rajzbretami z makietami aktualnie realizowanych projektów.
Większość obecnych byli to młodzi ludzie o wyglądzie nerdów, zapaleńców
projektowania w 3D. Trzech architektów koło czterdziestki stało u stóp
podwyższenia blisko jego ojca. Podobnie jak na jednym z mniej znanych obrazów
Lorenzo Lotto, każdy z nich unikał wzroku dwóch pozostałych, starając się
zarazem uchwycić spojrzenie jego ojca; od razu było widać, że każdy ma nadzieję
przejąć po nim kierownictwo firmy. Wzrok ojca, utkwiony nieco ponad głowami
obecnych, wyrażał serdeczną potrzebę ostatniego zgromadzenia pracowników
wokół siebie i spokojną ufność wobec przyszłości, ale przede wszystkim
niezmierzony smutek. Smutek, że opuszcza firmę, którą założył i której oddał
wszystkie swoje siły, smutek wobec tego, co nieuniknione-ewidentnie był już
człowiekiem skończonym.
Po południu Jed wielokrotnie, acz bezskutecznie próbował dodzwonić się do
Halo hydraulików, u których w oczekiwaniu na połączenie słyszało się radio
Skyrock, podczas gdy Hydraulicy do usług preferowali Rires et chansons.
Koło piątej po południu udał się ponownie do hotelu Mercure. Nad bulwarem
Auguste-Blanqui zapadał zmierzch, na chodniku bezdomni rozpalili ognisko.
Następne dni minęły Jedowi mniej więcej tak samo: na dzwonieniu do kolejnych
zakładów hydraulicznych, słuchaniu kolejnych muzyczek i oczekiwaniu na
połączenie w coraz bardziej dotkliwym chłodzie, przy obrazie, który wciąż nie
chciał wyschnąć.
W poniedziałek dwudziestego czwartego grudnia pojawiła się perspektywa
rozwiązania problemu w postaci chorwackiego rzemieślnika, który mieszkał w
pobliżu, przy alei Stephen-Pichon; wracając z hotelu Mercure, Jed przypadkiem
zauważył jego tabliczkę. Facet okazał się wolny, owszem, od zaraz. Był niewysoki,
czarnowłosy, miał bladą cerę, delikatne rysy twarzy i nieduży wąsik w stylu belle
epoque; gdyby nie wąsik, przypominałby nieco Jeda.
Gdy tylko wszedł do mieszkania, zabrał się za oględziny grzejnika - zdjął panel
sterowniczy i delikatnymi palcami zaczął obmacywać plątaninę rurek. Coś tam
mówił przy rym o zaworach i syfonach. Wyglądał na człowieka, który wiele wie o
życiu.
Po piętnastu minutach postawił diagnozę: może usunąć usterkę, owszem, może
wykonać coś w rodzaju reperacji, za jakieś pięćdziesiąt euro, nie więcej. Jednak
nie będzie to prawdziwa naprawa, tylko taka sobie partanina, która wytrzyma parę
miesięcy, w najlepszym razie parę lat, ale żadnej gwarancji na tę robotę dać nie
może; ogólnie rzecz biorąc, jego zdaniem ten grzejnik nie ma przed sobą zbyt
długiej przyszłości.
Jed westchnął. Trochę się tego spodziewał. Świetnie pamiętał, jak dziewięć lat
wcześniej postanowił kupić to mieszkanie; nadal miał przed oczami krępego,
promieniejącego zadowoleniem agenta, który zachwalał wyjątkowe światło, choć
nie ukrywał konieczności dokonania drobnych „prac odświeżających". Pomyślał
wówczas, że sam powinien był zostać agentem sprzedaży nieruchomości lub
ginekologiem.
Krępy agent, który w pierwszych minutach był po prostu życzliwy, popadł w
autentyczny trans poetycki, kiedy się dowiedział, że Jed jest artystą. Pierwszy raz
w życiu mu się zdarza, wykrzyknął, że pracownię artysty sprzedaje artyście! Przez
chwilę Jed obawiał się, iż agent ogłosi solidarność z prawdziwymi artystami
przeciw burżujskiej pseudocyganerii i innym tego rodzaju filistrom, którzy windują
ceny, przez co rzeczeni artyści nie mają dostępu do pracowni artysty, ale co ja
mogę, nieprawdaż, nie jestem przecież w stanie walczyć z realiami tego świata, to
nie moja rola; na szczęście nic takiego nie nastąpiło, krępy agent zadowolił się
udzieleniem mu dziesięcioprocentowego rabatu, którego i tak miał zapewne zamiar
udzielić po krótkich negocjacjach.
Gwoli jasności, „pracownia artysty" była strychem z dużym oknem - pięknym, to
fakt - i kilkoma ciemnymi klitkami, na szczęście wystarczającymi dla kogoś takiego
jak Jed, który miał ograniczone potrzeby higieniczne. Natomiast widok był
rzeczywiście wspaniały: ponad placem des Alpes ciągnął się aż do bulwaru
Vincent-Auriol, do naziemnej linii metra i jeszcze dalej, do kanciastych blokowców z
połowy lat siedemdziesiątych, stojących w całkowitej sprzeczności z estetycznym
krajobrazem paryskim, który z architektonicznego punktu widzenia Jed przedkładał
w Paryżu nad wszystko.
Rok później grzejnik nadal działał i dopiero teraz zaczynał wykazywać objawy
słabości. „Architekt Jean-Pierre Martin opuszczający dyrekcję swego
przedsiębiorstwa” od dawna był ukończony i stał w magazynie galerii, czekając na
opóźniającą się wystawę indywidualną. Natomiast sam Jean-Pierre Martin - ku
zaskoczeniu syna, który od dawna już zrezygnował z prób przekonania go -
postanowił wyprowadzić się z willi w Le Raincy i przenieść do domu spokojnej
starości z opieką medyczną w Boulogne. W tym roku ich zwyczajowa kolacja miała
się odbyć w restauracji Chez Papa przy alei Bosquet. Jed wybrał ją z paryskiego
przewodnika kulturalnego na podstawie reklamy obiecującej tradycyjną jakość
kuchni, i w sumie obietnica ta została dotrzymana. Na pół pustą salę z postaciami
Świętych Mikołajów i choinkami ozdobionymi łańcuchami zajmowały przede
wszystkim małe grupki starszych, a nawet całkiem starych ludzi, starannie,
sumiennie, niemal drapieżnie przeżuwających tradycyjne dania świąteczne. W
karcie można było znaleźć dzika, prosiaka i indyka, a na deser, rzecz jasna, zakład
proponował comber czekoladowy à l'ancienne, serwowany przez grzecznych,
przygaszonych kelnerów, poruszających się w ciszy, jak na oddziale szpitalnym dla
ciężko poparzonych. Jed zachowywał się trochę dziecinnie - i miał tego pełną
świadomość - stawiając ojcu taką kolację. Ten szczupły, poważny człowiek o
pociągłej, surowej twarzy nigdy nie zdawał się zainteresowany rozkoszami stołu, a
w rzadkich wypadkach, gdy jedli razem na mieście, bo akurat ojciec chciał się
spotkać z synem w pobliżu swego miejsca pracy, nieodmiennie wybierał sushi,
zawsze w tej samej restauracji. Żałosnym i zbędnym wysiłkiem były próby
nawiązania gastronomicznej bliskości, której nie tylko teraz, ale też
najprawdopodobniej nigdy nie było - jego małżonka za życia nie znosiła gotowania.
Ale była Gwiazdka, więc jaki Jed miał wybór? Obojętny na kwestie ubraniowe,
jego ojciec coraz mniej czytał i nie zdawał się interesować niczym szczególnym.
Według dyrektorki domu spokojnej starości był „umiarkowanie zintegrowany", co
prawdopodobnie oznaczało, że w zasadzie z nikim nie rozmawiał. W tej chwili
pracowicie przeżuwał prosiaka z mniej więcej takim wyrazem twarzy, jakby
chodziło o kawałek gumy; nic nie wskazywało, że ma zamiar przerwać
przedłużającą się ciszę, a Jed (nie powinien był brać gewürztraminera do ostryg,
zrozumiał to już w momencie składania zamówienia, białe wino zawsze mieszało
mu w głowie) gorączkowo poszukiwał czegokolwiek, co mogłoby przypominać
temat do rozmowy. Gdyby był żonaty, gdyby przynajmniej miał dziewczynę czy
jakąkolwiek kobietę, sytuacja wyglądałaby inaczej - jednak kobiety lepiej niż
mężczyźni dają sobie radę w sprawach rodzinnych, w pewnym sensie to ich
specjalność, nawet przy braku dzieci, które zawsze istnieją w sposób potencjalny i
mogą służyć za temat konwersacji, a staruszkowie interesują się swoimi wnukami,
to znana sprawa, związana z cyklem przyrody czy czymś takim; w każdym razie w
ich starych głowach pojawia się jakaś emocja, syn jest śmiercią ojca, to jasne, ale
dla dziadka wnuk to rodzaj odrodzenia lub rewanżu, i to mogłoby w pełni
wystarczyć, przynajmniej na czas kolacji wigilijnej. Jeda nawiedzała niekiedy myśl,
że na gwiazdkowe wieczory powinien wynajmować kogoś w rodzaju damy do
towarzystwa i budować minifikcję; wystarczyłoby zrobić dziewczynie dwugodzinny
briefing, ojciec nie był nadmiernie zainteresowany szczegółami z życia innych ludzi,
nie bardziej niż większość mężczyzn.
W krajach południowych polityka może zaspokoić potrzeby konwersacyjne
samców w wieku średnim lub zaawansowanym; w klasach niższych podobną
funkcję spełnia czasem sport. U ludzi znajdujących się pod silnym wpływem kultury
anglosaskiej rolę polityki odgrywa raczej gospodarka lub finanse; dodatkowego
tematu do rozmowy może dostarczyć literatura. Lecz ani Jed, ani jego ojciec nie
interesowali się ekonomią, polityką zresztą też. Jean-Pierre Martin ogólnie
popierał sposób, w jaki kraj był kierowany, a jego syn nie miał na ten temat
żadnego zdania; w sumie jednak, przeskakując od ministerstwa do ministerstwa,
zdołali dotrwać do serów.
Przy serach ojciec Jeda trochę się ożywił, przepytuj ąc syna o jego projekty
artystyczne. Niestety, przy tym temacie Jed musiałby nieco zmrozić atmosferę,
gdyż zdecydowanie nie czuł swojego ostatniego obrazu, „Damien Hirst i Jeff
Koons dzielą między siebie rynek sztuki”, dreptał w miejscu; napędzająca go od
roku czy dwóch energia zaczynała się wyczerpywać, wykruszać, ale po co
opowiadać o rym wszystkim ojcu, i tak nic nie mógł na to poradzić, nikt nie mógł
nic na to poradzić; wobec takich zwierzeń ludzie mogli jedynie lekko się zasmucić,
relacje międzyludzkie niewiele jednak znaczą.
- Przygotowuję wystawę indywidualną - powiedział w końcu. - Trochę to się
wlecze. Franz, właściciel galerii, chciałby do katalogu zatrudnić jakiegoś pisarza.
Myślał o Houellebecqu.
- Michelu Houellebecqu?
- Znasz go? - zdziwił się Jed. Nigdy by nie podejrzewał, że jego ojciec jest
jeszcze zainteresowany jakąkolwiek dziedziną kultury.
- W domu starców mają biblioteczkę. Przeczytałem dwie jego powieści. Moim
zdaniem to dobry pisarz. Przyjemnie się go czyta. I ma dość trafną wizję
społeczeństwa. Dostałeś od niego odpowiedź?
- Nie, jeszcze nie...
Jed zaczął się gorączkowo zastanawiać. Skoro nawet ktoś tak głęboko
sparaliżowany rozpaczliwą, śmiertelną rutyną jak jego ojciec, kto tak daleko
posunął się aleją Cieni, ciemną ścieżką Śmierci, zauważył istnienie Houellebecqa,
to może ten facet coś w sobie ma. W tym momencie uświadomił sobie, że nie
wysłał drugiego maila do Houellebecqa, o co wielokrotnie prosił go Franz. A czasu
było coraz mniej. Biorąc pod uwagę daty Art Basel i Frieze Art Fair, wystawę
powinno się zorganizować w kwietniu, najpóźniej w maju, a trudno było prosić
Houellebecqa o napisanie tekstu do katalogu w ciągu dwóch tygodni; był pisarzem
znanym, wręcz sławnym, przynajmniej tak twierdził Franz.
Tymczasem podniecenie jego ojca opadło, przeżuwał kawałek saint-nectaire z
równym brakiem entuzjazmu jak prosiaka. Prawdopodobnie przez analogię
podejrzewamy starszych ludzi o jakieś' szczególne łakomstwo, bo staramy się
sami siebie przekonać, że przynajmniej tyle im pozostało, podczas gdy w
większości wypadków przyjemności podniebienia z biegiem czasu nieodwołalnie
słabną, podobnie jak cała reszta. Zostają tylko kłopoty trawienne i rak prostaty.
Parę metrów na lewo od nich trzy osiemdziesięciolatki siedziały w skupieniu nad
sałatką owocową - może w hołdzie dla zmarłych mężów. Jedna z nich wyciągnęła
rękę po kieliszek szampana, ale jej dłoń opadła na stół, a pierś wzniosła się od
wysiłku. Po kilku sekundach kobieta ponowiła próbę, jej ręka trzęsła się, rysy
twarzy ścięła koncentracja. Jed powstrzymywał się przed interwencją, w końcu nie
była to jego rola. Ani kelnera, który stał kilka metrów dalej i zatroskanym wzrokiem
śledził sytuację; ta kobieta pozostawała obecnie w bezpośrednim kontakcie z
Bogiem. Zapewne bliżej jej było do dziewięćdziesiątki niż osiemdziesiątki.
Aby rytuał spełnił się do końca, podano deser. Ojciec Jeda z rezygnacją zabrał
się do combru czekoladowego upieczonego zgodnie z tradycyjną recepturą
cukierniczą. Koniec był już blisko. Czas biegł między nimi dość dziwacznie: choć
nic nie mówili, a cisza, jaka na trwałe zapadła wokół stołu, mogła mocno ciążyć,
zdawało się, że minuty upływają z piorunującą prędkością. Pół godziny później, bez
jakiejkolwiek myśli, która przemknęłaby mu przez głowę, Jed odprowadził ojca na
postój taksówek. Była dopiero dziesiąta, ale Jed wiedział, że pozostali mieszkańcy
domu starców już uważali jego ojca za szczęściarza, który ma kogoś obok siebie,
choćby przez kilka godzin, podczas Bożego Narodzenia. „Ma pan bardzo dobrego
syna..." - słyszał to zdanie już parokrotnie. Przeprowadzając się do domu
spokojnej starości z opieką medyczną, dawny senior - który nieodwołalnie stał się
starcem - znajduje się w sytuacji dziecka w sierocińcu. Czasami ktoś przychodzi je
odwiedzić; wtedy jest szczęśliwe, może odkrywać świat, jeść pieguski i spotykać
clowna z McDonalda. Ale najczęściej nikt nie przychodzi; wtedy krąży smutno
między bramkami do piłki ręcznej, po wyasfaltowanym podwórzu pustego
sierocińca. Czeka na wyzwolenie, na odlot.
Po powrocie do pracowni Jed stwierdził, że grzej nik nadal działa, temperatura
jest normalna, nawet wysoka. Rozebrał się, wyciągnął na materacu i natychmiast
zasnął z kompletnie pustą głową.
Jed nie pamiętał, kiedy zaczął rysować. Chyba wszystkie dzieci rysują, ale nie
znał żadnych dzieci i nie był pewien. Jedyne, czego obecnie był pewien, to że
zaczął od rysowania kwiatów kolorowymi kredkami w małych zeszytach.
Zazwyczaj w środy po południu, niekiedy również w niedziele, przeżywał chwile
ekstazy, siedząc sam w zalanym słońcem ogrodzie, podczas gdy babysitterka
dzwoniła do swojego aktualnego przyjaciela. Vanessa miała osiemnaście lat,
studiowała na pierwszym roku ekonomii na uniwersytecie w Villetaneuse w
departamencie Saint-Denis i przez długi czas była jedynym świadkiem jego
pierwszych prób artystycznych. Uważała jego rysunki za ładne, mówiła mu to i była
przy tym szczera, ale niekiedy patrzyła na niego nieco niepewnym wzrokiem. Mali
chłopcy rysują krwawe potwory, nazistowskie swastyki i myśliwce (a ci najbardziej
rozwinięci - cipki i penisy), ale kwiaty rysują raczej rzadko.
Wtedy Jed jeszcze nie wiedział, podobnie jak Vanessa, że kwiaty to nic innego
jak organy seksualne, kolorowe waginy zdobiące powierzchnię świata, wydane na
lubieżne chucie owadów. Ludzie i owady, inne zwierzęta zresztą też, zdają się
zmierzać do jakiegoś celu, ich ruchy są szybkie i celowe, natomiast kwiaty tkwią w
słońcu, olśniewające w swym bezruchu. Piękno kwiatów budzi smutek, gdyż są
delikatne i skazane na śmierć, jak wszystko na świecie oczywiście, ale kwiaty
zwłaszcza; podobnie jak w wypadku zwierząt ich zwłoki są groteskową parodią ich
istoty żywej; podobnie jak w wypadku zwierząt ich zwłoki cuchną - wszystko to
można zrozumieć, jeśli choć raz przeżyło się następstwo pór roku. Ze kwiaty gniją,
Jed pojął już jako pięciolatek, może nawet wcześniej: w parku otaczającym dom w
Le Raincy rosło wiele kwiatów i drzew, a poruszane wiatrem gałęzie były chyba
jedną z pierwszych rzeczy, obok nieba i chmur, jakie zauważył, gdy jakaś dorosła
kobieta (matka?) woziła go w wózku na spacer. Wola życia przejawia się u
zwierząt w szybkich przemianach - wilgotność otworu, sztywność penisa,
wydzielanie soków nasiennych - ale o tym dowiedział się znacznie później, na
balkonie w Port-Grimaud, za pośrednictwem niejakiej Marthe Taillefer. U kwiatów
chęć życia przejawia się w tworzeniu olśniewających kolorowych plam, które łamią
zielony banał krajobrazu wiejskiego czy bezbarwny miejskiego, przynajmniej w tych
miastach, w których rosną kwiaty.
Wieczorem wracał ojciec Jeda, na imię miał Jean-Pierre i tak też zwracali się do
niego przyjaciele. Jed mówił do niego „tato". Był dobrym ojcem, przynajmniej za
takiego uchodził wśród znajomych i pracowników; wdowiec potrzebuje wiele
samozaparcia, by samotnie wychowywać dziecko. Dobrym ojcem Jean-Pierre
byłprzez pierwsze lata, później już nieco mniej, coraz częściej wynajmował baby-
sitterkę, jadał kolacje na mieście (najczęściej z klientami, czasem z podwładnymi,
coraz rzadziej z przyjaciółmi, gdyż czas przyjaźni zaczynał dla niego przemijać; nie
wierzył już, że można mieć przyjaciół, że więzi przyjaźni mogą się liczyć w życiu
człowieka lub zmienić jego los), wracał późno i nawet nie próbował przespać się z
babysitterką, do czego większość mężczyzn dążyła; wysłuchiwał opowieści o dniu,
który minął, uśmiechał się do syna, płacił babysitterce. Był głową niepełnej rodziny
i w żaden sposób nie próbował jej scalić. Zarabiał dużo: jako szef
przedsiębiorstwa budowlanego specjalizował się w sanatoriach pod klucz; miał
klientów w Portugalii, na Malediwach, w San Domingo.
Przez pierwsze lata po jej śmierci ojciec Jeda starał się śledzić postępy syna w
nauce, planował zajęcia na weekend, wyjścia do McDonalda lub do muzeum. Po
jakimś czasie nieuchronnie jego firma rozwinęła się; pierwszy kontrakt na budowę
sanatorium pod klucz okazał się niebywałym sukcesem. Nie tylko dotrzymano
kosztorysu i terminów - co już samo w sobie należało do rzadkości - ale projekt był
zgodnie chwalony za harmonię i poszanowanie środowiska, w prasie regionalnej i
ogólnokrajowych czasopismach architektonicznych pojawiły się dytyrambiczne
artykuły, a w dodatku „Style" do dziennika „Libération" poświęcono mu pełną
kolumnę. Jak pisano, w Port-Ambares architektowi udało się zbliżyć do
„kwintesencji budownictwa śródziemnomorskiego". Swoim własnym zdaniem ojciec
Jeda po prostu zestawił sześciany o różnych wymiarach w jednolicie białym
matowym kolorze, bezpośrednio inspirowane tradycyjnym budownictwem
marokańskim, rozdzielając je kępami oleandrów. Niemniej po tym pierwszym
sukcesie zamówienia zaczęły napływać licznie, a on musiał często jeździć za
granicę. Gdy Jed przeszedł do siódmej klasy, ojciec postanowił oddać go do
szkoły z internatem.
Wybrał gimnazjum prowadzone przez jezuitów w Rumilly, w departamencie
Oise. Była to szkoła prywatna, ale nie elitarna, czesne było umiarkowane,
nauczania nie prowadzono w dwóch językach, a zaplecze sportowe nie miało w
sobie nic ekstrawaganckiego. Do gimnazjum w Rumilly nie chodziły dzieci bogaczy,
raczej ludzi o konserwatywnych poglądach, pochodzących ze starej burżuazji
(wśród rodziców było wielu wojskowych i dyplomatów), jednak nie
integrystycznych katolików; w większości wypadków dzieci lądowały w internacie
na skutek konfliktowego rozwodu.
Budynki internatu, surowe i raczej brzydkie, były stosunkowo wygodne: pokoje
dwuosobowe dla uczniów niższych klas i jednoosobowe poczynając od liceum.
Największy atut szkoły stanowiło indywidualne wsparcie pedagogiczne dla
każdego z uczniów; wskaźnik skuteczności w przygotowaniu do matury od
początku istnienia szkoły nieodmiennie utrzymywał się powyżej dziewięćdziesięciu
pięciu procent.
W tych właśnie murach oraz na długich spacerach ciemnymi alejkami parku
między rzędami gęstych świerków Jed miał spędzić smutne i pracowite lata
dorastania. Nie skarżył się na swój los i nie wyobrażał sobie, że mógłby być inny.
Bójki między uczniami bywały brutalne, ich relacje pełne okrucieństwa i poniżenia;
szczupły i delikatny Jed nie byłby w stanie się bronić, rozeszła się jednak wieść, że
jest sierotą pozbawionym matki, i ten nieznany im ból onieśmielał kolegów; wokół
Jeda utworzyła się jakby aureola lękliwego szacunku. Nie miał bliskich przyjaciół i
nie poszukiwał przyjaźni. Całe popołudnia spędzał w bibliotece; w wieku
osiemnastu lat, po zdaniu matury, posiadał rozległą wiedzę, raczej niespotykaną u
młodzieży z jego pokolenia, na temat literackiego dziedzictwa ludzkości. Czytał
Platona, Ajschylosa i Sofoklesa, Radne'a, Moliera i Victora Hugo, znał Balzaka,
Dickensa i Flauberta, niemieckich romantyków i rosyjskich powieściopisarzy. Co
dziwniejsze, był również obeznany z dogmatami wiary katolickiej, które
pozostawiły tak głęboki rys na zachodniej kulturze, podczas gdy jego koledzy
zazwyczaj znacznie mniej wiedzieli o życiu Jezusa niż Spidermana.
I tak Jed rozpoczął karierę artystyczną, nie mając żadnego innego na nią
pomysłu niż obiektywny opis świata, z którego złudnego charakteru tylko z rzadka
zdawał sobie sprawę. Mimo klasycznego wykształcenia - wbrew temu, co później
pisano - nie było w nim ani grama nabożnego respektu dla dawnych mistrzów; już
wówczas nad Rembrandta i Velázqueza przedkładał Mondriana i Paula Klee.
Przez pierwsze miesiące po przeprowadzce do trzynastki nie robił właściwie
niczego poza realizowaniem dość licznych zamówień na fotografie przedmiotów.
Aż pewnego dnia, rozpakowując przyniesiony przez kuriera twardy dysk Western
Digital, którego zdjęcia pod różnymi kątami miał dostarczyć następnego dnia,
zrozumiał, że pora skończyć z fotografowaniem przedmiotów, przynajmniej w
sensie artystycznym. Jakby to, że zaczął fotografować przedmioty dla celów
czysto zawodowych, handlowych, uniemożliwiało ich użycie w ramach
jakiegokolwiek projektu twórczego.
Ta równie brutalna jak nieoczekiwana prawda pogrążyła go w lekkiej depresji,
podczas której jego główną rozrywką stało się codzienne oglądanie teleturnieju
„Pytania dla mistrza", prowadzonego przez Juliena Lepers'a{6}. Ten początkowo
niezbyt zdolny prezenter, trochę przygłupi, o wyglądzie i instynktach barana -
zaczynając karierę, myślał raczej o zawodzie piosenkarza i zapewne do dzisiaj
skrycie do niego tęsknił - przez swój upór i niewiarygodną pracowitość stał się
jedną z najlepiej rozpoznawalnych postaci francuskiego krajobrazu medialnego.
Ludzie identyfikowali się z nim - zarówno studenci pierwszego roku politechniki,
emerytowane nauczycielki z Pas-de-Calais, bikersi z Limousin, jak i restauratorzy z
Var. Ani napuszony, ani zdystansowany, kojarzył się z wizerunkiem przeciętnego,
prawie sympatycznego Francuza pierwszego dziesięciolecia nowego wieku.
Chociaż Jed był bezwarunkowym wielbicielem Jeana-Pierre'a Foucaulta{7}, jego
humanizmu i gładkiej przebiegłości, musiał jednak przyznać, że coraz częściej
znajdował się pod urokiem Juliena Lepers'a.
Ciało jego babki spoczywało już w dębowej trumnie. Była ubrana w ciemną
sukienkę, miała zamknięte oczy i złożone dłonie; pracownicy firmy pogrzebowej
czekali już tylko na nich, aby zamknąć trumnę. Na dziesięć minut pozostawili ich
samych w pokoju.
- Tak dla niej lepiej... - powiedział ojciec po chwili milczenia.
Zapewne racja, pomyślał Jed.
- No wiesz, ona była wierząca - dodał nieśmiało ojciec.
Następnego dnia, podczas nabożeństwa pogrzebowego, w którym uczestniczyli
wszyscy mieszkańcy wioski, potem przed kościołem, gdzie odbierali kondolencje,
Jed myślał o tym, że obaj z ojcem znakomicie pasują do okoliczności. Bladzi i
zmęczeni, w ciemnych garniturach, bez problemu okazywali powagę i smutek
należne przy tego typu okazjach; potrafili nawet docenić, choć nie umieli podzielić
tego uczucia, dyskretną nadzieję wyrażoną przez księdza, także dość wiekowego,
starego bywalca pogrzebów, które - biorąc pod uwagę średni wiek mieszkańców -
musiały stanowić główną formę jego działalności.
Wracając do domu, gdzie miała się odbyć stypa, Jed zdał sobie sprawę, że po
raz pierwszy w życiu uczestniczył w poważnym pogrzebie na starą modłę, w
pogrzebie, na którym nikt nie ukrywał realności śmierci. W Paryżu kilkakrotnie był
świadkiem kremacji; podczas ostatniej spalono ciało jego kolegi z akademii, który
zginął w katastrofie lotniczej, wracając z wakacji na wyspie Lombok. Był
zaszokowany - podczas kremacji niektórzy uczestnicy nawet nie wyłączyli
komórek.
Jednak lepiej było pójść do niej. Tam było oczywiście zupełnie inaczej: urocze
dwupokojowe mieszkanko przy ulicy Guynemer, z oknami wychodzącymi na Ogród
Luksemburski. Olga należała do tych przemiłych Rosjan, którzy przez lata
pobierania nauk nabrali podziwu dla pewnego wizerunku Francji - jej galanterii,
gastronomii, literatury i tak dalej - a później nieustająco narzekali, że w
rzeczywistości kraj ten tak słabo spełnia ich oczekiwania. Często uważa się, że
Rosjanie przeprowadzili wielką rewolucję, która pozwoliła im wyzwolić się spod
władzy komunizmu, tylko po to, aby móc konsumować McDonaldy i filmy z Tomem
Cruisem; to poniekąd prawda, ale u niektórych spośród nich istniało również
pragnienie degustowania pouilly-fuissé i zwiedzania Sainte-Chapelle. Dzięki swemu
poziomowi wykształcenia i kultury Olga należała do tej elity. Jej ojciec, biolog
pracujący na moskiewskim uniwersytecie, specjalizował się w owadach; pewien
gatunek syberyjskiego motyla został nawet nazwany jego imieniem. Ani on sam,
ani jego rodzina nie skorzystali z wielkiego podziału łupów, jaki nastąpił w
momencie upadku imperium, choć zarazem nie popadli w nędzę; uniwersytet, na
którym pracował, utrzymał przyzwoite dotacje i po kilku niepewnych latach rodzina
Olgi ustabilizowała swój status klasy średniej, lecz to, że Olga mogła żyć w Paryżu
na wysokiej stopie, wynajmować dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Guynemer i
nosić markowe ciuchy, zawdzięczała wyłącznie swoim zarobkom u Michelina.
Kiedy zostali kochankami, dość szybko ustanowił się między nimi pewien rytm.
Rano Jed wychodził z mieszkania razem z Olgą. Ona wsiadała do swojego mini
park lane'a i jechała do biura przy alei de la Grandę Armee, on udawał się metrem
do pracowni na bulwarze de l'Hópital. Wracał wieczorem, zazwyczaj trochę
wcześniej od niej.
Sporo wychodzili. Olga, mieszkająca w Paryżu od dwóch lat, z łatwością
zbudowała gęstą sieć relacji towarzyskich. W ramach swojej działalności
zawodowej utrzymywała kontakty z prasą i mediami, choć w branżach mało
glamour, czyli w kronice turystycznej i gastronomicznej. Zresztą kobieta jej urody
wszędzie mogła znaleźć wejścia i zostałaby przyjęta w dowolnych kręgach. Można
się było nawet dziwić, że w momencie spotkania Jeda nie miała stałego kochanka;
jeszcze dziwniejsze było to, że jej wybór padł właśnie na niego. Bez wątpienia
mógł uchodzić za ładnego chłopca, ale był raczej niski i drobny, co zazwyczaj nie
gwarantowało powodzenia u kobiet; od kilku lat powracała moda na dobrych w
łóżku samców; prawdę mówiąc, nie była to kwestia zmiany mody, a raczej
powrotu do podstawowych wartości natury i pociągu seksualnego w najbardziej
elementarnym i brutalnym wydaniu; epoka anorektycznych modelek również
definitywnie minęła, a kobiety o przesadnie bujnej urodzie interesowały już tylko
nielicznych Afrykanów i osobników o perwersyjnych gustach; trzecie tysiąclecie -
po paru niezbyt silnych wahnięciach - powracało do kultu najprostszych,
sprawdzonych modeli: uroda wyrażająca się u kobiety harmonią kształtów, a u
mężczyzny tężyzną fizyczną. Sytuacja ta nie była zbyt korzystna dla Jeda. Jego
kariera artystyczna również nie przedstawiała się imponująco - tak naprawdę
nawet nie był artystą, nigdy nie miał wystawy, nigdy nie ukazał się żaden artykuł
omawiający jego prace i tłumaczący ich wagę dla świata; praktycznie pozostawał
kompletnie nieznany. Tak, wybór Olgi był zaskakujący i Jed zapewne byłby nim
zaskoczony, gdyby jego natura pozwalała mu odczuwać zaskoczenie tego typu
sprawami czy choćby je dostrzegać.
Jakkolwiek było, w ciągu kilku tygodni dostał zaproszenie na więcej wernisaży,
premier i koktajli literackich niż przez wszystkie lata studiów na Akademii Sztuk
Pięknych. Szybko nauczył się właściwych zachowań. Nie było potrzeby
wykazywać się błyskotliwością, najlepiej było milczeć, ale koniecznie słuchać
swojego rozmówcy, słuchać go z powagą i empatią, od czasu do czasu wtrącając
słówko: „Doprawdy?", świadczące o zainteresowaniu i zaskoczeniu, lub:
„Oczywiście..." z odcieniem zrozumienia i aprobaty. Niewielki wzrost Jeda ułatwiał
mu przyjęcie postawy poddańczej, wysoko cenionej przez działaczy kulturalnych -
prawdę mówiąc, nie tylko przez nich. W sumie było to środowisko łatwo dostępne,
zapewne jak wszystkie inne środowiska, a uprzejma neutralność Jeda i jego
milczenie na temat własnych dzieł dobrze mu służyły, sprawiając wrażenie -
zresztą uzasadnione - że jest artystą poważnym, który naprawdę pracuje. Krążąc
wśród ludzi w grzecznej obojętności, Jed bezwiednie przyjął postawę groovera,
która swego czasu stała się źródłem sukcesu Andy'ego Warhola, zabarwiając ją
zarazem odcieniem powagi - natychmiast interpretowanej jako powaga
zaangażowana, obywatelska - która pięćdziesiąt lat później miała się stać
obowiązkowa. Pewnego listopadowego wieczoru, przy okazji jakiejś tam nagrody
literackiej, został nawet przedstawiony słynnemu Frédéricowi Beigbederowi{9},
będącemu u szczytu medialnej sławy. Pisarz i publicysta, po długich całusach
składanych Oldze (ale w sposób tak ostentacyjny, tak teatralny, że aż niewinny,
tak wyraźna w nim była intencja gry), obrócił zaintrygowany wzrok w stronę Jeda,
zanim przechwyciła go znana z tabloidów aktorka porno, która właśnie
opublikowała książkę ze swoimi rozmowami z tybetańskim mnichem. Nie
przestając przytakiwać dawnej gwieździe porno, Beigbeder rzucał przelotne
spojrzenia na Jeda, jakby prosząc go, by nie znikał w tłumie gęstniejącym w miarę
znikania słonych paluszków. Autor „Au secours pardon” był bardzo chudy i nosił
rzadką brodę, wyraźnie starając się upodobnić do typowego bohatera rosyjskich
powieści. Wreszcie dziewczyną zajął się jakiś wysoki, rozlazły, półtłusty facet o
półdługich włosach, półinteligent a półidiota, który bodajże pracował w
wydawnictwie Grasset, i Beigbederowi udało się wyswobodzić. Olga stała parę
metrów dalej, jak zwykle otoczona kręgiem adorujących ją mężczyzn.
- A więc to pan? - zapytał Jeda, patrząc mu prosto w oczy z niepokojącą
intensywnością; naprawdę do złudzenia przypominał bohatera rosyjskich powieści
typu Razumichin, wieczny student. Błysk w jego oczach zapewne więcej
zawdzięczał kokainie niż religijnej żarliwości, ale-zastanawiał się Jed - czy
faktycznie stanowi to jakąkolwiek różnicę?
- To pan ją zdobył? - zapytał Beigbeder z rosnącą intensywnością. Nie wiedząc,
co odpowiedzieć, Jed milczał. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że sypia z jedną z
pięciu najpiękniejszych kobiet Paryża?
Jego głos nabrał tonów poważnych, profesjonalnych; najwyraźniej znał
pozostałe cztery. Na to również Jed nie potrafił odpowiedzieć. No bo co można
odpowiadać na pytania o sprawy ludzkie?
Beigbeder westchnął, nagle znużony, a Jed pomyślał, że rozmowa stanie się
teraz łatwiejsza, że będzie mógł jak zwykle słuchać, milcząco przytakując
koncepcjom i anegdotom roztaczanym przez rozmówcę, ale tak się nie stało.
Beigbeder był nim naprawdę zainteresowany, chciał czegoś się o nim dowiedzieć,
co już samo w sobie było niezwykłe, gdyż Beigbeder należał do najbardziej
obleganych celebrytów Paryża; otaczający ich ludzie zaczynali obracać w ich
kierunku wzrok, pewnie wyciągać jakieś wnioski. Jed najpierw próbował się
wykręcić, mówiąc, że zajmuje się fotografią, ale Beigbeder chciał wiedzieć więcej:
jakim gatunkiem fotografii? Odpowiedź kompletnie go zaskoczyła: znał fotografów
reklam, fotografów mody, nawet paru fotografów wojennych (chociaż spotykał ich
zazwyczaj w roli paparazzich, czym raczej się nie chwalili, gdyż w środowisku
uważano, że robienie zdjęć cycków Pameli Anderson to zajęcie mniej szlachetne
niż fotografowanie porozrzucanych szczątków libańskiego kamikadze, chociaż w
obu wypadkach używa się tych samych obiektywów, a wymagania techniczne są
niemal identyczne: trudno uniknąć drżenia ręki w momencie naciskania migawki i
nawet maksymalne otwarcie przesłony wymaga dobrego światła - oto problemy,
jakie wiążą się z używaniem teleobiektywu), natomiast człowiek fotografujący
mapy drogowe, no nie, to coś nowego. Plącząc się nieco, Jed w końcu wydusił z
siebie, że no tak, w pewnym sensie można go nazwać artystą.
- Ha, ha, ha!... - ryknął pisarz nieco przesadnym śmiechem, na co kilka osób,
między innymi Olga, obróciło się w ich kierunku. - Jasne, oczywiście, trzeba być
artystą! Literatura to kompletnie poroniony pomysł! Żeby sypiać z najpiękniejszymi
kobietami, trzeba być artystą! Ja też chcę być ar-tys-tą!
Zupełnie nieoczekiwanie rozłożył szeroko ramiona i zaintonował, bardzo głośno i
prawie nie fałszując, kuplet z „Bluesa businessmana”:
Kieliszek wódki drżał mu w dłoni. Połowa sali patrzyła w ich kierunku. Opuścił
ramiona, zgaszonym głosem dodał:
- Słowa: Luc Plamondon{10}, muzyka: Michel Berger{11} - i wybuchnął płaczem.
Dobrze ci poszło z Frederikiem... - powiedziała Olga, gdy wracali na piechotę
bulwarem Saint-Germain.
- Owszem - odparł Jed nieco niepewnie. Wśród swoich młodzieńczych lektur w
gimnazjum u jezuitów przerabiał realistyczne powieści francuskie z dziewiętnastego
wieku, w których zdarza się, że młodzi ambitni ludzie robią karierę dzięki kobiecie;
zdziwiło go jednak, że sam znalazł się w podobnej sytuacji; prawdę mówiąc, owe
realistyczne powieści francuskie z dziewiętnastego wieku wyleciały mu z pamięci,
od kilku lat czytał wyłącznie kryminały Agathy Christie, a właściwie tylko te, w
których występował Hercule Poirot, co w obecnych okolicznościach nie na wiele
mogło mu się przydać.
Wreszcie był wy lansowany i Olga bez szczególnego trudu przekonała swojego
dyrektora do zorganizowania pierwszej wystawy Jeda w należącej do firmy sali
przy alei Breteuil. Poszedł obejrzeć pomieszczenie, przestronne, ale dość smętne,
o ścianach i posadzce z szarego betonu; ta surowość nawet mu się spodobała.
Nie sugerował żadnych zmian, tylko poprosił o postawienie przy wejściu
dodatkowej planszy. Wydał natomiast bardzo precyzyjne instrukcje dotyczące
oświetlenia i raz w tygodniu chodził sprawdzać, czy są dokładnie realizowane.
Datę wernisażu wyznaczono - dość rozsądnie - na dwudziestego ósmego
stycznia, co krytykom zostawiało czas na powrót z wakacji zimowych i
przygotowanie dalszych planów. Na bufet przeznaczono całkiem przyzwoite
pieniądze. Dla Jeda pierwszym prawdziwym zaskoczeniem była attachée de
presse; hołdując stereotypom, wyobrażał sobie, że na tym stanowisku pracuj ą
tylko laski, i zdziwił się, gdy zobaczył zbolałą, chudą, prawie garbatą pannicę o
zgoła niestosownym imieniu Marylin, na dodatek zapewne neurotyczkę: podczas
ich pierwszej rozmowy przez cały czas nakręcała sobie długie czarne włosy na
palec, robiła z nich kołtuny nie do rozczesania, po czym jednym ruchem wyrywała
całe pasemko. Z nosa jej bez przerwy ciekło; w wielkiej torbie rozmiarami
przypominającej siatkę na zakupy miała kilkanaście opakowań chusteczek
higienicznych, co prawdopodobnie odpowiadało jej dziennemu zużyciu. Spotkali się
w biurze u Olgi; przykro było patrzeć na tę piękność o budzących najwyższe
pożądanie kształtach obok tamtej nieszczęsnej dziewczyniny, której pochwy
prawdopodobnie nikt nigdy nie próbował odwiedzić. Przez chwilę Jed zastanawiał
się, czy Olga nie dokonała wyboru właśnie ze względu na jej szpetotę, aby uniknąć
jakiejkolwiek rywalki w najbliższym otoczeniu. Ale nie, na pewno nie, była zbyt
świadoma własnej urody i rozumna, aby mieć poczucie rywalizacji czy konkurencji,
skoro obiektywnie nic nie zagrażało jej przewadze - zresztą w życiu rzeczywistym
nigdy się to nie przytrafiało, choć zdarzało się, że zazdrościła Kate Moss kości
policzkowych lub Naomi Campbell tyłka, ale tylko przelotnie, podczas transmisji z
pokazów mody na M6. Jeśli Olga wybrała Marylin, to wyłącznie dlatego, że
cieszyła się opinią znakomitej attachée de presse, zapewne najlepszej w dziedzinie
sztuki współczesnej, przynajmniej na rynku francuskim.
Trzy dni później Marylin wkroczyła do sali konferencyjnej obok biura Olgi, gdzie
Jed zasiadł w oczekiwaniu na reakcje. Wyciągnęła z torby pudełko chusteczek
higienicznych i najnowszy numer „Le Monde".
- Nie czytał pan? - wykrzyknęła tonem mogącym u niej wskazywać na
podniecenie. - Dobrze więc zrobiłam, że tu przyszłam.
Artykuł, podpisany przez Patricka Kéchichiana{14}, na całą szpaltę, z piękną
kolorową reprodukcją zdjęcia mapy departamentu Lot w Dordonii, był
entuzjastyczny. Od samego początku utożsamiał punkt widzenia mapy - lub zdjęcia
satelitarnego - z punktem widzenia Boga. „Z głębokim spokojem wielkich
rewolucjonistów - pisał autor - artysta, całkiem młody człowiek, od pierwszego
dzieła, przez które pozwala nam wejść do swego świata, odcina się od
naturalistycznej, neopogańskiej wizji, poprzez którą nasi współcześni starają się
odnaleźć wizerunek Tego, który jest nieobecny. Nie bez zuchwałej śmiałości
przyjmuje punkt widzenia Boga współuczestniczącego u boku człowieka w
(re)konstrukcji świata". Dalej pisał o samych dziełach, wykazując się
zdumiewającą znajomością technik fotograficznych, po czym podsumowywał: „Jed
Martin dokonał wyboru między mistycznym połączeniem ze światem a racjonalną
teologią. Być może jako pierwszy w sztuce Zachodu od czasu wielkich artystów
Renésansu, od nocnych widzeń Hildegardy z Bingen preferuje trudne, a zarazem
jasne konstrukcje «niemego wołu», jak jej współwyznawcy z uniwersytetu
kolońskiego mieli zwyczaj nazywać świętego Tomasza z Akwinu. Choć wybór taki
może oczywiście budzić wątpliwości, wielkość wizji, jaka zeń wynika - już nie. Tak
więc nowy sezon artystyczny rozpoczyna się pod znakomitymi auspicjami".
- Niegłupio pisze - powiedział Jed. Marylin spojrzała na niego z oburzeniem.
- Ten artykuł jest niesamowity! - odparła surowo. - Cóż, to dość niezwykłe, że
napisał go Kéchichian, zazwyczaj zajmuje się tylko książkami. A przecież Pepita
Bourguignon była na wernisażu... - Przez parę sekund milczała zakłopotana, po
czym stanowczo zakończyła: - Tak czy owak, wolę pełną szpaltę Kéchichiana od
notki Pepity.
- A teraz co?
- Teraz dopiero się zacznie. Będzie coraz więcej artykułów.
Tego samego wieczoru poszli oblać wydarzenie w Chez Anthony et Georges.
- Dużo się o panu mówi... - szepnął Georges, pomagając Oldze zdjąć płaszcz.
Restauracje kochają celebrytów, z najwyższą uwagą śledzą kronikę kulturalną i
towarzyską, wiedzą, że obecność znanych ludzi zwiększa ich atrakcyjność dla
prymitywów z kasą, wśród których przede wszystkim poszukują klienteli, celebryci
zaś kochają restauracje; między restauracjami a celebrytami w naturalny sposób
powstaje coś w rodzaju symbiozy. Jed, jako całkiem świeży minicelebryta, bez
trudu przyjął postawę skromnego dystansu, jaka przynależała jego nowemu
statusowi, co Georges, ekspert w dziedzinie początkujących celebrytów, pochwalił
aprobującym spojrzeniem. Tego wieczoru w restauracji nie było wielu gości, tylko
jakaś koreańska para, która dość szybko wyszła. Olga zdecydowała się na
gazpacho z rukolą i homara z purée z ignamów, a Jed na leciutko podsmażone
małże świętego Jakuba i suflet z flądry z kminkiem i musem z gruszki. Przy
deserze podszedł do nich Anthony, w fartuchu kucharskim na biodrach, z butelką
armaniaku Castarède 1905.
- Na koszt firmy - oznajmił zdyszanym tonem i napełnił kieliszki.
Według Rothensteina i Bowlesa ten właśnie rocznik zachwycał pełnym,
szlachetnym i bogatym smakiem. Finisz, o aromacie suszonej śliwki i madery, był
typowy dla dojrzałej nalewki, długo trzymał się na języku, pozostawiając po sobie
smak dobrze wyprawionej skóry. Od ich ostatniej wizyty Anthony nieco przytył, co
zapewne było nieuniknione - z wiekiem zmniejsza się ilość testosteronu, a
wskaźnik tkanki tłuszczowej przyrasta; Anthony zbliżał się do wieku krytycznego.
Olga długo i z zachwytem napawała się zapachem alkoholu, zanim zwilżyła nim
usta; znakomicie przystosowała się do Francji, aż trudno było uwierzyć, że
dorastała w mieszkaniu kwaterunkowym na przedmieściach Moskwy.
- Jak to się dzieje, że prawie wszyscy nowi kucharze - zapytała po pierwszym
łyku - mam na myśli tych, o których jest głośno, są homoseksualistami?
- Ha! - Anthony przeciągnął się zmysłowo na krześle, omiatając salę
zachwyconym wzrokiem. - To jest, moja kochana, prawdziwy sekret,
homoseksualiści zawsze, od samego początku u-wiel-bia-li kuchnię, ale nikt o tym
nie mówił, absolutnie nikt. Oczywiście trzy gwiazdki Franka Pichona{15} zrobiły
swoje. Fakt, że kucharz transseksualista może dostać trzy gwiazdki u Michelina, to
był naprawdę mocny sygnał. - Pociągnął łyk, pogrążając się we wspomnieniach. -
No i, rzecz jasna - podjął z niezwykłym ożywieniem - prawdziwa bomba, od której
wszystko się zaczęło: coming out Jeana-Pierre’a Pernauta{16}!
- Faktycznie, coming out Jeana-Pierre’a Pernauta był niesamowity - przyznał
niechętnie Georges. - Ale wiesz, Tony - ciągnął syczącym, agresywnym głosem -
w sumie to nie społeczeństwo odrzucało homoseksualnych kucharzy, ale
homoseksualiści nie akceptowali siebie jako kucharzy. Sam zobacz, w „Têtu"{17} nie
ukazał się o nas ani jeden artykuł, cisza, dopiero „Le Parisien"{18} po raz pierwszy
wspomniał o naszej restauracji. W tradycyjnym środowisku gejów kariera w
gastronomii nigdy nie uchodziła za dostatecznie glamour. Dla nich to było
mamuśkowate, dokładnie tak, mamuśkowate!
Jed nagle zrozumiał, że ewidentna niechęć Georges'a, wyraźnie tęskniącego za
epoką skór i łańcuchów sprzed czasów kulinarnych, jest skierowana również pod
adresem rosnących wałeczków Anthonyego i że w sumie lepiej zmienić temat.
Zręcznie nawiązał do coming outu Jeana-Pierre'a Pernauta, niezwykle głośnej,
bulwersującej sprawy; sam jako telewidz przeżył wówczas szok, wypowiedziane
na żywo przed kamerami France 2 zdanie: „Tak, to prawda, kocham Davida"
pozostawało w jego oczach jednym z wielkich momentów telewizji pierwszej
dekady nowego wieku; w tej kwestii wszyscy szybko się zgodzili, a Anthony nalał
jeszcze po kieliszku armaniaku.
- Osobiście określam się przede wszystkim jako telewidz! - rzucił Jed
namiętnym tonem, czym zasłużył na zaskoczone spojrzenie Olgi.
Jed wyszedł na długi, jasny korytarz; przez szklaną ścianę na końcu korytarza
widać było Wielki Łuk La Défense, niebo lśniło cudownym zimowym błękitem i
wyglądało niemal na sztuczne. Cyjan ftalowy, pomyślał przelotnie Jed. Szedł
wolno, z namysłem, jakby poruszając się w świecie z waty; wiedział, że dotarł do
nowego zakrętu życia. Drzwi biura Olgi były otwarte; uśmiechnęła się do niego.
- No, dokładnie tak, jak mówiłaś - podsumował.
Nie zrobiła tego, ale rozmowa dała jej do myślenia; parę dni później
zaproponowała przełożonym, żeby przeprowadzić badanie statystyczne na temat
dań faktycznie zamawianych w hotelach należących do sieci. Wyniki badania
pojawiły się pół roku później i potwierdziły jej pierwotną intuicję. Kuchnia kreatywna
i azjatycka były powszechnie odrzucane. Kuchnię Afryki Północnej ceniono jedynie
na południu i Korsyce. Niezależnie od regionu w restauracjach mających wizerunek
„tradycyjnych" przychody były o sześćdziesiąt trzy procent wyższe od średniej.
Wędliny i sery należały do pewniaków, jednak zwłaszcza dania z mięsa dziwnych
zwierząt, budzących skojarzenia nie tylko francuskie, ale też regionalne, takich jak
gołąb, ślimak lub minóg, cieszyły się rekordowym powodzeniem. Dyrektor
segmentu kuchni luksusowej i średniej, który opracował podsumowanie raportu,
stwierdzał bez ogródek:
„Zapewne popełniliśmy błąd, koncentrując się na gustach klienteli anglosaskiej,
poszukującej doświadczeń gastronomicznych typu light, w których smak łączy się z
bezpieczeństwem sanitarnym, domagającej się pasteryzacji i przestrzegania
łańcucha zimna. W rzeczywistości klientela ta nie istnieje: turyści amerykańscy
nigdy nie przyjeżdżali masowo do Francji, a liczba Anglików systematycznie spada;
świat anglosaski jest źródłem zaledwie 4,3 procent naszych obrotów. Natomiast
klienci nowi, realni, pochodzący z krajów młodszych i bardziej prymitywnych, w
których normy sanitarne istnieją od niedawna i nie są zbyt rygorystycznie
przestrzegane, podczas swego pobytu we Francji poszukują doświadczeń typu
vintage, a nawet hardcore; tylko restauracje, które są w stanie dostosować się do
tych nowych wymogów, zasługują na miejsce w naszym przewodniku".
Przez kilka tygodni wiedli szczęśliwy żywot (choć nie było to, bo i nie mogło być,
gwałtowne, gorączkowe szczęście młodych; wykluczone, żeby w czasie weekendu
bzykali się jak króliczki czy uprawiali inne erotyczne szaleństwa; było to raczej - w
ich wieku takie rzeczy potrafią jeszcze bawić - przygotowanie do szczęścia
epikurejskiego, spokojnego, wyrafinowanego, pozbawionego snobizmu, jakie
społeczeństwa zachodnie proponują przedstawicielom klas średnich i wyższych w
kwiecie wieku). Przywykli do nieco teatralnego tonu, jakim kelnerzy
wielogwiazdkowych restauracji anonsują zestaw zakąsek i innych drobiazgów
„otwierających apetyt", do deklamatorskiej i gładkiej maniery, z jaką wykrzykują:
„Ach, jaki znakomity wybór!" przy każdym kolejnym daniu, co za każdym razem
przypominało Jedowi okrzyk „Miłej mszy!", jaki im rzucił młody księżulek, pulchny i
prawdopodobnie socjalizujący, gdy pod wpływem niezrozumiałego impulsu weszli z
Geneviève do kościoła Nôtre-Dame-des-Champs podczas porannej niedzielnej
mszy zaraz po tym, jak skończyli się kochać w kawalerce, którą wówczas
wynajmowała na bulwarze Montparnasse. Wielokrotnie myślał o tym księdzu, z
wyglądu przypominającym nieco François Hollande'a{19}, który jednak, w
przeciwieństwie do lidera politycznego, na chwałę Boga uczynił z siebie eunucha.
Wiele lat później, kiedy zabrał się za serię „prostych zawodów", Jed parokrotnie
myślał o zrobieniu portretu jednego z tych mężczyzn, czystych i oddanych, coraz
mniej licznych, którzy przemierzali ulice miast, przynosząc ludziom pociechę swej
wiary. Nic z tego jednak nie wyszło, nie udało mu się nawet ogarnąć tematu.
Będący spadkobiercami tysiącletniej tradycji duchowej, której tak naprawdę nikt
już nie rozumiał, niegdyś na szczytach hierarchii społecznej, księża - po straszliwie
długich i trudnych studiach, wymagających opanowania łaciny, prawa
kanonicznego, teologii i wielu innych niemal niezrozumiałych dziedzin - zostali
obecnie skazani na życie w nędznych warunkach materialnych, jak inni ludzie
jeździli metrem, krążąc między kółkiem studiowania Ewangelii a salą
katechetyczną, co rano odprawiając mszę dla nielicznej, starzejącej się gromadki
wiernych; wszelkie przyjemności zmysłowe były im zakazane, nawet elementarna
radość z życia rodzinnego, a jednak z tytułu pełnionej funkcji musieli dzień po dniu
okazywać niewzruszony optymizm. Wszystkie obrazy Jeda Martina, jak mieli w
przyszłości zauważyć historycy sztuki, przedstawiały kobiety lub mężczyzn
wykonujących swój zawód w duchu dobrej woli, ale wyrażały tę dobrą wolę w
wersji rozumnej, w której podporządkowanie wymogom zawodowym
gwarantowało jakąś rekompensatę, będącą w różnych proporcjach mieszaniną
satysfakcji finansowej i spełnienia miłości własnej. Pokorni i biedni, przez
wszystkich pogardzani, skazani na wszelkie niedogodności życia w mieście bez
żadnych przyjemności, jakie ono oferuje, młodzi księża-w oczach tych, którzy nie
podzielali ich wiary - stanowili temat irytujący i niepojęty.
Natomiast przewodnik sieci French Touch proponował ograniczoną, ale pewną
gamę przyjemności. Można było podzielać satysfakcję właściciela La Marmotte
Rieuse, który na końcu notki umieścił pełne zadowolenia i pewności siebie zdanie:
„Przestronne pokoje z tarasami (wanny z jacuzzi), urzekająca karta dań, na
śniadanie dziesięć rodzajów konfitur własnego wyrobu: oto hotel, którego uroków
nie sposób nie docenić". Można było dać się uwieść poetyckiej prozie właściciela
Carpe Diem, który następującymi słowami przedstawiał pobyt w swoim hotelu:
„Uśmiech zaprowadzi cię z ogrodu (roślinność śródziemnomorska) do
apartamentu, który wstrząśnie twymi zmysłami. Zamknij oczy i zachowaj w
pamięci zapachy raju, strugi wody szemrzące w hammamie z białego marmuru,
które pozwolą ci zrozumieć prawdę oczywistą: tutaj życie jest piękne". W
imponującym otoczeniu zamku rodziny Bourbon-Busset, której potomkowie
elegancko podtrzymywali sztukę przyjmowania gości, można było podziwiać
wzruszające pamiątki (zapewne wzruszające dla rodziny Bourbon-Busset) z
czasów wypraw krzyżowych, a niektóre pokoje były wyposażone w łóżka wodne.
To zestawienie elementów dawnej Francji i tradycji regionalnych z hedonistycznym
współczesnym wyposażeniem wywoływało niekiedy dość dziwaczne wrażenie,
prawie bezguścia, lecz może, myślał Jed, takiej właśnie nieprawdopodobnej
mieszanki poszukuje klientela sieci, a przynajmniej jej główny target. W każdym
razie na poziomie faktów hotele w zasadzie dotrzymywały obietnic zawartych w
notkach. W parku Château des Gorges du Haut-Cézallier miały żyć sarny, łanie i
mały osiołek; osiołek owszem był. Spacerując po ogrodach L’Auberge Verticale,
można było spotkać Miguela Santamayora, kucharza o nadzwyczajnej intuicji, który
dokonywał „niezwykłej syntezy między tradycją a futuryzmem"; rzeczywiście,
pojawiał się jakiś facet o wyglądzie guru, który szalał po kuchni, a po
zaserwowaniu „symfonii warzyw i pór roku" podchodził do stolika i osobiście
proponował jedno ze swoich ulubionych hawańskich cygar.
Ostatni weekend, w Zielone Świątki, spędzili w zamku Vault-de-Lugny,
wyjątkowej posiadłości, której wystawne pokoje wychodziły na
czterdziestohektarowy park, w swym pierwotnym kształcie przypisywany Le
Nôtre'owi. Według przewodnika tutejsza kuchnia stanowiła „sublimację dań
regionalnych o nieskończonym bogactwie"; w sumie miała to być „jedna z
najwspanialszych kwintesencji Francji". Tam właśnie przy poniedziałkowym
śniadaniu Olga oznajmiła Jedowi, że z końcem miesiąca wraca do Rosji. Właśnie
delektowała się konfiturą z poziomek, a ptaki, obojętne na wszelkie ludzkie
dramaty, śpiewały w parku zaprojektowanym przez Le Nôtre'a. Kilka metrów od
nich siedziała rodzina Chińczyków, objadająca się goframi i kiełbaskami. Kiełbaski
na śniadanie wprowadzono do zamku Vault-de-Lugny, aby zaspokoić gusty
anglosaskiej klienteli, przywiązanej do tradycji bogatego w białko, tłustego
breakfastu; sprawa została poddana debacie na krótkim, acz znaczącym
spotkaniu zarządu, na którym ta właśnie linia zaopatrzenia została zachowana pod
wpływem gustów nowej klienteli chińskiej - jeszcze niepewnych, nie do końca
określonych, ale wyraźnie skłaniających się ku kiełbaskom. Pozostałe tradycyjne
hotele burgundzkie w tych samych latach doszły do podobnego wniosku; takim oto
sposobem przedsiębiorstwo Kiełbaski i wędliny Martenot, działające w regionie od
tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku, uniknęło bankructwa i pojawienia
się w dziale Spraw Społecznych dziennika telewizyjnego na FR3.
Jednakże Olga, jako dziewczyna nieszczególnie proteinowa, wolała konfiturę z
poziomek; była przy tym coraz bardziej zdenerwowana, miała bowiem
świadomość, że jej dalsze życie rozegra się właśnie tutaj, w najbliższych kilku
minutach, a współczesnych mężczyzn tak trudno zrozumieć, może nie na początku,
bo minispódniczki nadal robią swoje, ale później faceci stają się coraz bardziej
dziwni. Michelin chciał wzmocnić swoją obecność w Rosji, która stanowiła jeden z
priorytetowych kierunków jego rozwoju, jej pensja wzrośnie trzykrotnie, miała
kierować ponad pięćdziesięcioma osobami, w żadnym razie nie mogła odmówić
tego przeniesienia, w oczach dyrekcji generalnej taka odmowa byłaby nie tylko
niezrozumiała, ale wręcz karalna, ostatecznie osoba na stanowisku kierowniczym
ma nie tylko zobowiązania względem przedsiębiorstwa, ale również wobec siebie
samej, powinna dbać i troszczyć się o swoją karierę jak Chrystus o Kościół lub
żona o męża, a przynajmniej poświęcać swej karierze pewne minimum uwagi, bez
którego pokazuje skonsternowanym zwierzchnikom, że nigdy nie będzie godna
wyrosnąć ponad pozycję podrzędną.
Jed uparcie milczał, grzebiąc łyżeczką w jajku na miękko i spoglądając na Olgę
spode łba, jak karcone dziecko.
- Możesz przyjechać do Rosji - powiedziała. - Kiedy tylko zechcesz.
Była młoda, a raczej jeszcze młoda, wyobrażała sobie, że życie oferuje
najróżniejsze możliwości, że z biegiem czasu relacje międzyludzkie mogą
przechodzić przez kolejne, niekiedy sprzeczne z wcześniejszymi etapy.
Podmuchy wiatru poruszały zasłonami w oknach wychodzących na park. Śpiew
ptaków nagle się wzmógł, po czym ucichł. Chińczycy niezauważalnie znikli, jakby
się zdematerializowali. Jed nadal milczał, po czym odłożył łyżeczkę.
- Dużo czasu potrzebujesz na odpowiedź... - powiedziała. - Francuzik... - dodała
z delikatnym wyrzutem. - Niezdecydowany Francuzik...
Jed nie zareagował, gdy Olga po ostatnim pocałunku skierowała się do strefy
kontroli paszportowej; dopiero wracając do swego mieszkania na bulwarze de
l'Hôpital, zrozumiał, że niemal bezwiednie wkroczył w nowy etap życia. Zrozumiał
to, gdy zdał sobie sprawę, że wszystko, co jeszcze kilka dni wcześniej stanowiło
jego świat, nagle zaczęło mu się wydawać bez znaczenia. Setki map i odbitek
leżały rozrzucone po podłodze, lecz nie miało to już żadnego sensu. Zrezygnowany
wyszedł z domu, w hipermarkecie Casino na bulwarze Vincent-Auriol kupił dwie
rolki worków na gruz, wrócił do siebie i zaczął je napełniać. Ależ ten papier jest
ciężki, pomyślał; trzeba będzie obrócić parę razy, żeby znieść wszystkie worki.
Właśnie niszczył miesiące, nawet lata swojej pracy, jednak nie wahał się ani przez
chwilę. Wiele lat później, gdy już stał się sławny - a nawet, prawdę mówiąc,
bardzo sławny - wielokrotnie pytano go o to, co w jego oczach znaczy być artystą.
Nie potrafił odpowiedzieć nic szczególnie interesującego lub oryginalnego, z
wyjątkiem jednego, co później powtarzał w każdym wywiadzie: bycie artystą to
przede wszystkim podporządkowanie. Podporządkowanie tajemniczym,
nieprzewidywalnym przekazom, które z braku lepszego wytłumaczenia i
jakiejkolwiek wiary religijnej należy zakwalifikować jako intuicje; przekazom, które
narzucają się w sposób władczy i kategoryczny, przed którymi nie sposób się
uchylić, nie tracąc resztek uczciwości i szacunku do samego siebie. Z przekazów
tych może wynikać konieczność zniszczenia jakiegoś dzieła, a nawet całego
zestawu dzieł, aby zaangażować się w radykalnie odmiennym kierunku, czasem
bez żadnego kierunku, żadnego projektu, żadnej nadziei na kontynuację. Z tego, i
tylko z tego względu kondycja artysty może uchodzić za trudną. Również tym i
tylko tym różni się ona od zawodów lub zajęć, którym miał poświęcić drugi etap
swojej kariery i dzięki którym miał osiągnąć światowy rozgłos.
Następnego dnia zniósł pierwsze worki, po czym powoli, starannie zdemontował
aparat fotograficzny, układając w pudłach mieszek, matówki, obiektywy,
przystawkę cyfrową i korpus aparatu. W Paryżu nadal panowała piękna pogoda.
Po południu włączył telewizor, żeby obejrzeć prolog Tour de France, który wygrał
jakiś nikomu nieznany kolarz ukraiński. Wyłączył telewizor i pomyślał, że chyba
powinien zadzwonić do Patricka Forestiera.
Dyrektor do spraw komunikacji grupy Michelin France przyjął nowinę bez
szczególnej emocji. Skoro Jed postanowił, że nie będzie więcej fotografować map
Michelin, nikt nie mógł go do tego zmusić; miał prawo przestać w dowolnym
momencie, było to jasno zapisane w umowie. Właściwie wyglądało na to, że
dyrektor ma całą tę sprawę w nosie; Jed był wręcz zaskoczony, że zaproponował
mu spotkanie następnego dnia rano.
Przez wiele tygodni nie zdarzyło się nic - lub mniej więcej nic - aż pewnego
ranka, wracając z zakupów, Jed zobaczył stojącego przed bramą
pięćdziesięcioletniego faceta w dżinsach i starej skórzanej kurtce; wyglądał, jakby
czekał już od pewnego czasu.
- Dzień dobry - powiedział facet. - Przepraszam, że tak pana zaczepiam, ale nic
innego nie wpadło mi do głowy, już parę razy widziałem pana w okolicy. Pan Jed
Martin, prawda?
Jed przytaknął. Facet miał głos człowieka wykształconego, przywykłego do
używania mowy; przypominał belgijskiego sytuacjonistę lub proletariackiego
intelektualistę, choć noszącego ekskluzywne koszule Arrow; jego potężne,
zniszczone dłonie wskazywały, że swego czasu wykonywał pracę fizyczną.
- Dobrze znam pańskie fotografie map Michelina. Też mieszkam w tej dzielnicy. -
Wyciągnął do Jeda rękę. - Nazywam się Franz Teller{20}. Prowadzę galerię.
Idąc w kierunku galerii na ulicy Domrémy (kupił ten lokal, jeszcze zanim dzielnica
stała się modna; jak sam mówił, był to jeden z niewielu dobrych pomysłów w jego
życiu), zatrzymali się na drinka w kawiarni Chez Claude na ulicy du Château-des-
Rentiers, która w przyszłości miała stać się ich ulubionym miejscem spotkań i
dostarczyć Jedowi tematu do drugiego obrazu z serii „prostych zawodów". W
lokalu z uporem serwowano kiepskie wino na kieliszki oraz sandwicze z pasztetem
i korniszonami, które zamawiali ostatni emeryci „z ludu" mieszkający w XIII
dzielnicy. Wymierali jeden po drugim i nie zastępowali ich żadni nowi klienci.
- W jednym artykule przeczytałem, że od zakończenia drugiej wojny światowej
we Francji znikło osiemdziesiąt procent kawiarń - zauważył Franz, omiatając salę
wzrokiem.
Niedaleko od nich czterech emerytów przesuwało karty po laminowanym blacie
stołu według jakichś niezrozumiałych reguł, należących zapewne do prehistorii gier
karcianych (może była to belotka? lub pikieta?). Dalej siedziała tłusta kobieta o
twarzy pokrytej pryszczami, która jednym haustem wychyliła kieliszek anyżówki.
- Ludzie nauczyli się jeść obiad w pół godziny i pić coraz mniej alkoholu, a
ciosem nokautującym okazał się zakaz palenia.
- Myślę, że to wróci, tyle że w innej formie. Mieliśmy do czynienia z długim,
historycznym etapem wzrostu wydajności pracy, który obecnie zmierza ku
końcowi, przynajmniej na Zachodzie.
- Dziwne ma pan poglądy... - zauważył Franz, długo mierząc go wzrokiem. -
Pańskie prace nad mapami bardzo, naprawdę bardzo mnie zainteresowały; jednak
nie wstawiłbym ich do swojej galerii. Był pan, moim zdaniem, zbyt pewny siebie,
co nie wydawało mi się normalne w wypadku kogoś tak młodego. Kiedy
przeczytałem w internecie, że ma pan zamiar zakończyć serię map, postanowiłem
się z panem spotkać. I zaproponować, aby został pan jednym z artystów, których
reprezentuję.
- Ale ja nie mam pojęcia, co będę robić. Nawet nie wiem, czy nadal będę się
zajmować sztuką.
- Pan nie rozumie... - tłumaczył cierpliwie Franz. - Nie interesuje mnie jakaś
szczególna forma czy maniera artystyczna, lecz osobowość, spojrzenie na sztukę,
na jej miejsce w społeczeństwie. Gdyby pojawił się pan u mnie jutro ze zwykłą
kartką papieru wyrwaną z kołonotatnika, na której by pan napisał: „Nawet nie
wiem, czy nadal będę się zajmować sztuką", bez wahania wystawiłbym tę kartkę.
Nie jestem intelektualistą, ale pan mnie interesuje. O nie, nie jestem intelektualistą
- powtórzył z naciskiem. - Staram się wyglądać na intelektualistę z dobrej dzielnicy,
bo to jest pożyteczne w moim środowisku, ale żadnym intelektualistą nie jestem,
mam tylko maturę. Zacząłem od montowania i demontowania wystaw, potem
kupiłem tę galerię i parę razy miałem fart do artystów. Ale zawsze wybieram na
nosa.
Ogród Luksemburski
Jakże się postarzał.
Czy to na pewno on?
Czy to na pewno ja?
Nie wiem sam.
Podobnie jak wielu Rosjan Olga uwielbiała Joego Dassina, zwłaszcza ostatnią
płytę z jej przenikliwą, pełną rezygnacji melancholią. Jed zadrżał, czując
narastający nieodparty kryzys, a gdy przypomniały mu się słowa „Salut les
amoureux”, zaczął płakać.
Jed obudził się nagle o ósmej rano dwudziestego piątego grudnia; nad placem
des Alpes wstawał świt. W kuchni znalazł szmatę, którą wytarł swoje wymiociny,
po czym zaczął się przyglądać lepkim resztkom „Damiena Hirsta i Jeffa Koonsa
dzielących między siebie rynek sztuki”. Franz miał rację, powinien zrobić
wystawę. Od paru miesięcy kręcił się w kółko, co zaczynało źle wpływać na jego
nastrój. Można pracować w samotności przez lata, prawdę mówiąc, to jedyny
sposób, w jaki w ogóle można pracować, ale w końcu następuje moment, kiedy
odczuwa się potrzebę pokazania swojej pracy światu. Nie tyle, żeby usłyszeć jego
osąd, ile aby samego siebie upewnić, że ta praca naprawdę istnieje, że sam
człowiek istnieje, gdyż w łonie gatunku społecznego jednostka jest zaledwie
przelotną ułudą.
Przypomniawszy sobie błagania Franza, napisał kolejny mail do Houellebecqa,
po czym zrobił sobie kawę. Parę minut później z niesmakiem przeczytał własne
słowa. „W tym świątecznym okresie, który - jak przypuszczam - spędza Pan w
towarzystwie rodziny...". Co mu przyszło do głowy, żeby wypisywać takie brednie?
Wszyscy wiedzieli, że Houellebecq jest samotnikiem i mizantropem, który do
własnego psa ledwie raczy się odezwać. „Zdaję sobie sprawę, że jest Pan bardzo
zajęty, więc gorąco przepraszając, pozwalam sobie raz jeszcze podkreślić, jak
wielkie znaczenie - zarówno w moich oczach, jak i zdaniem właściciela galerii -
miałby Pański wkład w katalog mojej przyszłej wystawy". No, tak już lepiej,
szczypta lizusostwa nigdy nie zawadzi. „Załączam kilka zdjęć najnowszych
obrazów. Pozostaję do Pańskiej całkowitej dyspozycji, aby przedstawić swoje
prace w sposób bardziej pełny, kiedy i gdzie Pan zechce. O ile wiem, mieszka Pan
w Irlandii; jeśli tak będzie dla Pana wygodniej, jestem gotów przyjechać". Może
być, pomyślał, klikając na klawisz WYŚLIJ.
Tego grudniowego ranka plac przed centrum handlowym Olympiades był pusty,
wysokie domy przypominały martwe lodowce. Wchodząc w zimny cień wieży
Omega, Jed pomyślał o Frédéricu Beigbederze. Beigbeder był bliskim znajomym
HouelIebecqa, przynajmniej tak mówiono; może mógłby pomóc. Ale Jed miał tylko
stary numer jego komórki, zresztą Beigbeder na pewno i tak nie odbierze w
pierwszy dzień świąt.
A jednak odebrał.
- Jestem teraz z córką - oznajmił oschle. - Ale wkrótce odwożę ją do matki -
dodał, aby złagodzić swój ton.
- Chciałbym pana prosić o przysługę.
- Ha, ha, ha! - Beigbeder zaśmiał się z wymuszoną wesołością. - Jest pan
niezrównany. Nie odzywa się pan przez dziesięć lat, po czym dzwoni w Boże
Narodzenie, żeby poprosić o przysługę. Nie wątpię, że jest pan geniuszem. Tylko
geniusz może być tak egocentryczny, by nie powiedzieć autystyczny... Dobrze,
spotkajmy się w Café de Flore o siódmej - zakończył nieoczekiwanie autor
„Francuskiej powieści”.
Jed spóźnił się pięć minut. Natychmiast dostrzegł Beigbedera siedzącego w
głębi sali. Wszystkie sąsiednie stoliki były wolne, co tworzyło wokół niego strefę
bezpieczeństwa o promieniu dwóch metrów. Wchodzący do kawiarni prowincjusze
i zagraniczni turyści trącali się łokciami i z zachwytem pokazywali sobie pisarza.
Czasem do wnętrza strefy wkraczał jakiś jego znajomy i wylewnie się z nim witał,
po czym wychodził. Na pewno przynosiło to właścicielowi kawiarni pewne straty
(podobnie jak właścicielowi Closerie des Lilas, gdzie słynny Philippe Sollers{22} za
życia miał ponoć swój stolik, przy którym nikt inny nie mógł siadać, niezależnie od
tego, czy pisarz przyszedł akurat na obiad, czy nie), które jednak rekompensowała
atrakcja turystyczna, jaką stanowiła regularna obecność autora 29,99 - całkowicie
przy tym zgodna z historycznym powołaniem kawiarni. Dzięki swoim odważnym
poglądom, przychylnym legalizacji narkotyków i nadaniu statusu prawnego
prostytutkom płci obojga, oraz bardziej umiarkowanym na temat bezdomnych i
warunków życia w więzieniach, Frédéric Beigbeder stał się kimś w rodzaju
Sartre'a początku dwudziestego pierwszego wieku, zresztą ku ogólnemu i
własnemu zaskoczeniu, gdyż przeszłość predestynowała go raczej do roli, jaką
swego czasu odgrywał Jean-Edern Hallier{23}, a nawet Gonzague Saint Bris{24}.
Będąc wymagającym sympatykiem Nowej Partii Antykapitalistycznej OIiviera
Besancenota{25} (ostatnio w wywiadzie dla tygodnika „Der Spiegel" mówił o
pojawiających się w niej zagrożeniach antysemickich), potrafił sprawić, że ludzie
zapomnieli o na poły burżuazyjnych, na poły arystokratycznych korzeniach jego
rodziny, a nawet o tym, że jego brat należał do kierownictwa organizacji
francuskich pracodawców. Ale też prawdą jest, że również Sartre w żadnym razie
nie pochodził z biednej rodziny.
Siedząc nad szklaneczką anyżówki, pisarz melancholijnie wpatrywał się w
metalowe, niemal puste pudełeczko po lekarstwach, zawierające resztki kokainy.
Zobaczył Jeda i skinął, żeby usiadł przy jego stoliku. Błyskawicznie pojawił się
kelner, aby przyjąć zamówienie.
- Hm, nie wiem... Może viandox{26}? To jeszcze istnieje?
- Viandox... - powtórzył w zamyśleniu Beigbeder. - Dziwny z pana facet...
- Byłem zaskoczony, że pan mnie jeszcze pamięta.
- O tak... - odparł pisarz niespodziewanie smutnym tonem. - O tak, pamiętam
pana...
Jed wyjaśnił, o co mu chodzi. Zauważył, że na dźwięk nazwiska HoueIIebecqa
Beigbeder lekko się skrzywił.
- Nie proszę o jego numer telefonu - dodał szybko Jed. - Tylko żeby pan do
niego zadzwonił i przedstawił moją prośbę.
Kelner przyniósł viandox. Beigbeder siedział bez słowa, namyślał się.
- Dobrze - powiedział na koniec. - Dobrze, zadzwonię. Z nim nigdy nie wiadomo,
jak zareaguje. Ale może w tym wypadku będzie to dla niego przysługa.
- Myśli pan, że się zgodzi?
- Nie mam pojęcia.
- Co pańskim zdaniem mogłoby go przekonać?
- Cóż... Może pana zdziwię, bo jego reputacja na to nie wskazuje: forsa. W
zasadzie pieniądze ma w nosie, wystarczają mu grosze, ale po rozwodzie jest
kompletnie spłukany. Poza tym w Hiszpanii kupił parę mieszkań nad morzem, z
których zostanie wywłaszczony bez odszkodowania z powodu jakiejś idiotycznej
ustawy ze skutkiem wstecznym o ochronie krajobrazów nadmorskich. Chyba jest
teraz w tarapatach; niewiarygodne, prawda, jak pomyśleć, ile dotychczas zarobił.
Więc tak: jeśli mu pan zaproponuje okrągłą sumkę, jest szansa, że się zgodzi.
Zamilkł, jednym haustem dopił anyżówkę i zamówił następną, spoglądając na
Jeda wzrokiem, w którym dezaprobata mieszała się z melancholią.
- Wie pan... - odezwał się w końcu. - Olga. Ona pana kochała.
Jed oklapł nieco na krześle.
- Mam na myśli to, że... - kontynuował Beigbeder - ona kochała pana
naprawdę. - Zamilkł na chwilę, z niedowierzaniem patrząc na Jeda. - A pan
pozwolił jej wrócić do Rosji... I nigdy pan się do niej nie odezwał... Miłość... Miłość
to rzadkie uczucie. Nie wiedział pan? Nikt tego panu nigdy nie uświadomił? Mówię
o tym, choć oczywiście to nie moja sprawa - ciągnął dalej - bo ona wkrótce wraca
do Francji. Mam przyjaciół w telewizji i wiem, że Michelin ma zamiar otworzyć
nowy kanał na TNT, Michelin TV, poświęcony gastronomii, tradycjom regionalnym,
dziedzictwu narodowemu, krajobrazom Francji i tak dalej. Będzie nim kierować
Olga. To znaczy na papierze dyrektorem generalnym będzie Jean-Pierre Pernaut,
ale w praktyce to Olga będzie podejmować decyzje o programach. To tyle... -
oznajmił tonem, który jasno wskazywał, że rozmowa została zakończona. - Prosił
pan o drobną przysługę, a ja panu oddałem znacznie większą.
Spojrzał ostro na Jeda, który wstawał, zbierając się do wyjścia.
- Chyba że uważa pan swoją wystawę za ważniejszą... - Pokręcił głową i
mamrocząc prawie niesłyszalnie, dodał z niesmakiem: - Zasrani artyści...
Chmury zbliżyły się bardzo szybko, a wraz z nimi pojawiło się to niejasne
wrażenie, charakterystyczne dla podróży lotniczych ponad ich pułapem. W połowie
drogi Jedowi przez chwilę mignęła rozległa powierzchnia morza, pomarszczona jak
skóra starca w fazie terminalnej.
Lotnisko Shannon zachwyciło go swoimi czystymi, prostymi kształtami,
wysokością hali przylotów i niezwykłymi rozmiarami korytarzy. Jego działalność
była obecnie mocno ograniczona, obsługiwało tylko tanie linie lotnicze i samoloty
transportowe armii amerykańskiej, ale najwyraźniej zostało zaprojektowane na
parokrotnie większy ruch. Wykładzina podłogowa i metalowa konstrukcja
wskazywały na to, że zbudowano je na początku lat sześćdziesiątych, może nawet
pod koniec pięćdziesiątych. Jeszcze wyraźniej niż Orły nawiązywało do okresu
zachłyśnięcia się rozwojem technologicznym, którego jednym z najbardziej
innowacyjnych i prestiżowych przejawów był transport lotniczy. Na początku lat
siedemdziesiątych, po pierwszych zamachach palestyńskich - w późniejszych
latach zastąpionych bardziej spektakularnymi i profesjonalnymi zamachami Al-
Kaidy - podróże lotnicze stały się doświadczeniem infantylizującym i silnie
stresującym, które każdy pragnął jak najszybciej mieć za sobą. Ale w tamtych
czasach, pomyślał Jed, czekając w ogromnej hali na walizkę (metalowe wózki na
bagaże, kwadratowe i masywne, zapewne również pochodziły z dawnych lat), w
okresie niezwykłej powojennej prosperity, podróże lotnicze, symbol nowoczesnej
przygody technologicznej, były zapewne czymś całkowicie odmiennym.
Początkowo zarezerwowane tylko dla inżynierów, kadry kierowniczej i
budowniczych nowego świata, musiały - wobec triumfu socjaldemokracji nikt nie
miał co do tego żadnych złudzeń - stać się dostępne również dla niższych warstw
społecznych, w miarę wzrostu ich siły nabywczej i wydłużania się czasu wolnego
(co zresztą w końcu nastąpiło, pośrednio na skutek wybuchu ultraliberalizmu,
którego znakomitym symbolem stały się linie Iow cost, oraz za cenę kompletnej
utraty prestiżu, jakim początkowo cieszył się transport lotniczy).
Kilka minut później Jed znalazł potwierdzenie swojej hipotezy dotyczącej wieku
lotniska. W długim korytarzu prowadzącym do wyjścia wisiały fotografie znanych
osobistości, które zaszczyciły lotnisko swą wizytą - przede wszystkim papieży
oraz amerykańskich prezydentów. Jan Paweł II, Jimmy Carter, Jan XXIII, George
Bush ojciec i syn, Paweł VI, Ronald Reagan... Nikogo nie brakowało. Doszedłszy
do końca korytarza, Jed ze zdumieniem stwierdził, że pierwszy ze słynnych gości
został uwieczniony nie na fotografii, lecz na obrazie.
John Fitzgerald Kennedy stał na płycie lotniska przed grupą oficjeli, wśród
których dało się zauważyć dwóch duchownych; trzymający się nieco z tyłu faceci
w gabardynowych płaszczach należeli zapewne do amerykańskiej służby
bezpieczeństwa. Z ręką uniesioną do góry, prawdopodobnie w kierunku
zgromadzonego za barierką tłumu, Kennedy uśmiechał się z tym kretyńskim
entuzjazmem i optymizmem, którego żaden nie-Amerykanin nie jest w stanie
podrobić. Jego twarz wyglądała jak wygładzona botoksem. Jed zawrócił i zaczął
uważnie oglądać podobizny pozostałych osobistości. Bill Clinton był równie gładki i
pucołowaty jak jego słynny poprzednik; trudno było nie zauważyć, że obaj
amerykańscy prezydenci z Partii Demokratycznej wyglądali jak obłąkani maniacy
botoksu.
Wracając do portretu Kennedy'ego, Jed doszedł jednak do zgoła odmiennego
wniosku. W tamtych czasach botoks nie istniał, a zmarszczki i opuchliznę usuwano
nie za pomocą podskórnych zastrzyków, ale wyrozumiałego pędzla artysty. Na
przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych można jeszcze było powierzać
malarzom - przynajmniej tym najbardziej miernym spośród nich - uwiecznianie i
wysławianie wielkich momentów panowania władcy. Bez wątpienia obraz był
tandetnym bohomazem; wystarczy sobie przypomnieć, jak wygląda niebo u
Turnera lub Constable'a, nawet drugorzędni angielscy akwareliści lepiej dawali
sobie radę. Mimo to jednak z obrazu wyłaniała się jakaś ludzka i symboliczna
prawda o Johnie Fitzgeraldzie Kennedym, której brakowało wszystkim fotografiom
- nawet tej przedstawiającej Jana Pawła II, choć wyglądał znakomicie, stojąc na
szczycie schodków i szeroko otwierając ramiona, aby powitać jeden z ostatnich
katolickich narodów w Europie.
4
Na stronie ryanair.com Jed znalazł lot z Beauvais do Shannon następnego dnia
o trzynastej dwadzieścia pięć za 4,99 euro; najpierw pomyślał, że to pomyłka.
Przechodząc przez kolejne ekrany rezerwacji, stwierdził, że po doliczeniu
dodatkowych kosztów i opłat ostateczna cena wynosiła 28,01 euro, co nadal było
dość umiarkowaną kwotą.
Autobus na lotnisko odjeżdżał z Porte Maillot. Wsiadając, zobaczył dużo
młodych ludzi, zapewne studentów, wyjeżdżających dokądś lub skądś wracających
- trwały właśnie ferie zimowe. Poza tym sporo emerytów i kilka arabskich kobiet w
towarzystwie małych dzieci. W zasadzie byli tu przedstawiciele wszystkich warstw
społecznych z wyjątkiem ludzi w wieku aktywnym, produkcyjnym. Jed stwierdził
ponadto, że w autobusie czuje się absolutnie na miejscu, mając uczucie wyjazdu
na wakacje; poprzednim razem, lecąc Air France, miał wrażenie, że jest w
podróży służbowej.
Minąwszy dzielnice trudne i rezydencjalne, które rozciągały się na północ od
Paryża, autobus jechał niemal pustą autostradą wśród pól zboża i buraków. Po
szarym niebie latały olbrzymie pojedyncze kruki. Nikt wokół niego nie mówił ani
słowa, nawet dzieci siedziały cicho; stopniowo Jeda zaczęło ogarniać uczucie
spokoju.
Dumał nad tym, że już od dziesięciu lat tworzy po cichu, w kompletnej
samotności. Pracując sam, nikomu nie pokazując swoich obrazów, z wyjątkiem
Franza, który - jak wiedział - organizował dyskretne pokazy prywatne, nie bywając
na żadnych wernisażach, debatach i wystawach, Jed w dużym stopniu stracił
status profesjonalnego artysty. W oczach świata, a w pewnym stopniu również we
własnych, stopniowo przekształcił siew niedzielnego malarza. Dzięki wystawie
gwałtownie wejdzie z powrotem w środowisko, w obieg; zastanawiał się, czy
naprawdę tego chce. Zapewne nie bardziej niż wówczas, gdy przebywając nad
morzem w Bretanii, człowiek nie ma w pierwszej chwili najmniejszej ochoty
wchodzić do wzburzonej, zimnej wody, chociaż zdaje sobie sprawę, że po kilku
przepłyniętych metrach chłodne fale okażą się niezwykle przyjemne.
O ile pamiętał, poprzednim razem living był pusty; teraz stały tu łóżko i telewizor.
- Tak - powiedział Houellebecq - po pańskiej wizycie zdałem sobie sprawę, że
był pan pierwszym gościem w tym domu i zapewne również ostatnim. No więc
pomyślałem, po cholerę podtrzymywać fikcję salonu? Dlaczego nie miałbym po
prostu przenieść się do głównego pomieszczenia? W końcu większość dnia
spędzam w pozycji leżącej; najczęściej również jem w łóżku, oglądając kreskówki
na Fox TV; przecież nie zacznę nagle zapraszać gości na kolację.
Prześcieradła, poplamione winem i miejscami nadpalone, były usiane okruchami
sucharów i resztkami mortadeli.
- Chodźmy raczej do kuchni - zaproponował autor „Renaissance”.
- Przyjechałem robić zdjęcia.
- Pański aparat nie działa w kuchniach?
8
Po pewnych wahaniach datę wernisażu ustalono na środę jedenastego grudnia -
zdaniem Marylin był to idealny termin. Katalogi, pośpiesznie wydrukowane we
Włoszech, przyszły na ostatnią chwilę. Były eleganckie, wręcz luksusowe; na
katalogach nie warto oszczędzać, oświadczyła Marylin, której Franz coraz bardziej
ulegał, co stawało się coraz bardziej ciekawe: ona dzwoniła do kolejnych osób, a
on łaził za nią krok w krok jak pudelek.
Położywszy stertę katalogów przy wejściu i sprawdziwszy, czy wszystkie płótna
zostały solidnie powieszone, nie mieli już nic do roboty aż do otwarcia,
zaplanowanego na dziewiętnastą; Franz, ubrany w dziwaczną haftowaną koszulę
słowackiej wieśniaczki i czarne dżinsy Diesel, zdradzał coraz wyraźniejsze oznaki
zdenerwowania. Marylin, zupełnie wyluzowana, sprawdzała coś w komórce i
krążyła od obrazu do obrazu, tuż za sobą mając nieodłącznego Franza. „It’s a
game, it’s a million dollar game”.
Koło wpół do siódmej Jed zaczął odczuwać zmęczenie manewrami pozostałej
dwójki i oznajmił, że idzie się przejść.
- Trochę połażę, bez obaw, krótki spacer po ulicach dobrze mi zrobi.
Uwaga ta świadczyła o nadmiernym optymizmie, uświadomił sobie, gdy tylko
wyszedł na bulwar Vincent-Auriol.
Samochody śmigały, ochlapując go wodą z kałuż, było zimno, lał deszcz, nic
więcej się nie działo tego wieczoru na bulwarze Vincent-Auriol. Jedynymi
widocznymi źródłami energii, jedynymi propozycjami społecznymi mogącymi
wzbudzić poczucie pragnienia, szczęścia lub radości były hipermarket Casino i
stacja benzynowa Shell. Jed dobrze znał oba te miejsca; przez całe lata był
wiernym klientem Casino, zanim zaczął robić zakupy we Franprix na bulwarze de
l’Hôpital. Stację Shell też dobrze znał; nieraz w niedzielę doceniał możliwość
zaopatrzenia się tutaj w chipsy i wodę mineralną; dzisiaj nie było jednak takiej
potrzeby, gdyż wernisażowi miał oczywiście towarzyszyć koktajl, jedzenie
dostarczała firma cateringowa.
Mimo wszystko wszedł do pełnego klientów sklepu i od razu zauważył wiele
zmian. Stoisko prasowe obok działu książek oferowało obecnie szeroki wybór
gazet i czasopism. Znacznie rozszerzył się asortyment świeżych włoskich
makaronów; zdecydowanie nic nie było w stanie powstrzymać triumfalnego
marszu świeżych włoskich makaronów; no i przede wszystkim dział fast food
sklepu wzbogacił się o wspaniały, nowiutki, samoobsługowy bar sałatkowy, gdzie
proponowano kilkanaście rodzajów sałatek; niektóre wyglądały przepysznie. Oto,
co budziło w nim chęć powrotu, diabelską chęć powrotu, jak by to określił
Houellebecq, którego obecności boleśnie mu brakowało, gdy tak stał przed barem
sałatkowym, gdzie kilka kobiet w średnim wieku dyskutowało nad wartościami
kalorycznymi poszczególnych zestawów. Wiedział, że pisarz podziela jego
zamiłowanie do sklepów wielkopowierzchniowych, do prawdziwej dystrybucji, jak
zwykł mawiać; że również marzy, jak to w mniej czy bardziej oddalonej przyszłości
różne sieci sklepów połączą się w jeden globalny hipermarket, który będzie
spełniać wszystkie potrzeby człowieka. Jakże przyjemnie byłoby razem wędrować
po tym odnowionym Casino, popychając wózek łokciem i wzajemnie sobie
pokazując nowe produkty lub nowe etykiety z informacjami o wartościach
odżywczych, jakże wyczerpujące i jasne! Czyżby ogarniało go uczucie przyjaźni do
Houellebecqa? To chyba za dużo powiedziane; zresztą Jed nie sądził, że stać go
na tego typu emocje; całe dzieciństwo i młodość spędził bez nawiązywania zbyt
żywych przyjaźni, choć te właśnie okresy życia uchodzą za najbardziej sprzyjające
narodzinom tego uczucia; mało więc prawdopodobne, żeby przyjaźń naszła go tak
późno. Ale w sumie dobrze wspominał ich spotkanie, bardzo mu się spodobał
napisany przez niego tekst, uważał, że świadczy o niezwykłej intuicji autora, biorąc
pod uwagę jego ewidentny brak kultury artystycznej. Oczywiście zaprosił go na
wernisaż; Houellebecq odpowiedział, że „postara się wpaść", co oznaczało, że
szanse na jego przyjście są z grubsza zerowe. Kiedy z nim rozmawiał przez
telefon, pisarz sprawiał wrażenie niesłychanie podnieconego urządzaniem swojego
nowego domu; kiedy dwa miesiące wcześniej, w ramach czegoś w rodzaju
sentymentalnej pielgrzymki, wrócił do miasteczka, gdzie spędził dzieciństwo,
okazało się, że dom, w którym dorastał, został wystawiony na sprzedaż. Uznał ten
fakt za „absolutnie cudowny" znak od losu i natychmiast kupił dom, nawet nie
negocjując ceny, przewiózł swoje rzeczy - faktem jest, że większość z nich nigdy
nie opuściła kartonów - a obecnie zajmował się meblowaniem. Mówił tylko o tym,
a obraz Jeda zdawał się ostatnim z jego kłopotów; jednak Jed obiecał, że mu go
przywiezie zaraz po wernisażu i pierwszych dniach wystawy, kiedy mogli się
jeszcze pojawić spóźnieni dziennikarze.
Kiedy około siódmej Jed wrócił do galerii, zobaczył przez okna kilkadziesiąt
osób krążących między płótnami. Ludzie przyszli na czas, to chyba dobry znak.
Marylin dostrzegła go z daleka i wyciągnęła do góry pięść w geście zwycięstwa.
- Przyszła waga ciężka - oświadczyła, gdy do niej podszedł. - Naprawdę ciężka.
Faktycznie, parę metrów dalej zobaczył Franza pogrążonego w rozmowie z
François Pinaultem{38}, obok którego stała piękna młoda kobieta, prawdopodobnie
irańskiego pochodzenia, pomagająca mu w kierowaniu fundacją artystyczną. Franz
robił wrażenie udręczonego, bezładnie machał rękoma; przez chwilę Jed miał
ochotę przyjść mu z pomocą, zanim sobie przypomniał to, o czym wiedział od
zawsze, a co kilka dni wcześniej Marylin jeszcze raz mu uświadomiła: Franz
najlepiej sprawdza się w milczeniu.
-To jeszcze nie koniec... - ciągnęła dalej attachée de presse. - Widzisz tego
faceta na szaro? - Pokazywała na jakiegoś trzydziestolatka o inteligentnej twarzy,
znakomicie ubranego, którego garnitur, krawat i koszula tworzyły harmonijną
całość w subtelnych odcieniach szarości. Przystanął przed stosunkowo starym
obrazem Jeda pod tytułem „Dziennikarz Jean-Pierre Pernaut prowadzi zebranie
redakcyjne”, pierwszym, na którym autor ukazał swojego modela w towarzystwie
kolegów z pracy. Jed pamiętał, że obraz ten był wyjątkowo trudny do
namalowania; współpracownicy Pernauta słuchali wskazówek swego
charyzmatycznego lidera z dziwną mieszaniną uwielbienia i niesmaku, co nie było
łatwe do oddania; spędził nad tą pracą prawie pół roku. Lecz obraz dał mu
poczucie swobody, wkrótce potem zabrał się za „Architekta Jeana-Pierre'a
Martina opuszczającego dyrekcję swego przedsiębiorstwa” i za wszystkie
pozostałe kompozycje odbywające się w środowisku zawodowym.
- Ten facet kupuje dla Romana Abramowicza{39} w Europie - powiedziała
Marylin. - Spotkałam go już w Londynie i w Berlinie, ale nigdy w Paryżu, w każdym
razie nie w galerii sztuki współczesnej. To dobrze, jeśli już w dniu wernisażu
pojawiają się potencjalni konkurenci - ciągnęła dalej. - To mały światek, wszyscy
się znają, zaczną oceniać, zastanawiać się nad cenami. Do tego musi być
przynajmniej dwóch kupców. A tu... - Na jej twarzy ukazał się wdzięczny, odrobinę
niesforny uśmiech, od którego nabrała wyglądu małej dziewczynki, co zdumiało
Jeda. - A tu mamy ich trzech... Widzisz tego faceta przed obrazem bugatti? -
Pokazywała na starszego pana o zmęczonej, nieco opuchniętej twarzy, ze
szpakowatym wąsikiem, w źle skrojonym czarnym garniturze. - To Carlos Slim
Helu{40}. Meksykanin libańskiego pochodzenia. Wiem, że nie płaci dużo, ale zarobił
masę pieniędzy w telekomunikacji, uchodzi za trzecią lub czwartą fortunę świata.
No i jest kolekcjonerem...
To, co Marylin nazwała obrazem bugatti, w rzeczywistości nosiło tytuł
„Ferdinand Piëch{41}, inżynier, zwiedza zakłady produkcyjne w Molsheim”, gdzie
faktycznie produkuje się bugatti veyron 16.4, najszybszy i najdroższy samochód
świata. Wyposażony w szesnastocylindrowy silnik w układzie podwójnego V o
mocy tysiąca jeden koni i cztery turbosprężarki, rozpędza się do stu kilometrów w
dwie i pół sekundy, a jego prędkość maksymalna wynosi czterysta siedem na
godzinę. Żadne opony dostępne na rynku nie wytrzymują takich przyśpieszeń i
Michelin musiał opracować specjalny typ gumy do tego modelu.
Slim Helu stał przed obrazem co najmniej pięć minut, prawie bez ruchu,
przybliżając się tylko i oddalając o parę centymetrów. Wybrał idealną odległość dla
tego formatu płótna, zauważył Jed; najwyraźniej należy do prawdziwych
koneserów.
Następnie meksykański miliarder obrócił się i skierował do wyjścia, z nikim nie
zamieniając słowa i nikogo nie pozdrawiając. Kiedy przechodził, François Pinault
zerknął na niego kosym okiem: wobec takiego konkurenta bretoński biznesmen
mało się liczył. Nie patrząc na niego, Slim Helu wsiadł do czarnej limuzyny, która na
niego czekała przed galerią.
Teraz z kolei wysłannik Romana Abramowicza podszedł do obrazu bugatti.
Praca faktycznie była ciekawa. Kilka tygodni wcześniej Jed kupił na pchlim targu w
Montreuil, za śmieszne pieniądze, właściwie za cenę makulatury, kilka kartonów
starych numerów „Pékin-Information" i „LaChine en construction", których
zamaszysta, nieco niematerialna grafika przywodziła na myśl socrealizm w
chińskim wydaniu. Układ w kształcie wachlarza grupki inżynierów i mechaników
kroczących za Ferdinandem Piechem podczas wizyty w fabryce - jak miał
zauważyć pewien historyk sztuki, szczególnie zadziorny i dobrze oczytany -
wyraźnie przypominał grupkę agronomów i chłopów małorolnych towarzyszących
przewodniczącemu Mao Zedongowi na akwareli, której reprodukcja została
zamieszczona w numerze 122 „La Chine en construction", a noszącej tytuł
„Naprzód do uprawy ryżu na nawadnianych polach prowincji Hunan!” Był to
zresztą jedyny raz - jak zauważyli inni historycy sztuki - gdy Jed zastosował
technikę akwareli. Inżynier Ferdinand Piëch, maszerujący dwa metry przed grupą,
wyglądał, jakby raczej płynął, niż szedł, lewitując kilka centymetrów nad posadzką
z jasnego linoleum. Na trzech liniach montażowych stały podwozia bugatti veyron
w różnych stadiach produkcji; przeszklone ściany w tle otwierały się na panoramę
Wogezów. Dziwnym zbiegiem okoliczności - zauważył Houellebecq w swoim
tekście do katalogu - miasteczko Molsheim i tutejsi wieśniacy byli również
uwiecznieni na zdjęciach mapy Michelin, które dziesięć lat wcześniej otwierały
pierwszą wystawę indywidualną Jeda.
Ta zwykła uwaga, w której Houellebecq - umysł racjonalny, by nie rzec
ograniczony - nie widział zapewne nic poza czystą anegdotą, sprowokowała
Patricka Kéchichiana do napisania płomiennego, mistycznego artykułu;
pokazawszy nam Boga wraz z człowiekiem współtworzącego świat, pisze autor,
artysta zmierza do końca swej drogi ku inkarnacji i ukazuje Boga, który zszedł
między ludzi. Daleki od sfer niebieskich Bóg postanowił „zakasać rękawy", aby
samą swą obecnością oddać hołd ludzkiej pracy i jej kapłańskiej godności.
Zarazem jako Bóg i jako człowiek przybył ofiarować zapracowanej ludzkości dar
swej bezmiernej miłości. W mechaniku po lewej stronie, opuszczającym
stanowisko pracy i podążającym za inżynierem Ferdinandem Piëchem, nie sposób
nie rozpoznać postawy Piotra, porzucającego swe sieci rybackie, aby
odpowiedzieć na zaproszenie Chrystusa: „Pójdź za mną, odtąd ludzi będziesz
łowił". Nawet w fakcie, że nie widzimy bugatti veyron 16.4 na ostatnim etapie
produkcji, dostrzega autor odniesienie do nowej Jerozolimy.
„Le Monde" odrzucił artykuł, a Pepita Bourguignon, szefowa rubryki, zagroziła
dymisją, gdyby te „świętoszkowate bzdury" miały zostać opublikowane, ale artykuł
miał pójść w następnym miesiącu w „Art Press".
- W każdym razie na obecnym etapie całą prasę możemy równo olać. Nie tam
sprawy się rozegrają - podsumowała Marylin na koniec wieczoru, gdy Jed
niepokoił się uporczywą nieobecnością Pepity Bourguignon.
Kiedy Jed dotarł na plac przed Notre-Dame de la Gare, nagle zaczął siąpić
lodowaty deszcz, jakby ostrzeżenie, po czym równie szybko, zaledwie po kilku
sekundach przestał. Jed wszedł po schodkach wiodących do wejścia do kościoła.
Duże podwójne drzwi były jak zwykle szeroko otwarte, w środku było pusto.
Zawahał się, po czym wyszedł. Ulica Jeanne d'Arc schodziła w kierunku bulwaru
Vincent-Auriol, nad którym jeździło naziemne metro; w oddali rysowała się
sylwetka Panteonu. Niebo było szare, matowe, ponure. Prawdę mówiąc, nie miał
żadnych szczególnych spraw do Boga, przynajmniej nie w tej chwili.
Plac Nationale był pusty, zza pozbawionych liści drzew wyłaniały się kanciaste
budynki wydziału uniwersyteckiego przy ulicy Tolbiac. Jed skręcił w ulicę du
Château-des-Rentiers. Przyszedł za wcześnie, ale Franz już siedział nad
kieliszkiem czerwonego wina, najwyraźniej nie pierwszym. Z twarzą pokrytą
pryszczami, z potarganymi włosami wyglądał, jakby nie spał od tygodni.
- Cóż - zaczął, gdy tylko Jed usiadł przy stoliku. - Dostałem oferty na prawie
wszystkie obrazy. Podniosłem ceny, mogę je jeszcze trochę podbić, na razie
średnia kształtuje się około pięciuset tysięcy euro.
- Słucham?
- Dobrze usłyszałeś, pięćset tysięcy euro.
Franz nerwowo kręcił kosmyki siwych, potarganych włosów; Jed nigdy
przedtem nie widział tego tiku. Franz wychylił kieliszek i natychmiast zamówił
następny.
- Gdybym sprzedał teraz - ciągnął - dostalibyśmy około trzydziestu milionów.
W kawiarni zapadła cisza. Obok nich nad kuflem piwa siedział jakiś chudy
staruszek w szarym płaszczu. U jego stóp drzemał mały rudo-biały terier. Znowu
zaczęło padać.
- No i? - zapytał po chwili Franz. - Co robimy? Sprzedajemy od razu?
- Jak uważasz.
- Aha, jak uważam, dobre sobie! Masz pojęcie, ile to forsy? - Prawie krzyczał,
aż staruszek przy sąsiednim stoliku przebudził się z drzemki; pies z pewnym
trudem podniósł się i zawarczał w ich kierunku.
- Piętnaście milionów euro... Piętnaście milionów na każdego z nas... - Franz
ściszył głos, ale gardło miał ściśnięte. - Wyglądasz, jakby cię to ani grzało, ani
ziębiło...
- Nie, no co ty, przepraszam - żachnął się Jed. - Powiedzmy, że jestem w lekkim
szoku - dodał po chwili.
Franz przyglądał mu się z mieszaniną podejrzliwości i niesmaku.
- Okej - powiedział w końcu. - Ja nie Larry Gagosian{42}, nie mam nerwów do
takich historii. Sprzedam od razu.
- Na pewno masz rację - powiedział Jed dobrą minutę później. Ciszę przerywało
tylko chrapanie teriera, który spokojnie położył się znowu u stóp swego pana.
- Jak myślisz... - kontynuował Franz. - Za który obraz dostałem najlepszą
ofertę?
Jed zastanowił się przez chwilę.
- Może za „Billa Gatesa i Steve'a Jobsa...” - zasugerował.
- Dokładnie. Półtora miliona euro. Jakiś amerykański makler, podobno
reprezentujący samego Jobsa. Od dawna - ciągnął Franz głosem pełnym napięcia,
na granicy irytacji - rynek sztuki jest zdominowany przez najbogatszych
biznesmenów świata. Ale dopiero dzisiaj mają oni okazję nie tylko kupić prace
najbardziej awangardowe z estetycznego punktu widzenia, ale również obrazy, na
których sami zostali przedstawieni. Żebyś wiedział, ile dostałem zapytań od
biznesmenów i przemysłowców, którzy chcieliby, żebyś malował ich portrety!
Wracamy do malarstwa dworskiego z czasów ancien régime'u... Chodzi mi o to,
że w tej chwili znalazłeś się pod bardzo silną presją. Wciąż masz zamiar
podarować Houellebecqowi jego portret?
- Oczywiście. Przecież obiecałem.
- Jak chcesz. To piękny prezent. Za siedemset pięćdziesiąt tysięcy euro... Ale
zasłużył na to. Jego tekst odegrał dużą rolę. Dzięki temu, że podkreślił
systematyczne, teoretyczne aspekty twojego podejścia, nie zostałeś
zaszufladkowany do nowego malarstwa figuratywnego, do tych wszystkich
palantów... Oczywiście nie zostawiłem obrazów w magazynie w Eure-et-Loir,
wynająłem sejfy w banku. Dam ci upoważnienie, w każdej chwili możesz odebrać
portret Houellebecqa.
- Poza tym miałem wizytę - podjął Franz po dłuższym milczeniu. - Młodej
Rosjanki, pewnie wiesz, o kogo chodzi. -Wyjął wizytówkę i podał Jedowi. -
Skądinąd bardzo piękna kobieta...
Zaczynało się ściemniać. Jed wsunął wizytówkę do wewnętrznej kieszeni kurtki i
zaczął się ubierać.
- Poczekaj - zatrzymał go Franz. - Zanim wyjdziesz, chciałbym mieć pewność,
że dokładnie rozumiesz sytuację. Dostałem kilkadziesiąt telefonów od
największych bogaczy świata. Czasem od ich asystentów, ale większość dzwoniła
osobiście. Wszyscy chcieliby zamówić u ciebie swoje portrety. I wszyscy
proponują po milion euro, jeśli nie więcej.
Jed skończył się ubierać i wyjął portfel, żeby zapłacić.
- Ja stawiam - oznajmił Franz z ironicznym grymasem. - Nic nie mów, nie warto,
dokładnie wiem, co chcesz powiedzieć. Poprosisz o czas do namysłu i za parę dni
zadzwonisz, żeby powiedzieć, że się nie zgadzasz. A potem się wycofasz.
Zaczynam cię znać; zawsze, już w czasach map Michelin taki byłeś: latami
pracujesz, harujesz gdzieś w swoim kącie, a kiedy już masz wystawę i zaczynasz
być rozpoznawalny, wszystko rzucasz w diabły.
- To nie całkiem tak. Zacząłem dreptać w miejscu od czasu, gdy dałem sobie
spokój z „Damienem Hirstem i Jeffem Koonsem dzielącymi między siebie rynek
sztuki”.
- Wiem; właśnie dlatego zdecydowałem się na zorganizowanie wystawy.
Zresztą cieszę się, że nie skończyłeś tego obrazu. Chociaż pomysł mi się podobał,
a projekt miał wagę historyczną, był znakomitym świadectwem aktualnej sytuacji w
dziedzinie sztuki. Rzeczywiście nastąpił rodzaj podziału: z jednej strony fun, seks,
kicz i niewinność, z drugiej trash, śmierć i cynizm. Byłoby to jednak interpretowane
jako dzieło artysty drugoplanowego, zazdrosnego o sukcesy bogatszych kolegów;
tak czy siak sukces rynkowy może dzisiaj uzasadnić i usprawiedliwić cokolwiek,
zastępując wszelkie teorie; nikt, absolutnie nikt niczego poza tym nie widzi. Teraz
mógłbyś już sobie na ten obraz pozwolić, jesteś najlepiej opłacanym artystą
francuskim na rynku; jednak wiem, że dziś już go nie namalujesz, tylko przejdziesz
do czegoś innego Może po prostu przestaniesz malować portrety, zerwiesz z
malarstwem figuratywnym albo nawet z malarstwem w ogóle, może wrócisz do
fotografii, nie mam pojęcia.
Jed milczał. Siedzący przy sąsiednim stoliku staruszek ocknął się, wstał i ruszył
w kierunku wyjścia; pies z trudem podążył za nim, wlokąc na krótkich łapach
wielkie brzuszysko.
- W każdym razie - dodał Franz - chciałbym, żebyś wiedział, że nadal będę cię
reprezentować. Niezależnie od okoliczności.
Jed przytaknął. Szef wyszedł z zaplecza, zapalił neonówki nad kontuarem,
kiwnął głową w kierunku Jeda, który kiwnął do niego w odpowiedzi. Od dawna byli
tu stałymi bywalcami, ale nie powstała między nimi prawdziwa zażyłość. Szef
nawet nie pamiętał, że dziesięć lat wcześniej pozwolił Jedowi na zrobienie zdjęć
sobie i swojej kawiarni; posłużyły mu one przy malowaniu „Claude’a Vorilhona,
właściciela kafejki”, drugiego z serii prostych zawodów, za który amerykański
makler zaproponował mu trzysta pięćdziesiąt tysięcy euro. Szef zawsze uważał ich
za klientów nietypowych, których wiek i środowisko odróżniały od stałej klienteli;
inaczej mówiąc, nie należeli do jego grupy docelowej.
Jed wstał, zastanawiając się, kiedy znowu ujrzy Franza; równocześnie zdał
sobie nagle sprawę, że stał się człowiekiem bogatym. Zanim doszedł do wyjścia,
Franz zapytał:
- Co robisz na święta?
- Nic. Jak zwykle spotykam się z ojcem.
10
Niezupełnie jak zwykle, pomyślał Jed, idąc w kierunku placu Jeanne d'Arc. Przez
telefon ojciec brzmiał jakby był kompletnie załamany, początkowo chciał anulować
ich coroczną kolację. „Nie chcę dla nikogo być ciężarem...". Jego rak odbytnicy
nagle się rozwinął. Ostatnio nie trzymał kału, jak oświadczył z masochistyczną
rozkoszą, mieli mu założyć sztuczny odbyt. Po naleganiach Jeda przystał na
spotkanie, pod warunkiem że odbędzie się ono u syna. „Nie jestem w stanie
patrzeć na ludzi".
Kiedy dotarł na plac przed Notre-Dame de la Gare, zawahał się, po czym
wszedł do środka. W pierwszej chwili kościół wydał mu się pusty, ale podchodząc
do ołtarza, zobaczył czarnoskórą dziewczynę, najwyżej osiemnastoletnią, klęczącą
ze złączonymi dłońmi przed posągiem Matki Boskiej, cichym głosem
wypowiadającą jakieś słowa. Skupiona na modlitwie nie zwróciła na Jeda uwagi.
Jej wypiętą pupę idealnie obciskały cienkie białe spodnie, trochę wbrew sobie
zauważył Jed. Czy musiała prosić o wybaczenie za popełnione grzechy? Może
miała chorych rodziców? Zapewne i jedno, i drugie. Wyglądała na żarliwą
katoliczkę. Wiara w Boga ma swoje zalety: kiedy człowiek nic już nie może zrobić
dla innych - a to się w życiu często zdarza, w sumie prawie zawsze, zwłaszcza
gdy chodzi o ojca cierpiącego na raka - pozostaje modlitwa za nich.
Trochę zażenowany wyszedł. Na ulicy Jeanne d'Arc zapadała noc, tylne światła
samochodów oddalały się powoli w kierunku bulwaru Vincent-Auriol. Kopułę
Panteonu zalewało niewytłumaczalne zielonkawe światło, jakby Marsjanie
planowali zmasowany atak na region paryski. W tej samej sekundzie w różnych
punktach miasta umierali ludzie.
Następnego dnia o tej samej porze Jed zapalał ozdobne świece i ustawiał na
rajzbrecie kokilki z łososiem, podczas gdy nad placem des Alpes zapadał zmrok.
Ojciec obiecał, że przyjdzie o szóstej.
Minutę po szóstej nacisnął guzik domofonu. Jed otworzył i podczas gdy ojciec
jechał na górę windą, kilka razy głęboko odetchnął.
Leciutko musnął szorstki policzek ojca, który stanął bez ruchu na środku pokoju.
- Siadaj, siadaj... - zaprosił Jed.
Ojciec posłusznie usiadł na brzeżku krzesła, rzucając wokół siebie spłoszone
spojrzenia. Nagle Jed uświadomił sobie, że ojciec nigdy nie był u niego w domu.
Musiał mu również powiedzieć, żeby zdjął płaszcz. Ojciec próbował się
uśmiechnąć jak człowiek, który dzielnie usiłuje znieść amputację. Jed zaczął
otwierać szampana, ręce mu drżały, omal nie zbił butelki białego wina, którą wyjął
z lodówki, zalewał go pot. Ojciec wciąż sztywno się uśmiechał. Oto człowiek, który
dynamicznie, niekiedy bezwzględnie kierował przedsiębiorstwem liczącym
kilkudziesięciu pracowników, musiał ich zwalniać i zatrudniać, negocjował kontrakty
na dziesiątki, czasem setki milionów euro. Lecz bliskość śmierci uczy pokory; tego
wieczoru najwyraźniej pragnął jedynie, żeby wszystko przebiegło jak najlepiej, a
zwłaszcza aby nikomu nie robić kłopotu; zdawało się, że jest to jego jedyna
ambicja na ziemskim padole. Jed w końcu otworzył szampana i trochę się rozluźnił.
- Słyszałem o twoim sukcesie - powiedział ojciec. - Wypijmy za to.
Oto jakiś trop, pomyślał natychmiast Jed, jakiś początek rozmowy; zaczął
mówić o swoich obrazach, o pracy podjętej kilkanaście lat wcześniej, o swojej
chęci opisywania przy pomocy malarstwa różnych elementów, które pozwalają
społeczeństwu funkcjonować. Mówił ze swobodą przez niemal godzinę, regularnie
dolewając szampana, potem wina, podczas gdy jedli dania kupione poprzedniego
dnia w garmażerii; jak ze zdumieniem zdał sobie sprawę następnego dnia, mówił o
sprawach, o których nigdy nikomu nie opowiadał. Ojciec uważnie słuchał, od czasu
do czasu zadając jakieś pytanie ze zdziwieniem i ciekawością małego chłopca; w
sumie wszystko świetnie się układało aż do serów, kiedy to natchnienie Jeda
zaczęło się wyczerpywać, a ojciec, jak pod wpływem siły ciążenia, ponownie
zapadł w bolesne przygnębienie. Kolacja trochę go jednak rozweseliła i półgłosem
rzucił, bez smutku, a raczej kręcąc z niedowierzaniem głową: „Jasna cholera,
sztuczny odbyt...".
- Wiesz - powiedział lekko pijanym głosem - w pewnym sensie jestem
zadowolony, że twojej matki już nie ma. Była tak wyrafinowana, elegancka... Nie
zniosłaby takiego upadku fizycznego.
Jed zastygł. No tak, pomyślał. W końcu musiało to nastąpić; po latach ojciec
zacznie mówić. Ale ojciec dostrzegł zmianę jego wyrazu twarzy.
- Nie będę ci dzisiaj opowiadać, dlaczego twoja matka popełniła samobójstwo! -
wykrzyknął mocnym głosem, prawie ze złością. - Nie będę, bo sam nie mam
pojęcia! - Uspokoił się i skulił na krześle.
Jed znowu zaczął się pocić. Może było za gorąco, grzejnik nie dawał się
wyregulować; ciągle się bał, że znowu padnie, może teraz, jak ma pieniądze,
przeprowadzi się, tak przecież robią ludzie, którzy mają pieniądze, usiłują poprawić
sobie warunki życia, ale dokąd miałby się przeprowadzać? Nie miał żadnych
szczególnych potrzeb mieszkaniowych. Raczej tu zostanie, może zrobi remont, w
każdym razie wymieni grzejnik. Wstał i spróbował pokręcić gałkami urządzenia.
Ojciec kiwał głową, coś tam mamrotał. Jed podszedł do niego. Powinien wziąć go
za rękę, dotknąć ramienia czy coś takiego, ale jak? Nigdy tego nie robił. „Sztuczny
odbyt...", sennym głosem powtórzył ojciec.
- Wiem, że nie była zadowolona z życia - podjął. - Ale czy to jest powód, żeby
umierać? Ja też nie byłem z życia zadowolony, szczerze mówiąc, inaczej
wyobrażałem sobie karierę architekta niż budowanie kretyńskich sanatoriów dla
debilnych turystów, pod nadzorem nieuczciwych, potwornie wulgarnych
deweloperów, ale cóż, na tym polegała moja praca, miałem swoje
przyzwyczajenia... Pewnie po prostu nie lubiła życia. Najbardziej mnie zaszokowały
słowa sąsiadki, która ją spotkała tuż przedtem. Wracała z zakupami, pewnie przy
okazji jakoś zdobyła truciznę; nigdy zresztą nie stwierdzono w jaki sposób. Ta
kobieta powiedziała, że twoja matka wyglądała na szczęśliwą, była pełna
niesamowitego entuzjazmu i szczęścia. Że wyglądała jak człowiek, który wybiera
się na wakacje. To był cyjanek, umarła chyba natychmiast, jestem pewien, że nie
cierpiała.
Potem zamilkł; cisza trwała tak długo, że Jed lekko odpłynął. Przed oczami
pojawiły mu się rozległe łąki, delikatny wiaterek poruszał trawą, scenę rozjaśniało
światło wiecznej wiosny. Gwałtownie ocknął się; ojciec nadal kiwał głową i
mamrotał, kontynuując trudną wewnętrzną debatę. Jed zawahał się; na deser
trzymał w zamrażalniku profitrolki z czekoladą. Czy ma je wyjąć? Czy poczekać,
aż dowie się czegoś więcej o samobójstwie matki? Właściwie nie zachował po niej
żadnych wspomnień. Prawdopodobnie cała sprawa była ważna przede wszystkim
dla ojca. W końcu postanowił poczekać.
- Nie znałem żadnej innej kobiety - powiedział ojciec zgaszonym głosem. -
Absolutnie żadnej. Nawet nie miałem na to ochoty.
Po czym znowu zaczął mamrotać i kiwać głową. Ostatecznie Jed zdecydował
się podać profitrolki. Ojciec spojrzał na nie z osłupieniem, jak na coś kompletnie
nieznanego, na co nic w jego dotychczasowym życiu nie mogło go przygotować.
Wziął jedną i zaczął obracać w palcach, przyglądając się jej z takim
zaciekawieniem, jakby to była psia kupa; w końcu włożył ją do ust.
Minęły dwie lub trzy minuty w zażartej ciszy; obaj wściekle, bez słowa wyciągali
kolejne profitrolki z ozdobnego pudełka z cukierni i natychmiast je pochłaniali. Po
chwili sytuacja uspokoiła się i Jed zaproponował kawę, na co ojciec natychmiast
przystał.
- Mam ochotę na papierosa - powiedział. - Masz?
- Nie palę. - Jed gwałtownie wstał. - Ale mogę pójść kupić. Przy placu d'Italie
jest kiosk otwarty do późna w nocy. Zresztą... - spojrzał z niedowierzaniem na
zegarek - jest dopiero ósma.
- Myślisz, że jest otwarty w Wigilię?
- Zobaczę.
Włożył płaszcz. Na dworze uderzył go gwałtowny podmuch wiatru; płatki śniegu
wirowały w lodowatym powietrzu, musiało być minus dziesięć stopni. Kiosk na
placu d'Italie właśnie się zamykał. Zrzędząc, kioskarz wrócił za ladę.
- Co podać?
- Papierosy.
- Jakie?
- Nie wiem. Dobre.
Kioskarz spojrzał znużonym wzrokiem.
- Dunhille! Dunhille i gitany! I zapalniczkę!
Przez ten czas ojciec nie poruszył się, nadal siedział skulony na krześle i nawet
nie zareagował na dźwięk otwieranych drzwi. Wyciągnął gitane'a z pudełka i
przyjrzał mu się z ciekawością.
- Od dwudziestu lat nie paliłem... - zauważył. - Ale teraz jakie to ma znaczenie?
- Zaciągnął się raz i drugi. - Mocny - powiedział. - Dobry. Kiedy byłem młody,
wszyscy palili. Na zebraniach w pracy, podczas dyskusji w kawiarni, paliło się bez
przerwy. Zabawne, jak wszystko się zmienia...
Łyknął koniaku, który syn przed nim postawił, i znowu zamilkł. W ciszy Jed
słyszał coraz gwałtowniejszy świst wiatru. Rzucił okiem przez okno: płatki śniegu
wirowały coraz gęściej, prawdziwa śnieżyca.
- Chyba zawsze chciałem zostać architektem... - podjął ojciec. - Kiedy byłem
mały, interesowałem się zwierzętami, pewnie jak wszystkie dzieci; jak ktoś mnie
pytał, mówiłem, że chcę być weterynarzem, ale w głębi duszy od początku
ciągnęło mnie do architektury. Kiedy miałem dziesięć lat, chciałem zbudować
gniazdo dla jaskółek, które spędzały lato u nas w stodole. W encyklopedii
znalazłem wskazówki, w jaki sposób jaskółki budują gniazda z ziemi i śliny,
spędziłem nad tym kilka tygodni... - Jego głos lekko drżał; znowu zamilkł, a Jed
spojrzał na niego z niepokojem; łyknął koniaku i mówił dalej: - Ale nie zechciały
zamieszkać w moim gnieździe. Nigdy. Nawet wyniosły się ze stodoły...
Nagle zaczął płakać, łzy płynęły ciurkiem po jego twarzy, widok był okropny.
- Tato... - powiedział Jed, kompletnie wytrącony z równowagi. -Tato... -
Wyglądało, że ojciec nie może powstrzymać się od płaczu. - Jaskółki nigdy nie
używają gniazd zbudowanych ręką człowieka - szybko dodał Jed. - To niemożliwe.
Wystarczy, że człowiek dotknie ich gniazda, a natychmiast je porzucają i budują
nowe.
- Skąd to wiesz?
- Czytałem kilka lat temu w książce o zachowaniu zwierząt. Przygotowywałem
dokumentację do obrazu.
To była nieprawda, nic takiego nie czytał, ale ojcu od razu ulżyło i natychmiast
się uspokoił. I pomyśleć, że od ponad sześćdziesięciu lat nosił ten ciężar na sercu!
Że towarzyszył mu przez wszystkie lata jego kariery architekta!...
- Po maturze poszedłem na Akademię Sztuk Pięknych w Paryżu. Trochę to
niepokoiło moją matkę, która wolałaby, żebym studiował na politechnice, ale twój
dziadek bardzo mnie wspierał. Miał chyba ambicje artystyczne jako fotograf, ale
nigdy nie miał okazji fotografować niczego poza ślubami i komuniami...
Jed nigdy dotychczas nie widział, żeby ojciec zajmował się czymkolwiek poza
problemami technicznymi, a pod koniec działalności coraz częściej finansowymi;
myśl, że on również studiował na akademii, że architektura należy do dziedzin
artystycznych, budziła w nim zdziwienie i poczucie dyskomfortu.
- Tak, ja też chciałem być artystą - powiedział ojciec cierpkim, niemal złośliwym
tonem. - Ale mi się nie udało. Za mojej młodości w architekturze dominował
funkcjonalizm, prawdę mówiąc, dominował już od kilkudziesięciu lat; od czasów Le
Corbusiera i Van der Rohego w architekturze nie wydarzyło się nic nowego.
Wszystkie miasta i dzielnice, które zbudowano na przedmieściach w latach
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, nosiły na sobie piętno ich stylu. Z paroma
innymi osobami na akademii mieliśmy ambicję, żeby robić coś innego. Nie
odrzucaliśmy prymatu funkcjonalności ani pojęcia „maszyny do mieszkania", ale
kwestionowaliśmy to, co oznaczał fakt zamieszkiwania w jakimś miejscu. Podobnie
jak zarówno marksiści, jak i liberałowie, Le Corbusier był zwolennikiem
produktywizmu. Proponował człowiekowi biurowce - użytkowe prostopadłościany
bez jakichkolwiek ozdób - oraz mniej więcej takie same budynki mieszkalne, tylko z
kilkoma dodatkowymi funkcjami: świetlica, sala gimnastyczna, basen; jedne
budynki od drugich oddzielały drogi szybkiego ruchu. W swojej komórce
mieszkalnej człowiek musiał mieć dostęp do czystego powietrza i światła, co dla
Le Corbusiera było bardzo istotne; wolna przestrzeń między biurowcami a
budynkami mieszkalnymi była przeznaczona na przyrodę: lasy, rzeki;
przypuszczam, że według niego rodziny miały tam chodzić na niedzielne spacery;
cóż, chciał zachować tę wolną przestrzeń, był kimś w rodzaju ekologa avant la
lettre, jego zdaniem ludzkość powinna mieszkać w modułach wpisanych w naturę
bez jej przekształcania. To potwornie prymitywne podejście, straszliwy regres
wobec dowolnego krajobrazu wiejskiego, będącego subtelną, złożoną, żywą
mieszaniną łąk, pól, lasów i wiosek. To wizja powstała w brutalnym, totalitarnym
umyśle. Le Corbusiera uważaliśmy za umysł brutalny i totalitarny, o niezwykłym
zamiłowaniu do brzydoty; a jednak to jego wizja zdominowała cały dwudziesty
wiek. My byliśmy raczej pod wpływem Charles'a Fouriera... - Uśmiechnął się,
widząc zdumienie na twarzy syna. - Przede wszystkim zapamiętaliśmy myśli
Fouriera o seksie, które faktycznie są dość groteskowe. Trudno go czytać na
serio, z tymi jego teoriami falangi i falansterów, westali i westalek, aż dziw, że
znalazł jakichkolwiek uczniów, że ktokolwiek brał go na poważnie i rzeczywiście
miał zamiar budować nowy model społeczeństwa na podstawie jego książek. To
niepojęte, jeśli próbuje się traktować go jako myśliciela, bo w jego myśli nie da się
kompletnie niczego zrozumieć, ale tak naprawdę Fourier nie był myślicielem, ale
g ur u, pierwszym w swoim rodzaju, i jak u wszystkich guru jego sukces nie
wynikał z intelektualnej akceptacji jakiejś tam teorii, lecz przeciwnie, z ogólnego
niezrozumienia związanego z niezmąconym optymizmem, zwłaszcza w dziedzinie
seksu; ludzie w niewiarygodnym stopniu potrzebują seksualnego optymizmu.
Jednak tym, co naprawdę interesowało Fouriera, wcale nie był seks, tylko
organizacja produkcji. Pytanie, które Fourier sobie stawiał, brzmiało: dlaczego
człowiek pracuje? Co sprawia, że zajmuje określone miejsce w organizacji
społecznej, że godzi się na nim pozostać i wypełniać swoje zadania? Liberałowie
odpowiadają, że wynika to po prostu z pogoni za zyskiem; my uważaliśmy, że ta
odpowiedź nie jest wystarczająca. Marksiści w ogóle na to pytanie nie
odpowiadają, ono ich nawet nie interesuje, dlatego zresztą komunizm poniósł
klęskę; gdy tylko zniesiono motywację finansową, ludzie przestali pracować,
zaczęli sabotować swoje zadania, nieobecność w pracy osiągnęła niebotyczne
proporcje; komunizm nigdy nie okazał się zdolny do zapewnienia produkcji i
dystrybucji najbardziej elementarnych dóbr. Fourier znał ancien régime i zdawał
sobie sprawę, że badania naukowe i postęp techniczny istniały na długo przed
pojawieniem się kapitalizmu, że ludzie pracowali, i to ciężko, niekoniecznie
napędzani pogonią za zyskiem, ale czymś, co w oczach ówczesnych ludzi było
znacznie bardziej mgliste: miłością do Boga w wypadku mnichów, lub po prostu
poczuciem honoru związanym z pełnioną funkcją.
Ojciec Jeda zamilkł, widząc, że syn słucha go teraz z dużą uwagą.
- Taak... - dodał. - Na pewno ma to pewien związek z tym, co starałeś się
pokazać na swoich obrazach. U Fouriera jest dużo pomieszania pojęć, w sumie
jego prace są prawie nieczytelne, ale jakieś wnioski można z nich wyciągnąć.
Przynajmniej tak wówczas uważaliśmy...
Znowu zamilkł, pogrążając się we wspomnieniach. Zawieja się skończyła,
ustępując miejsca cichej, rozgwieżdżonej nocy; dachy pokrywała gruba warstwa
śniegu.
Późno już - powiedział ojciec, prostując się na krześle. Jed spojrzał na zegarek:
czwarta rano. Ojciec wstał, poszedł do toalety, wrócił i włożył palto. Przez te dwie
czy trzy minuty Jed miał ulotne, trochę sprzeczne wrażenie, że albo rozpoczęli
nowy etap w swoich relacjach, albo nigdy więcej się nie zobaczą. Kiedy ojciec
stanął przed nim w postawie wyczekującej, powiedział: - Wezwę taksówkę.
11
Kiedy obudził się dwudziestego piątego grudnia rano, Paryż okrywała gruba
warstwa śniegu; na bulwarze Vincent-Auriol natknął się na żebraka z gęstą
rozwichrzoną brodą i skórą niemal czarną od brudu. Wrzucił mu do miseczki dwa
euro, po czym cofnął się i dołożył jeszcze dziesięć w banknocie; żebrak zachłysnął
się ze zdziwienia. Jed był teraz człowiekiem bogatym.
Metalowe łuki naziemnego metra zwieszały się nad śmiertelnie wyciszonym
miastem. W ciągu dnia śnieg stopnieje i zamieni się w solone błoto, po czym życie
powróci do nieco powolnego rytmu. Między Wigilią a Nowym Rokiem, dwoma
ważnymi momentami w relacjach handlowych i międzyludzkich, upływa
niekończący się tydzień, właściwie wielka czarna dziura, a świat gwałtownie
ożywa dopiero trzydziestego pierwszego wieczorem.
Wrócił do domu i przyjrzał się wizytówce Olgi: Michelin TV, aleja Pierre Ier de
Serbie, dyrektor programowy. Jej również powiodło się w życiu zawodowym,
chociaż nie starała się o to z jakąś szczególną zaciętością; jednak nie wyszła za
mąż, od czego poczuł się trochę nieswojo. Choć przez te wszystkie lata nie myślał
o niej zbyt często, zawsze sądził, że gdzieś w Rosji znalazła swą miłość, a
przynajmniej ułożyła sobie życie rodzinne.
Zadzwonił następnego dnia rano, spodziewając się, że wszyscy wyjechali na
wakacje, ale nic z tych rzeczy; po kilku minutach oczekiwania sekretarka oznajmiła
spiętym tonem, że Olga jest na spotkaniu i że przekaże wiadomość o jego
telefonie.
Gdy tak czekał nieruchomo ze słuchawką przy uchu, coraz bardziej puszczały
mu nerwy. Portret Houellebecqa stał naprzeciw niego na sztalugach; tego dnia
rano sam przyniósł go z sejfu bankowego. Wzrok pisarza, zbyt intensywny, jeszcze
zwiększał jego niepokój. Wstał i odwrócił płótno. Siedemset pięćdziesiąt tysięcy
euro, to nie ma żadnego sensu, pomyślał. Picasso też nie miał żadnego sensu,
nawet jeszcze bardziej, o ile można tworzyć jakąś gradację nonsensu.
Kiedy szedł do kuchni, zadzwonił telefon. Rzucił się do słuchawki. Głos Olgi
wcale się nie zmienił. Głos człowieka nigdy się nie zmienia, podobnie jak jego
spojrzenie. W tej ogólnej zapaści fizycznej, do jakiej sprowadza się starość, głos i
spojrzenie stanowią boleśnie niepodważalne świadectwo trwania charakteru,
aspiracji, pragnień, wszystkiego tego, z czego składa się osobowość człowieka.
- Byłaś w galerii? - zapytał, próbując nawiązać rozmowę na neutralnym terenie,
po czym sam się zdziwił, że swoją własną twórczość artystyczną uważa za teren
neutralny.
-Tak i bardzo mi się podobało. To takie... oryginalne. Niepodobne do niczego, co
dotychczas widziałam. Zawsze wiedziałam, że masz talent.
Zapadła martwa cisza.
- Francuzik... - powiedziała Olga, a jej ironiczny ton z trudem skrywał
autentyczną emocję; Jed znowu poczuł się nieswojo, na skraju łez. - Successful
Francuzik...
- Może moglibyśmy się spotkać - zaproponował szybko Jed. Ktoś musiał to
powiedzieć jako pierwszy, no to powiedział.
- W tym tygodniu mam mnóstwo pracy.
- Ach tak? A co robisz?
- Drugiego stycznia zaczynamy nadawać. Zostało jeszcze dużo spraw do
dogrania. - Zastanowiła się przez chwilę. - Trzydziestego pierwszego nasza stacja
organizuje sylwestra. Mogę cię zaprosić. - Znowu zamilkła na kilka sekund. -
Bardzo byłoby mi miło, gdybyś przyszedł...
12
13
Zamknął za sobą obite białą skórą drzwi do sypialni i ruszył długim korytarzem;
po prawej znajdowały się kolejne sypialnie i gabinet, po lewej amfilada salonów ze
stiukami w stylu Ludwika XVI i parkietami w jodełkę. W półmroku, rozświetlonym
stojącymi gdzieniegdzie wysokimi lampami z abażurem, mieszkanie wydało mu się
ogromne. Przemaszerował przez jeden z salonów i uchylił zasłonę: aleja Foch
ciągnęła się w nieskończoność, dziwnie szeroka, pokryta cienką warstwą szronu.
Jedynym znakiem życia była rura wydechowa stojącego w alejce do parkowania
czarnego jaguara XJ z warczącym na luzie silnikiem. Po chwili z jednej z kamienic
chwiejnym krokiem wyszła kobieta w wieczorowej sukni i usiadła obok kierowcy;
samochód ruszył w kierunku Łuku Triumfalnego. Nad miejskim pejzażem ponownie
zaległa martwa cisza. Jed z niezwykłą ostrością widział, jak słabe zimowe słońce
wstaje między wieżowcami La Défense, połyskując na idealnie czystej jezdni. Na
końcu korytarza znalazł przestronną kuchnię z szafkami ze szczotkowanego
aluminium wokół centralnej wyspy z bazaltowym blatem. Lodówka była pusta;
stało w niej tylko pudełko czekoladek Debauve et Gallais i napoczęta zgrzewka
soku pomarańczowego Leader Price. Rozejrzał się wokół, zobaczył ekspres do
kawy i zrobił sobie filiżankę nespresso. Olga jest tak łagodna i kochająca, Olga go
naprawdę kocha, powtarzał sobie z rosnącym smutkiem, nabierając pewności, że
niczego już między nimi nie będzie, że niczego między nimi nie może już być; życie
daje czasem człowiekowi szansę, ale jeśli jest się zbyt tchórzliwym lub
niezdecydowanym, aby z niej skorzystać, życie zaczyna od nowa rozdawać karty;
jest taki moment, kiedy można coś zrobić, aby zdobyć szczęście, ten moment trwa
kilka dni, czasem kilka tygodni, a nawet miesięcy, ale następuje on raz i tylko raz,
nie można do niego wrócić, brak już miejsca na entuzjazm, na pewność siebie i
wiarę, pozostaje jedynie łagodna rezygnacja, wzajemna i pełna smutku litość,
niepotrzebne, a zarazem słuszne poczucie, że coś mogło się zdarzyć, nie
okazaliśmy się po prostu godni daru, jaki został nam ofiarowany. Zrobił sobie
drugą kawę, która całkowicie rozwiała jego senność, po czym zaczął się namyślać
nad wiadomością, jaką zostawi Oldze. „Powinniśmy jeszcze się zastanowić",
napisał, skreślili napisał jeszcze raz: „Zasługujesz na kogoś lepszego ode mnie".
Znowu skreślił i napisał: „Mój ojciec umiera". Zdał sobie sprawę, że nigdy nie
mówił Oldze o ojcu, zmiął kartkę i wyrzucił ją do śmieci. Wkrótce będzie w wieku,
w jakim był ojciec w chwili jego narodzin; posiadanie dziecka oznaczało dla niego
koniec wszelkich ambicji artystycznych, a bardziej ogólnie akceptację śmierci - jak
dla wielu zapewne osób, ale dla jego ojca w szczególności. Wrócił korytarzem do
sypialni; Olga nadal spokojnie spała zwinięta w kłębek. Postał obok przez minutę,
słuchając jej regularnego oddechu, w kompletnej niemożności dojścia do
jakiejkolwiek syntezy; nagle przypomniał mu się Houellebecq. Pisarz musi mieć
jakąś wiedzę o życiu albo przynajmniej sprawiać takie wrażenie. Tak czy inaczej,
Houellebecq powinien znaleźć miejsce w jego syntezie.
Zrobiło się już całkiem jasno, ale aleja Foch była nadal pusta. Nigdy nie mówił
Oldze o swoim ojcu ani ojcu o Oldze, podobnie jak nie rozmawiał o nich ani z
Houellebecqiem, ani z Franzem; zachował jakieś szczątkowe życie towarzyskie,
ale nie tworzyło ono żadnej sieci czy tkanki, niczego żywego, była to elementarna,
minimalna struktura o niezależnych od siebie, suchych rozgałęzieniach. Po
powrocie do domu włożył portret pisarza do tytanowej skrzyni, którą przymocował
do bagażnika na dachu terenowego audi. Dojechawszy do Porte d'Italie, skręcił w
autostradę A10.
Kiedy minął ostatnie magazyny na przedmieściach, zorientował się, że śnieg nie
stopniał. Na dworze było minus trzy, ale ogrzewanie działało znakomicie, w
samochodzie panowało przyjemne ciepło. Audi mają bardzo dobre wykończenie, z
którym - według „Autojournal" - mogą rywalizować tylko niektóre modele lexusa;
ten samochód był jego pierwszym nabytkiem od czasu, gdy zyskał nowy status
finansowy; już podczas pierwszej wizyty w salonie urzekła go solidność i precyzja
wykonania, cicho zamykające się drzwi, jak w sejfie. Pokrętło tempomatu ustawił
na sto pięć na godzinę. Delikatne ząbki co pięć kilometrów ułatwiały regulację; ten
samochód był naprawdę doskonały. Płaską równinę pokrywała warstwa
nietkniętego śniegu; nad uśpioną Beauce świeciło waleczne, niemal radosne
słońce. Przed Orleanem skręcił w E60 w kierunku Courtenay. Kilka centymetrów
pod powierzchnią ziemi spoczywały ziarna czekające na kiełkowanie, na
przebudzenie. Ta podróż będzie trwać zbyt krótko, pomyślał. Potrzebował wielu
godzin, nawet dni jazdy ze stałą prędkością po autostradzie, aby zacząć jasno
myśleć. Zmusił się do zatrzymania na stacji benzynowej; ruszając w dalszą drogę,
pomyślał, że powinien zadzwonić do Houellebecqa i uprzedzić go o swoim
przyjeździe.
Zjechał z autostrady na Montargis-Ouest, zatrzymał się kilkadziesiąt metrów
przed bramką, wybrał numer pisarza i odczekał kilkanaście dzwonków. Słońce
znikło, nad zaśnieżonym krajobrazem rozciągało się mlecznobiałe niebo. Kremowe
budki punktów poboru opłat uzupełniały tę dyskretną harmonię jasnych tonów.
Wysiadł z samochodu i uderzyła go fala zimna, znacznie bardziej przenikliwego niż
w mieście; przez kilka minut spacerował po wyasfaltowanym parkingu. Patrząc na
tytanową skrzynię na dachu samochodu, nagle uprzytomnił sobie, po co właściwie
jedzie, i pomyślał, że teraz, gdy wszystko jest skończone, może Houellebecqa
przeczytać. Ale co jest teraz skończone? Już zadając sobie to pytanie, znał na nie
odpowiedź i zrozumiał, że Franz miał rację: „Michel Houellebecq, pisarz”
pozostanie jego ostatnim obrazem. Zapewne będą mu jeszcze przychodzić do
głowy pomysły na obrazy, marzenia o obrazach, ale nigdy nie znajdzie
dostatecznej energii i motywacji, aby nadać im kształt. Jak mówił Houellebecq,
opowiadając o swojej karierze powieściopisarskiej, można robić notatki, próbować
składać zdania, lecz aby zabrać się za pisanie powieści, trzeba poczekać, aż
wszystko stanie się zwarte i niezbite, aż pojawi się autentyczna konieczność.
Człowiek nigdy sam nie decyduje o pisaniu książki, dodał; książka jest jak blok
cementu, który zaczyna tężeć, a możliwości działania autora ograniczają się do
bycia na miejscu i czekania w rozpaczliwej bezczynności, aż proces powstawania
książki sam z siebie się rozpocznie. W tym momencie Jed zrozumiał, że nigdy już
bezczynność nie będzie dla niego źródłem rozpaczy, a obraz Olgi wrócił do jego
pamięci jak zjawa niedokończonego szczęścia; gdyby potrafił, odmówiłby za nią
modlitwę. Wsiadł do samochodu, powoli ruszył w kierunku punktu poboru opłat,
wyjął kartę kredytową, żeby zapłacić.
Znowu zamilkł. W pokoju zaczynało się ściemniać. Pisarz wstał, zapalił lampę,
dorzucił polano do kominka i ponownie usiadł. Jed wciąż uważnie mu się
przyglądał, z rękoma na kolanach, w całkowitym milczeniu.
- Nie wiem - powiedział Houellebecq - jestem za stary, nie mam ani ochoty, ani
zwyczaju wyciągania wniosków, chyba że w bardzo prostych sprawach.
Zachowały się jego portrety rysowane przez Burne-Jonesa: jak miesza nową farbę
na bazie barwników roślinnych, jak czyta swoim córkom. Krępy, rozczochrany
facet z czerwoną twarzą, w małych okularkach, ze strzępiastą brodą; na
wszystkich rysunkach sprawia wrażenie człowieka nadaktywnego, pełnego
niewyczerpanych pokładów dobrej woli i prostoduszności. Jedno można
powiedzieć z całą pewnością: proponowany przez Williama Morrisa model
społeczeństwa nie miałby w sobie nic utopijnego, gdyby wszyscy ludzie byli
podobni do Williama Morrisa.
Jed długo jeszcze czekał, podczas gdy nad okolicznymi polami zapadała noc.
- Dziękuję - powiedział w końcu, wstając. - Przepraszam, że zakłóciłem pański
spokój w tej samotni, ale pańskie zdanie jest dla mnie ważne. Bardzo mi pan
pomógł.
Na progu dopadł ich mróz. Śnieg słabo lśnił. Czarne gałęzie bezlistnych drzew
odcinały się od ciemnoszarego nieba.
- Będzie gołoledź - powiedział Houellebecq. - Niech pan jedzie ostrożnie.
Kiedy odwracał się, aby wejść z powrotem do domu, wolno pomachał dłonią na
wysokości ramienia na znak pożegnania. Siedzący na progu pies zdawał się kiwać
łbem, jakby cieszył się z odjazdu gościa. Jed miał zamiar jeszcze się spotkać z
Houellebecqiem, ale nagle ogarnęło go przeczucie, że to się nie zdarzy, że pojawią
się różnego rodzaju przeszkody, niesprzyjające okoliczności. Jego życie
towarzyskie zdecydowanie ulegało ostatnio uproszczeniu.
Pustymi, krętymi drogami lokalnymi, nie przekraczając trzydziestu kilometrów na
godzinę, dojechał do autostrady A10. Wjeżdżając na ślimak, zobaczył rozległą
wstęgę świateł i zorientował się, że zaraz wpadnie w niekończący się korek.
Temperatura na dworze spadła do minus dwunastu, ale wewnątrz utrzymywało się
dziewiętnaście stopni; ogrzewanie działało idealnie, nie odczuwał najmniejszego
zdenerwowania.
Włączył France-Inter i trafił na audycję omawiającą wydarzenia kulturalne
ostatniego tygodnia; recenzenci głośno rżeli, wulgarność ich skowytów i chichotów
była nie do wytrzymania. Na France-Musique leciała jakaś włoska opera, której
górnolotna, napuszona wirtuozeria szybko zaczęła go irytować; wyłączył radio.
Nigdy nie lubił muzyki, najwyraźniej teraz lubił ją jeszcze mniej niż kiedykolwiek;
przelotnie zastanowił się, co go właściwie skłoniło do zajęcia się artystycznym
przedstawianiem świata, a nawet do myślenia, że artystyczne przedstawianie
świata jest w ogóle możliwe; świat jest wszystkim, tylko nie przedmiotem
artystycznej emocji, świat jest racjonalnym mechanizmem, pozbawionym magii i
czegokolwiek szczególnie interesującego. Włączył Autoroute FM, gdzie podawano
tylko konkretne informacje: na wysokości Fontainebleau i Nemours miały miejsce
wypadki drogowe, należy spodziewać się korków do samego Paryża.
Jest niedziela pierwszego stycznia, pomyślał Jed, nie tylko koniec weekendu,
ale również ferii, i początek nowego roku dla tych wszystkich ludzi, którzy powoli
wracają do domu, prawdopodobnie klnąc na zakorkowane drogi, którzy za kilka
godzin dotrą do paryskich przedmieść i po krótkiej nocy powrócą na swoje miejsca
- na niższych lub wyższych szczeblach hierarchii - w zachodnim systemie
produkcyjnym. Na wysokości Melun-Sud na drogę opadła biała mgła, samochody
jeszcze bardziej zwolniły, przez pięć kilometrów ledwo się wlokły, dopiero na
wysokości Melun-Centre ruch zaczął się rozrzedzać. Na dworze było minus
siedemnaście. Niecały miesiąc temu sam został wyróżniony przez prawo popytu i
podaży, bogactwo spłynęło na niego jak deszcz iskier, bez żadnych obciążeń
finansowych; zdał sobie sprawę, że przyjdzie mu teraz opuścić świat, do którego
po prawdzie nigdy nie należał, jego i tak nieliczne kontakty z ludźmi zaczną powoli
wysychać i znikać, zostanie zamknięty w swoim życiu jak we wnętrzu audi A6 o
idealnym wykończeniu, spokojnym i pozbawionym radości, definitywnie obojętnym.
Część trzecia.
Kiedy wrócił na miejsce zbrodni, było już nieco chłodniej; miał również wrażenie,
że much zrobiło się jakby mniej. Ferber, wyciągnięty na trawie, z kurtką pod
głową, nadał był pogrążony w „Aurelii”; wyglądał, jakby przyjechał na piknik.
Twardy chłopak, pomyślał Jasselin chyba po raz dwudziesty od czasu, gdy się
poznali.
- Żandarmów już nie ma? - zdziwił się.
- Ktoś przyjechał, żeby się nimi zająć. Ludzie z komórki pomocy psychologicznej
ze szpitala w Montargis.
- Tak szybko?
- Aha. Ja też się zdziwiłem. W ostatnich latach służba żandarma stała się dużo
trudniejsza, mają teraz prawie tyle samo samobójstw co my ale trzeba przyznać,
że pomoc psychologiczna poczyniła duże postępy
- Skąd wiesz? Znasz statystyki dotyczące samobójstw?
- Nie czytasz Biuletynu Informacyjnego Sił Porządkowych?
- Nie... - Usiadł ciężko w trawie obok kolegi. - W ogóle za mało czytam.
Cienie topoli wydłużały się. Jasselin zaczynał odzyskiwać dobry humor; prawie
nie pamiętało leżących parę metrów dalej zwłokach, kiedy peugeot partner
techników zatrzymał się z piskiem przy barierce. Wysiadło z niego dwóch
mężczyzn, poruszających się niemal synchronicznie, ubranych w idiotyczne białe
kombinezony, które przywodziły na myśl ekipę odkażania nuklearnego.
Jasselin nie cierpiał techników z centralnego laboratorium kryminalistycznego,
ich funkcjonowania w parach, ich małych, specjalnie wyposażonych samochodów
wypchanych drogim sprzętem o niezrozumiałym przeznaczeniu, ich pogardy wobec
oficerów z brygady kryminalnej. Prawdę mówiąc, faceci z centralnego
laboratorium kryminalistycznego nie starali się zbytnio, żeby ich lubiano;
przeciwnie, robili wszystko, aby się maksymalnie odróżnić od zwykłych
policjantów, w każdych okolicznościach okazując obraźliwą arogancję specjalisty
wobec laika, zapewne po to, żeby uzasadnić nieustanny wzrost rocznego budżetu
laboratorium. Inna sprawa, że ich metody rozwinęły się ostatnio w spektakularnym
stopniu, mogli zdejmować odciski palców czy pobierać próbki DNA w warunkach
niewyobrażalnych jeszcze kilka lat temu, ale jakie były ich zasługi w tym zakresie?
Nie potrafiliby wynaleźć ani nawet ulepszyć aparatury, która pozwalała im
uzyskiwać takie wyniki, umieli tylko jej używać, co nie wymagało szczególnej
inteligencji ani talentów, a jedynie odpowiedniego wyszkolenia technicznego, które
lepiej by było zorganizować bezpośrednio dla policjantów z brygady kryminalnej
pracujących w terenie; przynajmniej Jasselin uporczywie i bezskutecznie bronił tej
tezy we wszystkich raportach rocznych składanych przełożonym. Nie miał zresztą
nadziei, że kiedykolwiek zostanie wysłuchany, podział służb był od dawna ustalony;
robił to przede wszystkim po to, żeby uspokoić nerwy.
Ferber wstał, elegancki i uprzejmy, aby opisać technikom sytuację. Kiwali
głowami w sposób mający świadczyć o ich zniecierpliwieniu i profesjonalizmie. W
pewnym momencie wskazał na Jasselina, zapewne aby wyjaśnić, kto kieruje
śledztwem. Nie powiedzieli ani słowa, nie zrobili nawet kroku w jego kierunku,
zadowalając się założeniem masek. Jasselin nigdy nie był szczególnie czuły na
punkcie hierarchii służbowej, nie wymagał okazywania formalnych oznak szacunku
należnych mu jako komisarzowi, nikt nie mógł mu tego zarzucać, ale tych dwóch
błaznów zaczynało go wkurzać. Akcentując swój naturalnie ciężki krok starego
samca alfa i głośno oddychając, podszedł do nich, chwilę poczekał na powitanie,
które nie nastąpiło, po czym oznajmił: „Idę z wami" tonem nieznoszącym
najmniejszego sprzeciwu. Jeden z nich aż podskoczył; najwyraźniej przywykli do
wykonywania swojej pracy w samotności, wkraczali na miejsce zbrodni, nikogo
innego nie dopuszczając nawet w pobliże i wklepując jakieś absurdalne notatki do
laptopów. Czy jednak mogli się sprzeciwić? W żadnym razie, więc jeden z
techników podał mu maskę. Wkładając ją, a jeszcze bardziej zbliżając się do
budynku, ponownie uświadomił sobie realność dokonanej zbrodni. Puścił ich
przodem, kilka kroków przed sobą, i z niejasną satysfakcją stwierdził, że oba
cyborgi stanęły jak wryte przy drzwiach. Minął ich i swobodnie, choć bez
przekonania wszedł do livingu. Jestem żywym wcieleniem prawa, pomyślał.
Zaczynało zmierzchać. Maska chirurgiczna okazała się zdumiewająco skuteczna,
smrodu niemal nie było czuć. Za sobą bardziej wyczuł niż usłyszał, że technicy
odważyli się wejść za nim do pokoju, ale już w progu znowu się zatrzymali.
Jestem żywym wcieleniem prawa, niedoskonałym wcieleniem prawa moralnego,
powtórzył jak mantrę, zanim w pełni do niego dotarło to, co jego oczy zdążyły już
dostrzec.
Policjant opiera swoje rozumowanie na zwłokach, tak został wyszkolony ma
nawyk opisywania położenia zwłok, ran zadanych zwłokom, stanu zachowania
zwłok, ale tutaj właściwie żadnych zwłok nie było. Odwrócił się i zobaczył, że
technicy z centralnego laboratorium kryminalistycznego zaczynają chwiać się na
nogach dokładnie jak żandarmi z Montargis. Głowa ofiary nietknięta i równo
obcięta, leżała na jednym z foteli przed kominkiem, na ciemnozielonym welurze
była widoczna niewielka plama krwi; na kanapie naprzeciwko leżał łeb dużego
czarnego psa, także równo obcięty. Reszta to była prawdziwa jatka, bezsensowna
rzeźnia, porozrzucane po podłodze strzępy ochłapy ciała. Jednak ani na twarzy
człowieka, ani na pysku psa nie było widać przerażenia, raczej niedowierzanie i
wściekłość. Między strzępami ludzkiego i psiego mięsa pozostało puste przejście
półmetrowej szerokości, prowadzące do kominka wypełnionego kośćmi, do
których przywierały jeszcze resztki tkanki. Jasselin ostrożnie ruszył przejściem,
podejrzewając, że jest ono dziełem mordercy, po czym odwrócił się; stojąc tyłem
do kominka, omiótł spojrzeniem pokój o powierzchni około sześćdziesięciu metrów.
Cała wykładzina dywanowa była pokryta zaciekami krwi, które miejscami układały
się w skomplikowane arabeski. Strzępy ciał ofiar, w kolorze czerwonym
przechodzącym miejscami w czarny również nie wyglądały na rozrzucone
przypadkowo, ale według jakiegoś trudnego do rozszyfrowania wzoru, wyglądało
to jak układanka. Nie było żadnych śladów stóp, morderca działał metodycznie,
najpierw odcinając te fragmenty ciał, które pragnął umieścić w narożnikach pokoju,
przesuwając się stopniowo do środka i zostawiając sobie swobodne przejście do
drzwi. Trzeba będzie porobić zdjęcia, aby spróbować odtworzyć rysunek całości.
Jasselin zerknął na techników z centralnego laboratorium kryminalistycznego:
jeden wciąż kiwał się, jakby był niedorozwinięty, drugi, próbując odzyskać
panowanie nad sobą, wyjął z torby cyfrowy aparat fotograficzny i trzymał go w
ręku, ale nadal nie był zdolny do naciśnięcia spustu. Jasselin wyjął komórkę.
- Christian? Tu Jean-Pierre. Chciałbym cię prosić o przysługę.
- O co chodzi?
- Chodź zabrać stąd dwóch facetów z laboratorium, chwilowo nie nadają się do
użytku. Poza tym trzeba pokombinować ze zdjęciami. Nie powinni prztykać tylko
zbliżeń, jak to się robi normalnie, potrzebuję szerokich ujęć różnych fragmentów
pokoju, a jeśli to możliwe, również całego pomieszczenia. Ale w tej chwili nie mogę
im tego zlecić, trzeba poczekać, aż dojdą do siebie.
- Załatwione... Aha, moja ekipa zaraz przyjedzie, dzwonili, właśnie wyjeżdżają z
Montargis, za dziesięć minut będą na miejscu.
Kiedy wjeżdżali na autostradę A10, zapadała już noc. Ferber ustawił tempomat
na sto trzydzieści, zapytał, czy nie będzie mu przeszkadzać, jeśli puści muzykę;
Jasselin odpowiedział, że nie.
Chyba żadna muzyka nie potrafi wyrazić równie dobrze jak ostatnie utwory
kameralne Franciszka Liszta tych ponurych, a zarazem łagodnych uczuć starego
człowieka, którego wszyscy przyjaciele już odeszli, a życie w zasadzie jest
skończone, który w pewnym sensie należy już do przeszłości, czuje, że do niego
również zbliża się śmierć, uważa ją za siostrę, przyjaciółkę, obietnicę powrotu do
domu rodzinnego. Słuchając „Modlitwy do Anioła Stróża”, wrócił myślami do swojej
młodości, do studenckich lat.
Na ironię zakrawa fakt, że zrezygnował z medycyny między pierwszym a drugim
rokiem studiów, bo nie wytrzymywał już sekcji, a nawet widoku zwłok. Szybko
zainteresował się prawem, jak niemal wszyscy koledzy miał zamiar zostać
adwokatem, ale rozwód rodziców skłonił go do zmiany planów. To był rozwód ludzi
starych, Jasselin miał już dwadzieścia trzy lata i był ich jedynym dzieckiem. Kiedy
rozwodzą się ludzie młodzi, obecność dzieci, nad którymi należy sprawować
opiekę i które mimo wszystko się kocha, potrafi złagodzić ostrość konfrontacji; gdy
jednak rzecz dotyczy ludzi starych, których łączą tylko interesy finansowe i
majątkowe, barbarzyństwo walki wykracza poza wszelkie granice. Miał okazję
zobaczyć, czym tak naprawdę jest adwokat, właściwie ocenić tę mieszaninę
cwaniactwa i lenistwa, do jakiej sprowadza się postępowanie zawodowe
adwokata, zwłaszcza specjalizującego się w rozwodach. Procedura trwała ponad
dwa lata, dwa lata nieustannej walki, po których jego rodzice odczuwali wobec
siebie nienawiść tak gwałtowną, że do śmierci ani się nie widzieli, ani nawet do
siebie nie dzwonili, a wszystko tylko po to, żeby uzyskać banalny do wyrzygania
wyrok rozwodowy, który mógłby zredagować najgłupszy kretyn po lekturze „Nauki
rozwodów w weekend”. Aż dziw, przychodziło mu wielokrotnie do głowy, że
małżonkowie w trakcie sprawy rozwodowej nie mordują zbyt często
współmałżonka ani osobiście, ani za pośrednictwem wynajętego zawodowca. W
końcu doszedł do wniosku, że to strach przed żandarmem stanowi prawdziwy
fundament społeczeństwa, i w naturalny sposób postanowił przystąpić do
egzaminów wstępnych na zaoczny kurs dla komisarzy policji. Dobrze zdał egzamin,
a że pochodził z Paryża, ukończył swój roczny staż w komisariacie XIII dzielnicy.
Staż okazał się bardzo wymagający. Żadna sprawa, z jaką zetknął się w dalszej
karierze, swoją złożonością i niezrozumiałością nie przekraczała porachunków w
łonie mafii chińskiej, z którymi miał do czynienia podczas stażu.
Wielu spośród studentów szkoły dla komisarzy w Saint-Cyr-au-Mont-d'Or
marzyło o karierze na Quai des Orfèvres{61}, niekiedy już od dziecka, niektórzy
tylko po to wstępowali do policji, konkurencja była bardzo ostra, dlatego też
zdziwił się, gdy jego podanie o przeniesienie do brygady kryminalnej zostało
przyjęte zaledwie po pięciu latach służby w komisariatach dzielnicowych. W tym
czasie zamieszkał z kobietą, którą poznał, gdy studiowała ekonomię; chciała
pracować na uczelni, dostała asystenturę na uniwersytecie Paris-Dauphine; nigdy
jednak nie miał zamiaru się z nią żenić ani w jakikolwiek sposób formalizować
związku; ślad pozostawiony przez rozwód rodziców okazał się nie do zatarcia.
Zaraz potem rozeszli się każde do swoich zajęć. Ferber i Jasselin zostali sami
w biurze. Narada skończyła się w lepszym nastroju niż zaczęła; każdy miał coś do
roboty; nie trafili jeszcze na żaden ślad, ale przynajmniej wiedzieli, w jakich
kierunkach szukać.
- Na razie nic jeszcze nie przedostało się do prasy - zauważył Ferber. - Nikt nic
nie wie.
- Fakt - odparł Jasselin. - Dziwne, myślałem, że wiadomość natychmiast się
rozejdzie.
Skontaktować się z nimi było raczej łatwo: do dzisiaj wymieniał z nimi niewinne,
ciepłe maile, w których wspominali mniejsze lub większe nieszczęścia w swoim
życiu, niekiedy również radości.
Trzy Francuzki natychmiast zgodziły się na wizytę na Quai des Orfèvres, choć
jedna mieszkała w Perpignan, druga w Bordeaux, trzecia w Orleanie. Zresztą
cudzoziemki również nie odmówiły, prosząc jedynie o więcej czasu, żeby
zorganizować przyjazd.
Jasselin i Ferber spotkali się z nimi oddzielnie, aby skonfrontować swoje
wrażenia, które okazały się właściwie identyczne. Wszystkie kobiety nadal żywiły
nadzwyczaj ciepłe uczucia wobec Houellebecqa. „Często pisywaliśmy do siebie
maile...", oświadczyły, a Jasselin nie przyznał się, że te maile czytał. Nigdy nie było
mowy o kolejnym spotkaniu, ale czuło się, że każda z nich zgodziłaby się na taką
propozycję. To było przerażające, po prostu przerażające, pomyślał; z ich słów
jasno wynikało, że kobiety nie zapominają swoich byłych. Hélène też miała jakichś
byłych; mimo że poznał ją, kiedy była bardzo młoda, jednak jakichś byłych miała;
co by się stało, gdyby ich znowu spotkała na swojej drodze? To jedna z wad
zawodu policjanta: czasami podczas śledztwa człowiek wbrew własnej woli staje
wobec trudnych pytań osobistych. W kwestii poszukiwania mordercy rozmowy te
niczego jednak nie wniosły. Kobiety znały Houellebecqa, nawet znały go bardzo
dobrze, ale Jasselin czuł, że nic więcej nie powiedzą - spodziewał się takiej
reakcji, w tych sprawach kobiety są bardzo dyskretne; nawet kiedy już nie
kochają, wspomnienie dawnej miłości pozostaje w ich pamięci nieskończenie
cenne - tak czy siak nie widziały się z nim od lat, niektóre od dziesiątków lat; sama
myśl, że mogłyby chcieć go zamordować lub znać kogoś, kto chciałby go
zamordować, była groteskowa.
Zazdrosny mąż lub kochanek po tylu latach od rozstania? Ani przez sekundę w
to nie wierzył. Kiedy człowiek wie, że jego żona ma jakichś byłych, kiedy na
własne nieszczęście jest o nich zazdrosny, zdaje sobie sprawę, że ich zabicie
niczego nie zmieni, a może jedynie rozdrapać starą ranę. Cóż, powinien jednak
komuś z ekipy zlecić to zadanie, bez przesady, na pół gwizdka. Nie wierzył w to,
ale wiedział, że niekiedy człowiek się myli. Kiedy jednak Ferber zapytał:
„Kontynuujemy rozpracowywanie cudzoziemek? To będzie sporo kosztować,
trzeba będzie tam wysłać ludzi, ale mamy ku temu wszelkie podstawy, ostatecznie
chodzi o morderstwo", bez wahania odpowiedział, że nie, nie warto. Siedział
właśnie u siebie w biurze, przeglądając - jak dziesiątki razy w ciągu ostatnich
dwóch tygodni - zdjęcia posadzki na miejscu zbrodni, pokrytej plątaniną
czerwonych i czarnych zacieków, i zdjęcia osób, które przyszły na pogrzeb,
technicznie idealne zbliżenia istot ludzkich o smutnych twarzach.
- Wyglądasz na zafrasowanego, Jean-Pierre... - zauważył Ferber.
- Tak, czuję, że kręcimy się w kółko, i już nie wiem, co robić. Usiądź, Christian.
Ferber przyglądał się przez chwilę swojemu przełożonemu, który machinalnie
przewracał zdjęcia, nawet na nie nie patrząc, jakby tasował talię kart.
- Czego właściwie szukasz na tych zdjęciach?
- Nie wiem. Czuję, że coś w nich jest, ale nie umiałbym powiedzieć co.
- Można spróbować pogadać z Lorrainem.
- Nie odszedł na emeryturę?
- Niby tak, niby nie, nie bardzo rozumiem, jaki ma status; przychodzi na kilka
godzin w tygodniu. W każdym razie nikogo nie przyjęto na jego miejsce.
W następnych dniach jego niepokój stawał się coraz silniejszy; w każdej chwili
spodziewał się telefonu od dyrektorki zakładu: „Dzisiaj o dziesiątej rano pański
ojciec wyjechał do Zurychu. Zostawił dla pana list". Kiedy więc jakaś kobieta
powiadomiła go przez telefon o śmierci Houellebecqa, nie od razu zrozumiał,
sądząc początkowo, że to pomyłka. (Marylin nie przedstawiła się, a jej głosu nie
rozpoznał. Wiedziała tylko tyle, ile napisano w gazetach, ale uznała, że powinna do
niego zadzwonić, gdyż podejrzewała, skądinąd słusznie, że nie czytał gazet.)
Odłożywszy słuchawkę, nadal przez pewien czas sądził, że to pomyłka, gdyż jego
relacje z Houellebecqiem zaledwie zdążyły się zacząć, przez cały czas po głowie
krążyła mu myśl, że mają się jeszcze spotkać, może nawet zostać przyjaciółmi, o
ile, rzecz jasna, termin ten pasuje do ludzi ich pokroju. Nie da się ukryć, że nie
.widzieli się od dnia, kiedy zawiózł mu obraz, na początku stycznia, a tymczasem
był już koniec listopada. Nie da się również ukryć, że nie dzwonił do niego ani nie
wychodził z inicjatywą spotkania, ale przecież Houellebecq był od niego o
dwadzieścia lat starszy, a według Jeda jedynym przywilejem ludzi starszych,
jedynym, a zarazem smutnym przywilejem ludzi starszych jest prawo do tego, aby
wszyscy dali im święty spokój; podczas ich poprzednich spotkań odniósł wrażenie,
iż Houellebecq przede wszystkim pragnie, żeby wszyscy dali mu święty spokój;
miał jednak nadzieję, że pisarz zadzwoni, gdyż nawet po ich ostatnim spotkaniu
czuł, że ma mu jeszcze wiele do powiedzenia i że chce usłyszeć jego odpowiedzi.
Zresztą i tak od początku roku prawie nic nie zrobił: wyciągnął z powrotem aparat
fotograficzny, jednak nie schował pędzli i płócien. Był w stanie całkowitej apatii.
Nawet się nie przeprowadził.
W dniu pogrzebu Jed był nieco zmęczony i niewiele rozumiał z mszy. Ksiądz
mówił o bólu, ale również o nadziei i zmartwychwstaniu, w sumie przekaz brzmiał
trochę mętnie. Na równych, prostopadłych i wysypanych żwirem alejkach
cmentarza Montparnasse sytuacja objawiła się w pełnej jasności: stosunki z
Houellebecqiem uległy zakończeniu z powodu okoliczności siły wyższej. A osoby
zgromadzone wokół niego, z których żadnej nie znał, zdawały się łączyć w tym
samym przekonaniu. Wspominając tamtą chwilę, nagle zrozumiał z całkowitą
pewnością, że jego ojciec nieodwołalnie wytrwa przy swoim wyborze sposobu
odejścia z tego świata, że wcześniej czy później dyrektorka zadzwoni, że sprawy
tak właśnie się zakończą, bez żadnej konkluzji ani wyjaśnienia, że ostatnie słowo
nigdy nie zostanie wypowiedziane, że pozostanie tylko żal i znużenie.
Jednak coś jeszcze pozostało mu do przeżycia: kilka dni później zadzwonił facet
o nazwisku Ferber. Miał łagodny, przyjemny głos; nie tak wyobrażał sobie głos
policjanta. Poinformował go, że nie on będzie na niego czekał na Quai des
Orfèvres, ale jego przełożony, komisarz Jasselin.
11
Komisarz Jasselin jest „na naradzie", oznajmiono mu zaraz po przyjściu. Zasiadł
więc w małej poczekalni z zielonymi plastikowymi krzesłami i zaczął przeglądać
stary numer Biuletynu Informacyjnego Sił Porządkowych, zanim przyszło mu do
głowy, aby wyjrzeć przez okno, skąd rozciągał się piękny widok na Pont-Neuf i
Quai de Conti, a dalej na Pont des Arts. W zimowym świetle Sekwana wyglądała
na zastygłą w bezruchu, jej powierzchnia miała matowo-szarą barwę. Musiał
przyznać trochę wbrew sobie, że kopuła Instytutu Akademii Francuskiej ma dużo
wdzięku. Zaprojektowanie budynku o zaokrąglonym kształcie nie miało oczywiście
żadnego sensu: z racjonalnego punktu widzenia to zwykłe marnotrawstwo
przestrzeni. Może modernizm był błędem, pomyślał Jed po raz pierwszy w życiu.
Pytanie było zresztą czysto retoryczne: w Europie modernizm już dawno się
skończył.
Wszedł Jasselin i wyrwał go z tych rozmyślań. Wyglądał na spiętego, wręcz
zdenerwowanego. Przed południem spotkało go kolejne rozczarowanie:
zestawienie sposobu działania zabójcy z kartotekami seryjnych morderców
absolutnie niczego nie przyniosło. Ani w Europie, ani w Stanach Zjednoczonych,
ani w Japonii, nigdzie nie znaleziono śladu zabójcy, który ćwiartowałby ciała ofiar i
rozkładał je po pomieszczeniu; sprawa była bezprecedensowa. „Nareszcie Francja
wysforowała się do przodu...", stwierdził Lartigue w żałośnie nieudanej próbie
rozładowania atmosfery.
- Przykro mi - powiedział Jasselin. - Moje biuro jest chwilowo zajęte. Mogę panu
zaproponować kawę? Jest niezła, dostaliśmy nową maszynę.
Wrócił dwie minuty później, niosąc dwa małe kubeczki z faktycznie doskonałą
kawą. Nie sposób wyobrazić sobie pracy policji, oznajmił Jedowi, bez porządnej
maszyny do robienia kawy. Potem zapytał go o jego relacje z ofiarą. Jed
opowiedział historię ich stosunków: projekt wystawy, tekst do katalogu, portret
pisarza... W miarę mówienia widział, jak jego rozmówca pochmurnieje i niemal
zapada się na plastikowym krześle.
- Rozumiem... Czyli nie znaliście się zbyt blisko... - podsumował komisarz.
Rzeczywiście, można tak powiedzieć, przyznał Jed; nie miał zresztą wrażenia,
żeby Houellebecq był blisko z kimkolwiek, przynajmniej w ostatniej fazie swego
życia.
- Wiem, wiem... - Jasselin wyglądał na zniechęconego. - Nie wiem, czemu
miałem nadzieję usłyszeć coś więcej... Zdaje się, że niepotrzebnie prosiłem pana o
przyjście. Cóż, pójdziemy jednak do mojego biura i sporządzimy pańskie zeznanie
na piśmie.
Powierzchnię jego biurka prawie całkowicie przykrywały zdjęcia miejsca zbrodni,
które po raz chyba pięćdziesiąty na próżno przeglądał przez większą część
przedpołudnia. Jed podszedł z ciekawością i podniósł jedno zdjęcie, żeby
popatrzeć. Jasselin powstrzymał gest zdziwienia.
- Przepraszam - powiedział Jed z zażenowaniem. - Chyba nie mam prawa tego
oglądać.
- Rzeczywiście, w zasadzie fotografie są objęte tajemnicą śledztwa. Ale proszę,
niech pan ogląda, może to panu coś nasunie...
Jed obejrzał kilka powiększeń, które według Jasselina były wszystkie do siebie
podobne: zacieki, strzępy ciała, bezkształtna układanka.
- To ciekawe - powiedział w końcu. - Jak u Pollocka, ale prawie
monochromatycznie. To mu się zdarzało, ale niezbyt często.
- Kto to taki, Pollock? Proszę wybaczyć mój brak kultury.
- Jackson Pollock był amerykańskim malarzem lat tuż-powojennych.
Abstrakcyjnym ekspresjonistą, a nawet głównym przedstawicielem tego nurtu.
Znajdował się pod silnym wpływem szamanizmu. Zmarł w tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym szóstym.
Jasselin przyglądał mu się z nagłym zainteresowaniem.
- A właściwie co to za zdjęcia? - spytał Jed. - To znaczy, co w rzeczywistości
przedstawiają?
12
Choć Jed nic nie wiedział o życiu Jasselina, nieco się zdziwił, gdy go zobaczył
za kierownicą mercedesa klasy A. Mercedes klasy A to idealny samochód dla
pary starszych ludzi bez dzieci, mieszkających w mies'cie lub na bliskich
przedmieściach, od czasu do czasu pozwalających sobie na wypad do jakiegoś
urokliwego hoteliku, ale również może być odpowiedni dla pary ludzi młodych o
konserwatywnych poglądach - często jest to wówczas ich pierwszy mercedes.
Najtańszy z modeli marki z trójramienną gwiazdą jest samochodem odrobinę z
innej beczki; sedan klasy C lub E to modele znacznie bardziej archetypiczne.
Mercedes to w ogóle samochód raczej dla ludzi niezbyt zainteresowanych
motoryzacją, przedkładających bezpieczeństwo i wygodę nad doznania za
kierownicą, i oczywiście posiadających stosowne środki finansowe. Od ponad
pięćdziesięciu lat - mimo imponującego marketingu toyoty, mimo zadziorności audi
- światowa burżuazja pozostaje w sumie wierna mercedesowi.
13
14
I ostatecznie mój grzejnik przeżył Houellebecqa, pomyślał Jed, zerkając na
urządzenie, które przywitało go ponurym pomrukiem, niczym rozzłoszczone
zwierzę.
A on sam przeżył swojego ojca, miał okazję skonstatować kilka dni później. Był
już siedemnasty grudnia, tydzień do świąt, a nie miał od staruszka żadnych wieści,
postanowił więc zadzwonić do dyrektorki domu opieki. Poinformowała go, że
tydzień wcześniej jego ojciec wyjechał do Zurychu, nie podając dokładnej daty
powrotu. W jej głosie nie było słychać szczególnego niepokoju i Jed nagle zdał
sobie sprawę, że Zurych to nie tylko siedziba stowarzyszenia dokonującego
eutanazji na starych ludziach, ale także miejsce zamieszkania ludzi bogatych,
nawet bardzo bogatych, należących do najbogatszych ludzi na świecie. Zapewne
wielu pensjonariuszy domu opieki miało rodzinę lub znajomych w Zurychu, więc
podróż któregokolwiek z nich do Zurychu mogła w jej oczach wyglądać zupełnie
normalnie. Ze smutkiem odłożył słuchawkę i zarezerwował w Swiss Airlines bilet
na następny dzień.
Czekając w sali odlotów lotniska Roissy 2, przestronnej, ponurej, również
budzącej letalne myśli, zastanowił się nagle, po co właściwie leci do Zurychu.
Należało sądzić, że jego ojciec od kilku już dni nie żyje, a jego prochy zapewne
unoszą się na wodach Jeziora Zuryskiego. W internecie znalazł informację, że
przeciw Dignitas{69} (tak brzmiała nazwa organizacji oferującej eutanazję) została
złożona skarga ze strony lokalnego stowarzyszenia ekologów. Nie z powodu jej
działalności; ekolodzy cieszyli się z istnienia Dignitas, nawet deklarowali swą pełną
solidarność z jej sprawą, ale ilość ludzkich prochów i kości, jaka lądowała w
wodach jeziora, była ich zdaniem nadmierna, sprzyjała rozmnażaniu się karpia
brazylijskiego, który ostatnio pojawił się w Europie, stanowiąc zagrożenie dla
golca zwyczajnego i innych miejscowych gatunków ryb.
Jed mógł zatrzymać się w jednym z luksusowych hoteli nad brzegiem jeziora,
takich jak Widder lub Baur au Lac, ale uznał, że nie wytrzyma nadmiaru luksusu.
Zdecydował się na hotel w pobliżu lotniska, duży i funkcjonalny, położony na
terenie gminy Glattbrugg. Też był dość drogi i wyglądał na wygodny, ale czy w
ogóle w Szwajcarii istnieją tanie lub niewygodne hotele?
Do hotelu dotarł koło dziesiątej wieczorem, na dworze było lodowato, ale w
pokoju panowało przyjemne ciepło, choć elewacja budynku sprawiała dość ponure
wrażenie. Restauracja hotelowa była już zamknięta; przez pewien czas studiował
menu room service'u, zanim zdał sobie sprawę, że nie jest głodny, właściwie nie
przełknąłby ani kęsa. Przez chwilę miał zamiar obejrzeć w telewizji film
pornograficzny, ale zasnął, zanim zrozumiał, jak działa system pay per view.
Kiedy obudził się następnego dnia, okolica tonęła w białej mgle. Samoloty nie
mogą startować, poinformował go recepcjonista, lotnisko jest sparaliżowane.
Poszedł na śniadanie podawane w postaci szwedzkiego bufetu, ale przełknął
jedynie kawę i pół bułeczki. Starannie przestudiował plan miasta; dojazd był dość
skomplikowany, bo stowarzyszenie mieściło się również na przedmieściach
Zurychu, ale po drugiej stronie miasta; w końcu machnął ręką i postanowił
pojechać taksówką. Kierowca dobrze znał Ifangstrasse; Jed zapomniał zapisać
numer, ale kierowca uspokoił go, mówiąc, że to krótka ulica. Położona blisko stacji
Schwerzenbach, dodał, zresztą biegnie wzdłuż torów kolejowych. Jed czuł się
zażenowany, przypuszczając, że kierowca widzi w nim kandydata do
samobójstwa, chociaż tamten- gruby pięćdziesięciolatek mówiący po angielsku ze
straszliwym akcentem z niemieckojęzycznej Szwajcarii - rzucał na niego w lusterku
swawolne, porozumiewawcze spojrzenia, które kiepsko współgrały z ideą godnej
śmierci. Jed zrozumiał, o co mu chodzi, dopiero kiedy taksówka zatrzymała się na
początku Ifangstrasse przed ogromnym budynkiem o neobabilońskiej
architekturze, którego wejście zdobiły potwornie kiczowate erotyczne freski,
wyliniały czerwony dywan i donice z palmami; najwyraźniej mieścił się tu burdel.
Jed odetchnął z ulgą, że wzbudził u kierowcy skojarzenie z burdelem, a nie z
organizacją oferującą eutanazję; zapłacił, zostawiając suty napiwek, i poczekał, aż
taksówka zawróci i odjedzie. Stowarzyszenie Dignitas szczyciło się, że jest w
stanie obsłużyć nawet stu klientów dziennie. Nie był pewien, czy Babylon FKK
ReIax-Oase może się pochwalić równie dużą klientelą mimo dłuższych godzin
otwarcia - stowarzyszenie działało tylko w godzinach biurowych, a w środy do
dwudziestej pierwszej - i mimo znacznych (w złym guście, ale jednak znacznych)
wysiłków, jakie włożono w jego wystrój. Siedziba Dignitas, jak stwierdził Jed,
zbliżając się do niej, mieściła się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, w białym,
betonowym, zupełnie banalnym budynku, bardzo w stylu Le Corbusiera ze swoją
słupowo-belkową konstrukcją, lekką elewacją i brakiem ozdób, podobnym do
tysięcy białych betonowych budynków, które stoją na rezydencjalnych
przedmieściach wszędzie na świecie. Jedyną różnicę stanowiła jakość betonu;
można było mieć pewność, że beton szwajcarski jest nieporównanie lepszy od
betonu polskiego, indonezyjskiego czy malgaskiego. Żadne nierówności, żadne
szczeliny nie zakłócały elewacji, i to prawdopodobnie dwadzieścia lat po
wybudowaniu. Był pewien, że ojciec również to zauważył, nawet kilka godzin przed
śmiercią.
Właśnie zamierzał nacisnąć dzwonek, kiedy dwóch mężczyzn w bawełnianych
fartuchach i spodniach wyszło z budynku, niosąc trumnę z jasnego drewna - model
lekki i ekonomiczny, zapewne nawet nie z drewna, tylko z MDF-u - którą umieścili
w stojącej przed budynkiem furgonetce. Zostawiając drzwi peugeota partnera
otwarte i nie zwracając uwagi na Jeda, szybko weszli z powrotem do budynku;
minutę później znowu wyszli, niosąc drugą trumnę, taką samą jak poprzednia;
również ją umieścili w samochodzie. Aby sobie ułatwić zadanie, zablokowali
mechanizm zamykania drzwi wejściowych. Jego podejrzenia potwierdzały się:
Babylon FKK Relax-Oase cieszyło się znacznie mniejszym powodzeniem. Wartość
handlowa cierpienia i śmierci stała się zdecydowanie wyższa od wartości rozkoszy
i seksu, pomyślał Jed; pewnie dlatego właśnie Damien Hirst odebrał kilka lat temu
Jeffowi Koonsowi pierwszą pozycję na światowym rynku sztuki. Nie da się ukryć,
schrzanił obraz, który miał ukazać to wydarzenie, nawet nie zdołał go ukończyć,
ale on nadal pozostawał wy-obrażalny, ktoś inny mógł go namalować - choć
wymagałoby to lepszego malarza. Jednak żaden obraz nie potrafiłby pokazać
różnicy w dynamice ekonomicznej między tymi dwoma przedsiębiorstwami,
położonymi kilkadziesiąt metrów od siebie, przy tym samym chodniku banalnej,
raczej smutnej ulicy biegnącej wzdłuż torów kolejowych na przedmieściach
Zurychu.
Tymczasem w furgonetce wylądowała trzecia trumna. Nie czekając na czwartą,
Jed wszedł do budynku i wspiąwszy się po kilku schodkach, trafił na podest z
trojgiem drzwi. Popchnął prawe, na których wisiała tabliczka Wartesaal, i wszedł
do poczekalni z kremowymi ścianami i smętnymi plastikowymi meblami, prawdę
mówiąc, nieco podobnej do sali, w której siedział na Quai des Orfèvres, tyle że
tutaj nie było niezrównanego widoku na Pont des Arts, a okna wychodziły zaledwie
na anonimową dzielnicę rezydencjalną. Z umieszczonych na ścianach głośników
płynęła smutna muzyczka, którą można było określić jako godną - kompozycji
zapewne Barbera.
Pięć zgromadzonych tu osób było bez wątpienia kandydatami do samobójstwa,
choć nic bliższego nie dałoby się o nich powiedzieć. Nawet ich wiek był trudny do
określenia; gdzieś między pięćdziesiątką a siedemdziesiątką, a więc niezbyt
starzy; w chwili przybycia jego ojciec był zapewne seniorem swojej grupy. Jeden z
mężczyzn, z siwymi wąsami i rumianą cerą, zdecydowanie wyglądał na Anglika; co
do pozostałych, ich narodowość trudno było określić. Inny, wychudzony, o
wyglądzie południowca, z ciemną cerą i zapadniętymi policzkami-jedyny, który
sprawiał wrażenie dotkniętego poważną chorobą - z zapartym tchem czytał (przy
wejściu Jeda uniósł na sekundę głowę, po czym natychmiast powrócił do lektury)
tom „Przygód Spirou” w wersji hiszpańskiej; prawdopodobnie przyjechał z Ameryki
Południowej.
Po chwili wahania Jed postanowił zwrócić się do sześćdziesięcioletniej kobiety o
wyglądzie typowej gospodyni domowej z regionu Allgau, która zdawała się
dysponować niezwykłymi umiejętnościami w zakresie robienia na drutach.
Wyjaśniła mu, że aby trafić do recepcji, musi skierować się z podestu w lewo.
Jed otworzył lewe drzwi, choć nie było na nich żadnej tabliczki. W recepcji
siedziała dość dekoracyjna dziewczyna (na pewno w Babylon FKK Relax-Oase
mają znacznie ładniejsze, pomyślał), która w skupieniu rozwiązywała krzyżówkę.
Jed wyjaśnił powód swojej wizyty, który dziewczynę nieco zaszokował; członkowie
rodziny nie przyjeżdżają po śmierci, odparła. Czasami przyjeżdżają przed, ale
nigdy po. „Sometimes before... Never after...", powtórzyła kilka razy, z trudem
wypowiadając poszczególne słowa. Ta kretynka zaczynała go irytować; podniósł
głos, powtarzając, że nie mógł przyjechać wcześniej, że absolutnie chce się
zobaczyć z kimś z dyrekcji, że ma prawo obejrzeć dokumentacje własnego ojca.
Słowo prawo zrobiło na niej wrażenie; z widoczną niechęcią podniosła słuchawkę.
Kilka minut później do pomieszczenia wkroczyła kobieta koło czterdziestki, w
jasnym kostiumie. Przejrzała dokumentację: jego ojciec faktycznie pojawił się w
poniedziałek dziesiątego grudnia, rano; cała operacja przebiegła zupełnie
normalnie, dodała.
Pewnie przyjechał w niedzielę wieczorem, pomyślał Jed. Gdzie spędził swoją
ostatnią noc? Czy zafundował sobie nocleg w Baur au Lac? Miał taką nadzieję,
choć bez szczególnej wiary. W każdym razie był pewien, że opuszczając hotel,
uregulował rachunek, aby nie pozostawiać za sobą żadnych niezałatwionych
spraw.
Jeszcze się upierał, prawie błagał. W momencie kiedy ta historia nastąpiła, był
w podróży, mówił, nie mógł przyjechać, teraz chciał dowiedzieć się czegoś więcej,
poznać wszystkie szczegóły ostatnich chwil ojca. Kobieta, wyraźnie zirytowana, w
końcu ustąpiła, zaproponowała, żeby jej towarzyszył. Szedł za nią ciemnym
korytarzem, zastawionym metalowymi szafami na dokumenty; w końcu dotarli do
jej biura, jasnego i funkcjonalnego, wychodzącego na jakiś park.
- Oto dokumentacja pańskiego ojca - oświadczyła, podając mu cienką teczkę.
Słowo dokumentacja było mocno na wyrost: jedna zadrukowana dwustronnie
kartka po niemiecku.
- Nic z tego nie rozumiem. Muszę to oddać do tłumaczenia.
- Ale o co panu w gruncie rzeczy chodzi? - Jej spokój topniał w oczach. -
Przecież mówię, że wszystko jest w porządku!
- Przypuszczam, że zostało wykonane badanie lekarskie?
- Oczywiście. - Z tego, co Jed zdołał wyczytać, badanie lekarskie sprowadzało
się do zbadania ciśnienia i kilku mętnych pytań, czegoś w rodzaju badania
motywacji, tyle że prawie wszyscy przez to badanie przechodzili i sprawa była
załatwiana w mniej niż dziesięć minut.
- Działamy w pełni zgodnie ze szwajcarskim ustawodawstwem - oświadczyła
kobieta, przybierając coraz bardziej lodowaty ton.
- Co się stało z ciałem?
- Cóż, jak znaczna większość naszych klientów, pański ojciec zdecydował się na
kremację. Postąpiliśmy zgodnie z jego życzeniem, po czym jego prochy zostały
rozsypane.
No właśnie, pomyślał Jed. Jego ojciec stał się karmą dla brazylijskich karpi w
jeziorze.
Przez parę minut rozmawiali o sytuacji na rynku sztuki, która była dość
zwariowana. Wielu ekspertów sądziło, że po okresie szaleństwa spekulacyjnego
nastąpi okres spokojniejszy, rynek będzie wzrastać powoli, regularnie, w
normalnym rytmie; niektórzy nawet przypuszczali, że sztuka stanie się pewną
lokatą; pomylili się. „Nie ma już pewnych lokat", zatytułował ostatnio swój
wstępniak „Financial Times", a spekulacja w dziedzinie sztuki stała się jeszcze
bardziej intensywna, nieuporządkowana i gorączkowa, ceny rosły i spadały w
mgnieniu oka, klasyfikacja w „Art-Price" była teraz prowadzona w rytmie
tygodniowym. Zamówili jeszcze po kieliszku wina, i jeszcze po jednym.
- Mogę znaleźć kupca... - wykrztusił w końcu Franz. - Oczywiście, to zajmie
trochę czasu. Przy tym poziomie cen, jaki osiągnąłeś, nie ma już wielu chętnych...
Tak czy siak Jedowi nie śpieszyło się. Rozmowa kulała, po paru zdaniach
całkiem zamarła. Patrzyli na siebie z pewnym smutkiem.
- Przeżyliśmy parę... ciekawych sytuacji - spróbował ostatnim wysiłkiem Jed,
ale jego głos zgasł, zanim skończył zdanie.
Wstając od stolika, Franz powiedział:
- Zauważyłeś, że nie pytam, czym się zajmujesz.
- Zauważyłem.
Kręcił się w kółko, bez dwóch zdań. Był tak pozbawiony energii, że od paru
tygodni przemawiał do własnego grzej ni-ka. Co najbardziej niepokojące - jak zdał
sobie sprawę dwa dni wcześniej - zaczął oczekiwać, że grzejnik udzieli mu
odpowiedzi. Po prawdzie urządzenie wydawało coraz bardziej urozmaicone
dźwięki - jakieś jęki, pomruki, postukiwania, gwizdy w różnych tonacjach i o różnej
sile - można więc było się spodziewać, że w końcu zacznie artykułować słowa. W
sumie grzejnik był jego najdawniejszym towarzyszem.
***
Pół roku później Jed postanowił wyprowadzić się i zamieszkać w dawnym domu
dziadków w Creuse. Miał ponurą świadomość, że zmierza drogą Houellebecqa
sprzed kilku lat. Powtarzał sobie jednak, że są pewne zasadnicze różnice. Przede
wszystkim Houellebecq przeprowadził się do Loiret z Irlandii, ale prawdziwe
pęknięcie nastąpiło wcześniej, kiedy wyjechał z Paryża-socjologicznego ośrodka
jego działalności jako pisarza i jego przyjaźni, przynajmniej tak można było sądzić -
aby osiedlić się w Irlandii. Pęknięcie, jakie teraz przeżywał Jed, opuszczając
socjologiczny ośrodek swojej działalności artystycznej, było tego samego rodzaju.
Prawdę mówiąc, z faktograficznego punktu widzenia już to pęknięcie przeżył. W
pierwszych miesiącach po uzyskaniu międzynarodowej sławy godził się na udział w
różnego typu biennale czy wystawach, na udzielanie wywiadów, a nawet na
wygłoszenie wykładu, z którego zresztą nie zachował żadnych wspomnień. Później
zwolnił, przestał odpowiadać na zaproszenia i maile, w ciągu mniej niż dwóch lat
ponownie popadł w samotność - smutną, ale w jego oczach konieczną i
wzbogacającą, trochę podobną do buddyjskiej nicości „bogatej w niezliczone
możliwości". Tyle że na razie nicość rodziła jedynie nicość; dlatego właśnie
postanowił zmienić miejsce zamieszkania, mając nadzieję na odnalezienie tego
dziwnego impulsu, który w przeszłości skłonił go do dodania nowych przedmiotów,
uznanych za artystyczne, do niezliczonych przedmiotów naturalnych lub sztucznych
już obecnych w świecie. Nie tak jak u Houellebecqa, który wyjechał z Paryża w
poszukiwaniu hipotetycznego powrotu do dzieciństwa. Swojego dzieciństwa Jed
wcale zresztą nie spędził w Creuse, gdzie parę razy był na wakacjach, z których
nie zachował żadnych wspomnień poza ogólnym poczuciem nieokreślonego,
prymitywnego szczęścia.
Przed wyjazdem miał jeszcze jedno do zrobienia, przed czym jednak bronił się
rękami i nogami. Już kilka miesięcy wcześniej podpisał umowę sprzedaży domu w
Le Raincy z Alainem Semounem, facetem, który chciał tam przenieść swoje
przedsiębiorstwo. Dorobił się na sprzedaży w internecie tekstów powitalnych i
tapet na ekrany telefonów komórkowych. Niby nic takiego, dość prosta
działalność, ale w ciągu kilku lat został numerem jeden branży na świecie. Zawarł
kontrakty na bazie wyłączności z mnóstwem celebrytów; za nieduże kwoty każdy
mógł na jego stronie zindywidualizować swoją komórkę głosem Paris Hilton,
Deborah Channel, Dmitrija Miedwiediewa, Puff Puff Daddy’ego i wielu innych.
Chciał przeznaczyć dom na siedzibę firmy - jego bibliotekę uważał za
„niesamowicie stylową" - i zbudować nowoczesne biura w parku. Według niego Le
Raincy było „niesamowicie energetyczne" i chciał to wykorzystać; można i tak to
widzieć. Jed podejrzewał, że facet trochę przesadza ze swoją fascynacją trudnymi
przedmieściami, ale pewnie tak samo by się zachowywał przy zakupie zgrzewki
wody mineralnej. W każdym razie miał niezłe gadane i potrafił maksymalnie
wykorzystać dostępne dotacje na szczeblu lokalnym i krajowym; prawie udało mu
się orżnąć Jeda na cenie transakcji, ale ten w porę się połapał i facet w końcu
zaproponował rozsądną kwotę. Jed oczywiście nie potrzebował tych pieniędzy, ale
uważałby za uwłaczające pamięci ojca, gdyby sprzedał za pół ceny dom, w którym
próbował on przez kilka lat stworzyć życie rodzinne.
Kiedy dotarł do Le Raincy, wiał silny wschodni wiatr. Nie był tu od dziesięciu lat.
Brama trochę skrzypiała, ale z łatwością ją otworzył. Gałęzie topoli i osik chwiały
się na tle ciemnoszarego nieba. Ślad alejki był ledwie widoczny wśród kęp traw,
pokrzyw i cierni. Z niejasną zgrozą zdał sobie sprawę, że tutaj spędził swoje
pierwsze lata, nawet pierwsze miesiące; poczuł się tak, jakby z głuchym stukiem
zamykały się nad nim wrota czasu; przecież jestem jeszcze młody, pomyślał,
przeżyłem zaledwie pierwszą połowę swego życia.
Zamknięte białe okiennice nie nosiły śladu włamania, patentowy zamek w
drzwiach wejściowych otworzył się bez najmniejszego problemu, co było raczej
zaskakujące. W sąsiedztwie wszyscy chyba wiedzieli, że w domu nie ma co kraść,
że nie jest wart nawet próby włamania. Istotnie, nie było tu nic nadającego się do
sprzedaży. Żadnych nowoczesnych sprzętów elektronicznych, żadnych mebli z
litego drewna; nic szczególnego. Skromną biżuterię matki ojciec zabrał ze sobą do
domu opieki w Boulogne, potem do Le Vesinet. Po jego śmierci szkatułka trafiła w
ręce Jeda, który natychmiast schował ją na górnej półce w szafie, choć wiedział,
że powinien ją wstawić do lombardu, w przeciwnym razie wcześniej czy później na
nią wpadnie, co w nieunikniony sposób wywoła w nim poczucie smutku, gdyż o ile
życie jego ojca nie było zbyt wesołe, to co powiedzieć o życiu matki?
Z łatwością rozpoznał ustawienie mebli i układ pokoi. W domu, który bez kłopotu
mógł pomieścić dziesięć osób, mieszkało ich w najlepszych chwilach zaledwie trzy,
później dwie, jedna, wreszcie nikt. Przez chwilę pomyślał o grzejniku. Nigdy, przez
całe swoje dzieciństwo i młodość nie słyszał o problemach z grzejnikami; podczas
krótkich pobytów, kiedy jako młody człowiek odwiedzał ojca, również nie było o
tym mowy. Może jego ojciec nabył jakiś wyjątkowy grzejnik o członkach tak
solidnych „jak kolumny złote na podstawach srebrnych", wedle słów świętej księgi,
opisującej kobietę dobrą.
Na jednej z wygodnych skórzanych kanap, pod osłoną okien z witrażowymi
szybami, chroniących przed gorącem letniego popołudnia, czytał przygody Spirou i
Fantasio, wiersze Alfreda de Musseta. W pewnym momencie zrozumiał, że musi
działać szybko, i skierował kroki do biura ojca.
Już w pierwszej szafie bez problemu znalazł teczki z rysunkami. Było ich ze
trzydzieści, pięćdziesiąt centymetrów na osiemdziesiąt, obłożonych w papier w
smutne czarno-zielone wzory, jakim zazwyczaj oklejano teczki w zeszłym wieku.
Były zawiązane wypłowiałymi czarnymi wstążeczkami na granicy podarcia,
wypełnione rysunkami formatu A2; to musiały być lata pracy. Wziął cztery teczki
pod pachę, wyszedł i wrzucił je do bagażnika audi.
Kiedy po raz trzeci szedł na górę, zauważył czarnoskórego faceta, który
obserwował go z drugiej strony ulicy, rozmawiając przez komórkę. Duży, ogolony
na łyso chłopak, musiał mieć z metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ze sto kilo wagi, ale
rysy jego twarzy były bardzo młodzieńcze, nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat.
Jed pomyślał, że to Alain Semoun pewnie chroni swoją inwestycję; przez chwilę
rozważał, czy nie podejść i nie wyjaśnić sytuacji, ale zrezygnował, mając nadzieję,
że czarny opisze go w sposób, który rozmówcy pozwoli go rozpoznać. Zapewne
tak było, gdyż obserwator nie zbliżył się, tylko pilnował, aż Jed skończy ładować
samochód.
Przez parę minut krążył po piętrze, niczego szczególnego nie odczuwając,
nawet niczego nie wspominając, jednak wiedział, że nigdy już nie wróci do tego
domu, który zapewne bardzo się zmieni; tamten półgłówek wyburzy ściany i
wszystko pomaluje na biało, ale to nie miało już żadnego znaczenia, nic nie
zapisało się w pamięci Jeda; krążył w otchłani nieokreślonego, kleistego smutku.
Wychodząc, starannie zamknął bramę. Czarnoskóry chłopak zniknął. Nagle wiatr
ucichł, gałęzie topoli znieruchomiały, nastąpiła chwila kompletnej ciszy. Jed
zawrócił, skręcił w ulicę de l'Egalite, bez problemu znalazł wjazd na autostradę.
***
***
Pierwsze pytanie, jakie zadał sobie Jed - okazując typowy dla artysty
egocentryzm - dotyczyło tego, czy jego „seria prostych zawodów" dwadzieścia lat
po tym, jak ją stworzył, nadal jest aktualna. Okazało się, że nie całkiem. „Maya
Dubois, asystentka ds. obsługi technicznej na telefon” straciła rację bytu: zdalna
konserwacja była teraz w stu procentach realizowana przez firmy zewnętrzne,
przede wszystkim z Indonezji i Brazylii. Natomiast „Aimée, escort-girl” wciąż
pozostawała na czasie. Z ekonomicznego punktu widzenia prostytucja przeżywała
wręcz rozkwit, głównie za sprawą niezwykle trwałego mitu paryżanki,
funkcjonującego zwłaszcza w Ameryce Południowej i Rosji, oraz niezmordowanej
aktywności imigrantek z Afryki Zachodniej. Po raz pierwszy od początku
dwudziestego wieku Francja ponownie stała się ulubionym celem turystyki
seksualnej. Pojawiły się również nowe zawody, a raczej wróciły do łask stare,
takie jak kowalstwo artystyczne, produkcja wyrobów z mosiądzu czy uprawa
pływających ogrodów. W Jabreilles-les-Bordes, położonym w odległości pięciu
kilometrów od miasteczka Jeda, otwarto kuźnię; departament Creuse ze swoimi
lasami, polanami i dobrze utrzymanymi ścieżkami znakomicie nadawał się do
przejażdżek konnych.
Pod względem sytuacji ekonomicznej Francja miała się całkiem nieźle. Jako kraj
przede wszystkim rolniczy i turystyczny, wykazała się niezwykłą odpornością na
kolej ne kryzysy, niemal nieprzerwanie występujące w ciągu ostatnich dwudziestu
lat. Kryzysy te cechowały się coraz gwałtowniejszym przebiegiem i wręcz
komiczną nieprzewidywalnością - komiczną przynajmniej z punktu widzenia
jakiegoś sardonicznego Boga, który by się zabawiał kolejnymi finansowymi
konwulsjami, nagle pogrążającymi na zmianę w dostatku i głodzie kraje wielkości
Indonezji, Rosji czy Brazylii, populacje liczące setki milionów ludzi. Mając na
sprzedaż jedynie urokliwe hoteliki, perfumy i regionalne pasztety - czyli tak zwaną
sztukę życia - Francja bez problemu stawiła czoła trudnościom. Tyle że z roku na
rok zmieniała się narodowość klientów, to wszystko.
***
Nie mielibyśmy najmniejszej wiedzy na temat warunków, w jakich były
realizowane dzieła, którym Jed Martin poświęcił ostatnich trzydzieści lat życia,
gdyby kilka miesięcy przed śmiercią nie udzielił wywiadu młodej dziennikarce z „Art
Press". Chociaż rozmowa zajmuje ponad czterdzieści stron, Martin opowiada w
niej prawie wyłącznie o technikach, jakie stosował przy tworzeniu dziwnych
wideogramów, obecnie znajdujących się w filadelfijskim Museum of Modern Art,
które w niczym nie przypominają jego poprzednich dzieł ani zresztą niczego innego,
a które do dzisiaj, trzydzieści lat później, wzbudzają u zwiedzających uczucie lęku
pomieszanego z niepokojem.
Co do znaczenia twórczości, której poświęcił ostatnie lata życia, Martin odmówił
wszelkich komentarzy. „Pragnę dawać świadectwo światu... Po prostu dawać
świadectwo światu...", powtarza młodej dziennikarce, osłupiałej wobec stojącego
przed nią wyzwania, niepotrafiącej powstrzymać tego starczego gadulstwa; może
to i lepiej: Jed Martin swobodnie snuje swoje dywagacje, przede wszystkim
skoncentrowane na kwestiach przesłony, amplitudy ustawiania ostrości i
kompatybilności programów komputerowych. Znakomity wywiad, w którym młoda
dziennikarka „usunęła się w cień przed swoim rozmówcą", jak sucho skomentował
redaktor „Le Monde", chory z zazdrości, że to nie on przeprowadził ten kapitalny
wywiad; kilka miesięcy później dziennikarka została zresztą w nagrodę zastępcą
redaktora naczelnego swojego magazynu - dokładnie w dniu, w którym pojawiła
się informacja o śmierci Jeda Martina.
Nawet jeśli Jed rozwodzi się nad tym na wielu stronach, używany przez niego
sprzęt fotograficzny nie miał w sobie nic nadzwyczajnego: statyw Manfrotto,
półprofesjonalna kamera wideo Panasonic - którą wybrał ze względu na
wyjątkowe parametry, pozwalające na filmowanie w niemal całkowitej ciemności - i
twardy dysk o pojemności dwóch teraoktetów, podłączony do wyjścia USB
kamery. Przez ponad dziesięć lat codziennie rano z wyjątkiem wtorków (które
przeznaczał na zakupy) Jed Martin wrzucał sprzęt do bagażnika audi i jechał
przecinającą jego posiadłość prywatną drogą, którą sam kazał wybudować. Dalej
jechać się nie dało: wysokie trawy i kolczaste zarośla szybko przechodziły w gęsty
las. Dróżki, które być może kiedyś przecinały las, dawno znikły. Jedynym
przejezdnym miejscem pozostawały brzegi stawu pokryte niską trawą, z trudem
rosnącą na gąbczastej glebie.
Chociaż dysponował bardzo szeroką gamą obiektywów, prawie zawsze używał
modelu Schneider-Apo-Sinar, który cechował się wyjątkowymi parametrami:
przesłona 1,9 przy maksymalnej ogniskowej 1200 mm dla formatu 24 x 36. Wybór
tematu „nie zależy od żadnej z góry określonej strategii", powtórzył parokrotnie
dziennikarce, „jedynie od impulsu chwili". W każdym razie prawie zawsze stosował
bardzo długie ogniskowe, koncentrując się a to na poruszanej wiatrem gałęzi
klonu, a to na kępie trawy, wierzchołku pokrzywy lub rozmytej, miękkiej
powierzchni ziemi między dwiema kałużami. Po skadrowaniu podłączał kamerę do
akumulatora samochodowego, puszczał ją w ruch i wracał do domu na piechotę,
pozostawiając kamerę włączoną na kilka godzin, niekiedy na cały dzień i całą noc -
pojemność twardego dysku pozwalała mu na kręcenie przez prawie tydzień bez
przerwy.
Odpowiedzi oparte na odwołaniu do „impulsu chwili" są zasadniczo
rozczarowujące dla magazynu o charakterze informacyjnym, dlatego też młoda
dziennikarka węszy i usiłuje dowiedzieć się czegoś więcej: zdjęcia nakręcone
jednego dnia musiały chyba mieć wpływ na wybór tematu w dniach następnych;
każdy projekt wymaga opracowania, konstrukcji. A skądże, obstawał przy swoim
Martin -ruszając rano samochodem, nigdy nie wiedział, co będzie kręcić, każdy
dzień był nowy. Ten okres totalnej niepewności miał trwać, według jego słów,
prawie dziesięć lat.
Następnie poddawał materiał filmowy obróbce, co polegało głównie na montażu,
nawet jeśli miał on dość szczególny charakter, gdyż autor zachowywał zaledwie
kilka kadrów z trzygodzinnej sesji; taki montaż pozwalał mu na uzyskiwanie
obrazów ruchomych roślin, giętkich jak mięsożercy, równocześnie spokojnych i
bezlitosnych, stanowiących bez wątpienia najbardziej dojrzałą w sztuce zachodniej
próbę przedstawienia roślinnego punktu widzenia.
Jed Martin zapomniał, a przynajmniej tak twierdził, co sprawiło, że po dziesięciu
latach poświęconych wyłącznie filmowaniu roślin powrócił do przedstawiania
wyrobów przemysłowych: telefonu komórkowego, klawiatury komputera, lampy na
biurko i wielu innych, początkowo bardzo zróżnicowanych, później niemal wyłącznie
takich, które zawierały jakieś elementy elektroniczne. Bez wątpienia największe
wrażenie wywierają obrazy zużytych płyt głównych komputera; filmowane w
sposób niepozwalający na zorientowanie się w ich skali, przywołują na myśl jakieś
dziwaczne, futurystyczne cytadele. Filmował je u siebie w piwnicy, na neutralnym
szarym tle, które po wklejeniu do wideo miało zniknąć. Aby przyśpieszyć proces
rozkładu, polewał płyty rozpuszczonym kwasem siarkowym, który kupował w
butlach; jak sam mówił, jest to preparat zazwyczaj stosowany do odchwaszczania.
Potem poddawał zdjęcia obróbce montażowej, wybierając tylko niektóre z
fotogramów w dużych odstępach czasowych; efekt był zupełnie inny niż w
przypadku zdjęć przyśpieszonych, gdyż proces rozkładu nie następował w sposób
ciągły, ale gwałtownie, skokowo.
Stan zdrowia Jeda pogarszał się; mógł jeść już tylko produkty mleczne i słodkie;
zaczynał podejrzewać, że podobnie jak ojciec umrze na raka układu
pokarmowego. Badania w szpitalu w Limoges potwierdziły tę diagnozę, ale Jed
odmówił leczenia, radioterapii lub innych poważnych zabiegów, zadowalając się
pochłanianiem leków uśmierzających ból, odczuwalny zwłaszcza wieczorem, i
dużych dawek środków nasennych. Sporządził testament, przekazując swój
majątek różnym stowarzyszeniom opieki nad zwierzętami.
W tym czasie zaczął filmować zdjęcia wszystkich ludzi, jakich kiedykolwiek znał,
od Geneviève do Olgi, przechodząc przez Franza, Michela Houellebecqa,
własnego ojca i wiele innych osób, w zasadzie wszystkich, których zdjęcia miał w
swoim archiwum. Ustawiał je na tle neutralnego szarego płótna naciągniętego na
metalową ramę, i filmował przed domem, tym razem pozwalając na degradację
naturalną. Poddane działaniu deszczu i światła słonecznego fotografie marszczyły
się, gniły, rozpadały na kawałki, a po kilku tygodniach znikały. Co ciekawsze,
kupował laleczki schematycznie przedstawiające ludzkie postacie, które poddawał
temu samemu procesowi. Laleczki były bardziej odporne, więc chcąc przyśpieszyć
proces ich rozkładu, musiał znowu uciekać się do pomocy kwasu. Żywił się już
tylko pokarmami płynnymi, co wieczór przychodziła pielęgniarka, która robiła mu
zastrzyk z morfiny. Rano czuł się lepiej i do ostatnich chwil mógł pracować po
dwie, trzy godziny dziennie.
W taki oto sposób Jed Martin żegnał się z życiem, z którym nigdy nie czuł się w
pełni związany. Powracały do niego najróżniejsze obrazy, ale - ciekawa rzecz -
choć jego życie erotyczne nigdy nie było wyjątkowo interesujące, przede
wszystkim powracały obrazy kobiet. Geneviève, słodka Geneviève i nieszczęsna
Olga nawiedzały go w snach. Wróciło nawet wspomnienie Marthe Taillefer, która
na balkonie Port-Grimaud zdjęła stanik Lejaby, odsłoniła piersi i wyznała, że go
pożąda. Miała wówczas piętnaście lat, a on trzynaście. Tego samego wieczoru
masturbował się w toalecie mieszkania służbowego, które przydzielono jego ojcu
na czas nadzoru nad budową, dziwiąc się, że sprawia mu to tyle przyjemności.
Powracały inne jeszcze wspomnienia miękkich piersi, zręcznych języków, ciasnych
wagin. Cóż, nie miał tak złego życia.